“Siddhartha” to jedno z najwybitniejszych dzieł Hermanna Hessego, laureata Literackiej Nagrody Nobla. Powieść, w której pisarz najmocniej dał wyraz swojej fascynacji buddyzmem.


SiddharthaNiezapomniana powieść o inspirującej duchowej podróży jest wyrazem fascynacji noblisty Hermana Hessego orientalnymi Indiami.

Młody Siddhartha próbuje nadać wartość swoim życiowym doświadczeniom, podejmując wysiłki pogodzenia kontemplacyjnych skłonności i cielesnych potrzeb. Porzuca dom rodzinny w poszukiwaniu spełnienia, jednak zdaje się nie odnajdywać go ani w ramionach pięknej kurtyzany, ani w otoczeniu kupieckiego bogactwa.

Czy trud poszukiwania wewnętrznego spokoju doprowadzi go w końcu do osiągnięcia prawdziwej, uniwersalnej mądrości?

Mistrzowska prostota i urzekające piękno języka sprawiają, że ta wyjątkowa historia od lat pozostawia niezatarte wrażenie na czytelnikach.

Pierwsze polskie wydanie książki ukazało się w 1932 roku nakładem wydawnictwa “Rój”, niniejsze wydanie to przekład Małgorzaty Łukasiewicz (1988).

Hermann Hesse, ur. 2 lipca 1877, Calw (Niemcy), zm. 8 sierpnia 1962, Montagnoli (Szwajcaria). Niemiecki pisarz, poeta i eseista, autor m.in. „Wilka stepowego” i „Siddharthy”. Tomasz Mann uznawał jego twórczość za jedno ze „szczytowych i najczystszych dokonań epoki”. Podobnie musiał uznać Komitet Noblowski, który w 1946 r. uhonorował Hessego Literacką Nagrodą Nobla. Hesse wychował się w nietypowym domu – z jednej strony protestanckim, z drugiej – niezwykle otwartym, w którym – jak wspominał – nie tylko czytano Biblię, ale także studiowano i uprawiano filozofię Dalekiego Wschodu, karmiono ubogich i podejmowano gości z całego świata. Przez całe życie prezentował pacyfistyczną i antynacjonalistyczną postawę, przez co już w czasie I wojny światowej w rodzinnych Niemczech traktowany był jak zdrajca. Od 1919 r. mieszkał w Szwajcarii, gdzie w czasie rządów nazistów ukrywał m.in. Tomasza Manna. Jedno z najwybitniejszych dzieł Hessego to „Siddhartha” (1922), opowieść o młodym braminie, który nie znajduje spełnienia w religii.

Hermann Hesse
Siddhartha
Poemat indyjski
Posłowie: Volker Michels
Przekład: Małgorzata Łukasiewicz
Wydawnictwo Media Rodzina
Premiera: 4 maja 2017
 
 

Siddhartha

CZĘŚĆ PIERWSZA

Do Romain Rollanda

Drogi, czcigodny Przyjacielu!
Od jesieni 1914 roku, gdy ja również odczułem nagle straszliwy ciężar, dławiący od niedawna życie duchowe, i gdy stojąc na przeciwległych brzegach podawaliśmy sobie ręce w uznaniu tych samych ponadnarodowych konieczności, pragnąłem gorąco dać Panu jakiś znak mego uczucia, a zarazem próbkę mojej twórczości i wgląd w zaprzątające mnie myśli.
Proszę serdecznie, by pozwolił Pan zadedykować sobie pierwszą część mego nieukończonego jeszcze indyjskiego poematu.
Hermann Hesse

SYN BRAMINA

Siddhartha dorastał w cieniu rodzicielskiego domu, w słońcu nad brzegiem rzeki, gdzie kołysały się łodzie, w cieniu lasu, w cieniu drzewa figowego. Młody sokół rósł pięknie, a razem z nim rósł Gowinda, jego przyjaciel, jak on syn bramina. Białe ramiona Siddharthy brązowiały od słońca nad rzeką, przy kąpielach, przy świętych ablucjach, przy składaniu świętych ofiar. Czarne oczy chłonęły cień w zagajniku mangowców, przy chłopięcych zabawach, przy śpiewie matki, przy składaniu świętych ofiar, przy naukach uczonego ojca, przy rozmowach mędrców.
Siddhartha od dawna już uczestniczył w rozmowach mędrców, razem z Gowindą zaprawiał się w sztuce medytowania, w służbie kontemplacji. Umiał już wymawiać bezgłośnie słowo Om, potrafił to słowo nad słowami bezdźwięcznie wdychać w siebie i bezdźwięcznie je wydychać, w skupieniu duszy, z czołem w blasku jasno myślącego ducha, jasnego umysłu. Posiadł już wiedzę o atmanie ukrytym w głębi jego istoty, niezniszczalnym, stanowiącym jedno ze wszechświatem.
Serce ojca wypełniała radość z pojętnego, chciwego wiedzy syna, widział w nim przyszłego mędrca i kapłana, pierwszego pośród braminów.
Pierś matki wypełniało błogie uczucie, gdy na niego patrzyła, gdy widziała, jak Siddhartha chodzi, jak siada i wstaje, jaki jest silny i dorodny, jak stąpa na smukłych nogach, jak pozdrawia ją z całym należnym matce szacunkiem.
Gdy Siddhartha przechodził ulicami miasta, z jasnym czołem, z królewskim wejrzeniem, smukły w biodrach – w sercach młodych dziewcząt z bramińskich domów budziła się miłość.
Ale bardziej jeszcze kochał go jego przyjaciel Gowinda. Kochał spojrzenie Siddharthy i jego wdzięczny głos, kochał jego chód i doskonałą grację jego ruchów, kochał wszystko, cokolwiek Siddhartha czynił i mówił, a najgoręcej kochał jego ducha, górne, płomienne myśli, żarliwą wolę, wzniosłe powołanie. Gowinda wiedział, iż ten nie zostanie zwyczajnym braminem, leniwie pełniącym swój urząd ofiarnikiem, żądnym zysku handlarzem magicznych formułek, próżnym, czczym krasomówcą, złym, podstępnym kapłanem ani też potulną owieczką w stadzie równie głupich i poczciwych. Nigdy – a i on sam, Gowinda, nie chciał dla siebie takiej przyszłości, nie chciał być braminem, jakich setki i tysiące. Chciał iść w ślady Siddharthy, którego kochał i wielbił. A jeśli Siddhartha miałby stać się bogiem, jeśli miałby kiedyś należeć do grona Świetlistych, Gowinda pójdzie za nim i będzie mu przyjacielem, towarzyszem, sługą, będzie nosił za nim włócznię, będzie jego cieniem.
Siddharthę otaczała więc zewsząd miłość. Umiał każdego ucieszyć, dla każdego być radością.
Siebie jednak nie cieszył, dla siebie nie był radością. Przechadzając się po różanych ścieżkach figowego sadu, przesiadując w błękitnym cieniu gaju kontemplacji, odbywając codzienną kąpiel pokutną, składając ofiary w cienistym lesie mangowym, pełen godności w gestach, powszechnie kochany i wszystkim niosący radość, nie znajdował jednak radości we własnym sercu. Nachodziły go marzenia i niespokojne myśli, napływały z falą rzeki, szły z roziskrzonych gwiazd na niebie i z promieni słońca, wysnuwały się z ofiarnych dymów, rozbudzały od wierszy Rigwedy, sączyły z nauk starych braminów.
Siddhartha począł żywić w sercu niezadowolenie. Zaczynał czuć, że miłość ojca i miłość matki, i także miłość przyjaciela Gowindy nie na zawsze i nie po wszystkie czasy będzie go uszczęśliwiała, nie na zawsze go zaspokoi, nasyci i nie na zawsze mu wystarczy. Począł się domyślać, że najgodniejszy ojciec i inni nauczyciele, że mądrzy bramini już mu przekazali największą i najlepszą cząstkę swojej mądrości, że przelali już całe bogactwo w jego wyczekujące naczynie i naczynie nie napełniło się, umysł cierpiał niedosyt, dusza nie była spokojna, serce nie zaznało uciszenia. Ablucje były dobre, ale była to woda, nie zmywała grzechów, nie gasiła pragnienia ducha, nie przepędzała serdecznego lęku. Ofiary i wzywanie bogów były wyborne – ale czy to miało być wszystko? Czy ofiary dawały szczęście? A jak to było z bogami? Czy naprawdę Pradżapati stworzył świat? Czy świat nie był dziełem atmana, Jedynego i Wyłącznego? Czy bogowie nie byli stworzeni, czy nie byli stworzeniami jak każdy z nas, podległymi czasowi, przemijalnymi? Czy więc dobrze jest, czy jest słusznie, czy jest rzeczą rozumną i wzniosłą składać bogom ofiary? Komu należało składać ofiary, komu oddawać cześć, jeśli nie Jemu, Jedynemu? A gdzie go szukać, gdzie on mieszka, gdzie bije jego wieczne serce, gdzie, jeśli nie w naszej własnej jaźni, w tym najgłębiej ukrytym, niezniszczalnym pierwiastku, który każdy nosi w sobie? Ale gdzie, gdzie jest ta jaźń, ten najgłębszy, ostateczny pierwiastek? Mędrcy uczyli, że nie jest z ciała ani z kości, nie jest świadomością ani myślą. Więc gdzie jest? Dotrzeć tam, do tej jaźni, do siebie, do atmana – czy warto szukać jakiejś innej drogi? Ale tej właśnie drogi nikt nie wskazywał, nikt jej nie znał, ani ojciec, ani mistrzowie i mędrcy, ani święte śpiewy ofiarne! Bramini wiedzieli wszystko, w ich świętych księgach zawierała się wszelka wiedza, wszystko wiedzieli i więcej jeszcze niż wszystko, o wszystkim myśleli, o stworzeniu świata, o powstaniu mowy, o pokarmach, wdechu, wydechu, o porządku zmysłów, o uczynkach bogów – wiedzieli nieskończenie wiele, ale czy warto wiedzieć to wszystko, jeśli nie wiedziało się tej jednej rzeczy, najważniejszej, jedynej naprawdę ważnej?
Owszem, liczne wiersze świętych ksiąg, zwłaszcza upaniszady Samawedy mówiły o tym najskrytszym, ostatecznym pierwiastku, i były to wspaniałe wiersze. „Twoja dusza jest całym światem”, było tam napisane i było napisane, że we śnie, w najgłębszym śnie człowiek dociera do rdzenia swej istoty i przebywa w atmanie. W tych wierszach zawierała się cudowna mądrość, w magicznych słowach zgromadzona była cała wiedza mędrców, klarowna jak zebrany przez pszczoły miód. Nie, nie można lekceważyć tego ogromu wiedzy, zebranego tu i przechowywanego przez niezliczone pokolenia mądrych braminów. Ale gdzie byli ci bramini, gdzie kapłani, gdzie mędrcy albo pokutnicy, którym udało się nie tylko posiąść tę najgłębszą wiedzę, ale nią żyć? Gdzie szukać mędrca, który owo bycie w atmanie potrafił przenieść ze snu w jawę, w życie, w codzienność, w słowa i uczynki?
Siddhartha znał wielu czcigodnych braminów, należał do nich przede wszystkim jego własny ojciec, czysty, uczony, godny najwyższej czci. Ojciec zasługiwał wszak na podziw – obejście miał spokojne i szlachetne, wiódł czyste życie, wypowiadał się rozumnie, jego czoło było siedliskiem subtelnych i wzniosłych myśli – ale choć tyle wiedział, czy osiągnął stan błogości, czy zaznał pokoju, czy i on nie był skazany na poszukiwanie, na pragnienie? Czy nie musiał wciąż na nowo gasić pragnienia u świętych źródeł, w ofiarach, w księgach, w dysputach braminów? Dlaczego, choć nigdy nie skalał się żadnym brudem, musiał dzień w dzień obmywać się z grzechów, dzień w dzień zabiegać o oczyszczenie, co dzień od nowa? Czy nie mieszkał w nim atman, czy w jego własnym sercu nie biło źródło źródeł? Trzeba odnaleźć to źródło, odnaleźć je w samym sobie, trzeba je w sobie mieć! Cała reszta była poszukiwaniem, była okrężną drogą, błądzeniem.
Tak myślał Siddhartha, tego pragnął, z tej przyczyny cierpiał.
Często przepowiadał sobie słowa z upaniszady Ćhandogja: „Zaiste, imię brahmana jest satyam – prawda. Kto posiadł tę wiedzę, ten wstępuje co dnia w świat niebiański”. Niebiański świat zdawał się często tak bliski, ale Siddhartha nigdy nie dosięgnął go naprawdę, nigdy nie ugasił pragnienia do ostatka. I żaden spośród wszystkich mądrych i najmędrszych ludzi, których znał i którzy udzielali mu swej nauki – żaden nie osiągnął owego niebiańskiego świata, żaden nie ugasił wiecznego pragnienia.
– Gowindo – rzekł pewnego razu Siddhartha do przyjaciela – Gowindo, chodź ze mną pod drzewo banyana, będziemy kontemplowali.
Poszli pod drzewo, usiedli na ziemi, tu Siddhartha, dwadzieścia kroków dalej Gowinda. Siadając, gotów wypowiedzieć Om, Siddhartha powtórzył cicho wiersz:

Om jest łukiem, strzałą dusza,
Brahman jest celem strzały,
Dosięgnąć go trzeba niechybnie.

Gdy upłynął zwykły czas kontemplacji, Gowinda się podniósł. Był już wieczór, pora na wieczorne ablucje. Zawołał Siddharthę. Siddhartha nie odpowiedział. Siedział kontemplując, oczy miał utkwione w dalekim celu, koniuszek języka wysunął mu się nieco z ust, zdawało się, że nie oddycha. Siedział tak zatopiony w kontemplacji, skupiony na Om, wysławszy duszę jak strzałę ku brahmanowi. Kiedyś przez miasto Siddharthy przechodzili samanowie, pielgrzymujący asceci, trzej żylaści wyschli mężczyźni, ani starzy, ani młodzi, z barkami okrytymi kurzem i krwawiącymi, prawie nadzy, ogorzali od słońca, zamknięci w swojej samotności, obcy i wrodzy światu intruzi i wychudłe szakale w królestwie ludzi. Otaczała ich aura cichego cierpienia, wyniszczającej służby, bezlitosnego wyrzeczenia.
Wieczorem, po medytacji, Siddhartha powiedział do Gowindy:
– Jutro rano, przyjacielu, Siddhartha pójdzie do samanów. Zostanie samaną.
Gowinda pobladł, gdy usłyszał te słowa, a z nieruchomej twarzy przyjaciela odczytał decyzję, nieodwracalną jak nie można odwrócić biegu wypuszczonej z łuku strzały. Od razu, od pierwszej chwili zrozumiał: oto początek, Siddhartha wyrusza w swoją drogę, tu rozpoczyna się jego los, a razem z nim mój los. Pobladł tak, że jego twarz przybrała barwę wyschniętej skórki banana.
– Siddhartho – zawołał – czy ojciec ci na to pozwoli?
Siddhartha spojrzał na niego jak człowiek, który budzi się ze snu. Z szybkością strzały odczytał, co dzieje się w duszy Gowindy, odczytał lęk i oddanie.
– Gowindo – wyrzekł cicho – szkoda tracić słów. Jutro o świcie rozpocznę życie samanów. Nie mówmy już o tym.
Siddhartha wszedł do izby, gdzie na trzcinowej macie siedział ojciec, stanął za nim i stał tak długo, aż ojciec wyczuł, że ktoś za nim stoi.
– Czy to ty, Siddhartho? – przemówił bramin. – Mówże więc, co przyszedłeś powiedzieć.
– Za twym pozwoleniem, ojcze – rzekł Siddhartha. – Przyszedłem powiedzieć ci, że moim pragnieniem jest opuścić jutro twój dom i przystać do ascetów. Pragnę zostać samaną. Oby mój ojciec się temu nie sprzeciwiał.
Bramin milczał i milczał tak długo, że w otworze okienka przesunęły się gwiazdy i zmieniły konstelacje, a w izbie wciąż trwało milczenie. Syn stał bez słowa i nieruchomo ze skrzyżowanymi ramionami, ojciec siedział bez słowa i nieruchomo na macie, po niebie zaś wędrowały gwiazdy. Wreszcie ojciec przemówił:
– Braminowi nie przystoją słowa porywcze i gniewne. Ale w moim sercu panuje wzburzenie. Nie chciałbym słyszeć tej prośby z twoich ust po raz drugi.
Bramin podniósł się wolno, Siddhartha stał w milczeniu ze skrzyżowanymi ramionami.
– Na co czekasz? – spytał ojciec.
– Wiesz, na co czekam – rzekł Siddhartha.
Ojciec poruszony opuścił izbę, pełen wzburzenia udał się na nocny spoczynek.
Po godzinie, gdy sen nie nadchodził, wstał, zrobił parę kroków, wyszedł z domu. Zajrzał przez małe okienko do izby, zobaczył, że Siddhartha stoi wciąż, nieporuszony, ze skrzyżowanymi ramionami. Jasna szata połyskiwała bladawo. Z niepokojem w sercu ojciec wrócił na posłanie.
Po godzinie, gdy sen nie nadchodził, bramin wstał ponownie, uczynił parę kroków, wyszedł przed dom, zobaczył wschodzący księżyc. Spojrzał przez okno do izby, Siddhartha stał bez ruchu, ze skrzyżowanymi ramionami, na jego nagich goleniach kładło się światło księżyca. Z troską w sercu powrócił na posłanie.
I przyszedł znowu po godzinie i znowu po dwóch godzinach, zaglądał przez okienko, widział, jak Siddhartha stoi, w świetle księżyca, w blasku gwiazd w ciemności. I przychodził co godzina, bez słowa, zaglądał do izby, widział stojącego bez ruchu syna, serce wypełniał mu gniew, wypełniał je niepokój, wątpliwości, cierpienie.
I w ostatniej godzinie nocy, zanim zaczął się dzień, wrócił znowu, wszedł do izby, popatrzył na syna i syn wydał mu się olbrzymi i jak gdyby obcy.
– Siddhartho – rzekł – na co ty czekasz?
– Wiesz, na co czekam.
– Będziesz tak stał i czekał, aż wstanie dzień, aż przyjdzie południe, wieczór?
– Będę stał i czekał.
– Zmęczysz się, Siddhartho.
– Zmęczę się.
– Zaśniesz, Siddhartho.
– Nie zasnę.
– Umrzesz, Siddhartho.
– Umrę.
– I wolisz umrzeć, niż posłuchać ojca?
– Siddhartha zawsze słuchał ojca.
– Więc wyrzekniesz się swego zamiaru?
– Siddhartha zrobi, co powie mu ojciec.
Do izby wpadł pierwszy brzask dnia. Bramin dostrzegł, że kolana Siddharthy drżą lekko. W twarzy nie dostrzegł drżenia, oczy patrzyły w dal. Wtedy pojął, że Siddhartha nie mieszka już u niego, wśród swoich, że syn już go opuścił.
Dotknął jego ramienia.
– Pójdziesz do lasu – rzekł – i zostaniesz samaną. Jeśli znajdziesz w lesie ukojenie, przyjdź i naucz mnie ukojenia. Jeśli się rozczarujesz, wróć, będziemy znowu razem składali bogom ofiary. A teraz idź i ucałuj matkę, powiedz jej, dokąd idziesz. Na mnie już czas, muszę iść nad wodę i zacząć pierwsze ablucje.
Zdjął rękę z ramienia syna i wyszedł. Siddhartha zachwiał się, próbując uczynić krok. Opanował członki, skłonił się ojcu i poszedł do matki, tak jak powiedział mu ojciec.
Kiedy o pierwszym brzasku dnia z wolna, na zesztywniałych nogach opuszczał ciche jeszcze miasto, przy ostatnim domu podniósł się jakiś cień, skulony tam w kucki, i przyłączył się do Siddharthy – Gowinda.
– Przyszedłeś – powiedział Siddhartha i uśmiechnął się.
– Przyszedłem – rzekł Gowinda.

 
Wesprzyj nas