Dzięki reportażowi Jacka Mateckiego “Dramat Numer Trzy” czytelnik ma okazję dowiedzieć się czegoś o rosyjskiej cenzurze, o wielkich aktorach bez szansy na sławę, skandalach, przyjaźni i reżyserze, który z miłości zniszczył własne przedstawienie…


Dramat Numer TrzyMinęło półtora roku od ukazania się głośnej książki Jacka Mateckiego “Co wy,…, wiecie o Rosji?!”. W tym oryginalnym reportażu zdał raport z kilkuletniej włóczęgi od Kaliningradu po Kamczatkę, od Archangielska po pustynie Azji Środkowej.

To miał być koniec przygody ze Wschodem, lecz ciągnie wilka do lasu… Wrócił i zaszył się na dalekim Uralu, w dziwnym budynku, który jak soczewka skupia w sobie obraz wielkiego kraju. W prowincjonalnym teatrze, gdzie wystawiają Szekspira, Gogola, sztuki o miłości, o „prawdziwej” historii, spektakle dla dzieci i coś, co jest podobne do sitkomu…

Kto pozwolił mu podglądać próby od kulis, przesiadywać w garderobach, bawić się na jubileuszowych bankietach i jeździć z trupą na gościnne występy? Ktokolwiek to był: gospodarz Kremla,
roztargniony prowincjonalny urzędnik, czy odważny artysta, możemy dzięki niemu dowiedzieć się czegoś o rosyjskiej cenzurze, o wielkich aktorach bez szansy na sławę, skandalach, przyjaźni i reżyserze, który z miłości zniszczył własne przedstawienie…

Jacek Matecki – Zanim został pisarzem, zajmował się dziennikarstwem filmowym, teatrem, wydawał kwartalnik literacki, pracował dla innych jako „murzyn”, scenarzysta i drugi reżyser. Wszystko to (z wyjątkiem teatru) okazało się stratą czasu. Potem na lata zniknął w Rosji, którą przejechał wzdłuż i wszerz, postawił w niej cztery pomniki. Autor powieści “Prawda to marny interes” oraz reportażu “Co wy, …, wiecie o Rosji?!” o ludziach, miejscach i faktach, o których pojęcia nie mają nie tylko Polacy, ale również mieszkańcy Moskwy i Petersburga.

Jacek Matecki
Dramat Numer Trzy
Wydawnictwo Trzecia Strona
Premiera: 1 marca 2017
 
 

Dramat Numer Trzy


Na każde „nie wierzę” jest:
A ja tak to widzę

Wszyscy powiadają, że życie przeniosło się do Internetu i dzieją się tam ciekawsze rzeczy niż w realu. Pewnie to prawda ale, jak powiedział pewien cwany człowiek, jeśli zwalniają, to znaczy, że będą przyjmować… Mówiąc innymi słowy, skoro wszyscy wpadli w sieć uplecioną z bitów, to w starym świecie zbitym z desek i pokrytym papą, a zaludnionym przez prawdziwych ludzi, powinno zrobić się luźniej. Postanowiłem tedy wstrzymać się z przeprowadzką, zlikwidowałem swoje interesy z kilkoma portalami, w których pisałem o Rosji, i zacząłem myśleć o powrocie tam.
Oczywiście pojawił się problem: za co i po co? Zauważmy, że zwycięski marsz Internetu przez świat ma tę prostą przyczynę, iż jest prawie darmowy. Kiedy chciałem uchodzić za speca od Rosji, wystarczyło poklikać po kilkunastu tamtejszych stronach i blogach, wyciąć, wkleić, połączyć komentarzem i podać publiczności jako najnowszy news prosto z gabinetu Putina. Taki wysiłek nie kosztuje wiele i jeszcze mniej wnosi do skarbnicy ludzkiej wiedzy, ale przy dobrym marketingu może zapewnić egzystencję na etacie eksperta z perspektywą awansu na stanowisko gadającej głowy.
W świecie materialnym nie ma tak łatwo. Bilet kosztuje, chleb też nie jest za darmo, a spanie na dworcu przykrzy się po dwóch dniach. Więc za co? Powoli – na to pytanie odpowiem troszkę później, dosłownie za kilka stron. Teraz skupmy się na równie ważnym problemie: po co tam jechać? Przecież wszystko wiadomo! Na przeczytanie napisanych tylko po polsku książek, reportaży i artykułów życia nie starczy. Sam przyczyniłem się do tej produkcji.
Trzeba było się zastanowić i znaleźć temat, którym nikt nigdy się nie zajął. Pomysł przyszedł po kilku dniach. Teatr! Aktorzy, budynek, dekoracje, próby, premiery. Dziś teatr to temat egzotyczny, a rosyjski to już w ogóle… Naturalnie pojawił się kolejny problem: skąd wziąć taki teatr? Jak to skąd? Z Internetu!
W styczniu 2016 roku wystosowałem długie listy do jedenastu rosyjskich teatrów. Adresy teatrów wyszukałem wedle srogiego kryterium: musiały znajdować się na głębokiej, zapomnianej przez Boga i ludzi prowincji. O to akurat nie jest w Rosji trudno. Dość powiedzieć, że najmniejsze miasto, które szczyci się posiadaniem zawodowego teatru, liczy trochę ponad pięć tysięcy mieszkańców i leży w takiej syberyjskiej głuszy, że ani pociąg tam nie dojeżdża, ani samolot nie dolatuje. Jeśli ktoś nie wierzy, niech wpisze w wiadomą przeglądarkę hasło Motygino (Мотыгино). Jest to teatr w pełni profesjonalny, o czym świadczy fakt, że popadł w konflikt z dotującym jego działalność, Wydziałem Kultury. Kąsanie ręki, która karmi, zawsze było dobrą rekomendacją prawdziwego artysty. Większych, kilkudziesięciotysięcznych miast z zawodowymi teatrami jest całkiem sporo. Było więc w czym wybierać.
W listach napisałem, że chciałbym przyjechać, przedstawiłem swoją skromną osobę i uwiarygodniłem się, wklejając linki do kilku rosyjskich stron, na których znęcano się nad moją książką o Rosji.
Listy były jednobrzmiące, lecz zaadresowane imiennie do właściwych dyrektorów lub dyrektorów artystycznych. W zależności od tego, czy wysyłałem je do kobiety, czy do mężczyzn pozmieniałem jedynie końcówki rodzajowe, tak by każdy z adresatów miał wrażenie, że pismo istnieje w jednym tylko egzemplarzu i tylko on jeden dostąpił szczęścia przeczytania go. Powód, dla którego chciałem przyjechać, był prosty. Napiszę o nich książkę. Czy ta książka będzie komukolwiek na cokolwiek potrzebna to inna sprawa i poruszona nie została. Oczywiście wyjaśniłem, dlaczego zależy mi na zabitej dechami prowincji. Były tam słowa o misji, służbie sztuce, heroizmie, trwaniu na posterunku i szacunku. To wszystko prawda, tyle że nie cała… Przez kilka lat włóczyłem się po tej Rosji, która nie jest Moskwą i St. Petersburgiem, czyli głubince, i trochę ją poznałem. To inny, nieznany, a przede wszystkim ciekawy kraj.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że w tych rejonach placówka teatralna jest czymś cudacznym i osamotnionym, ponieważ – mówiąc najoględniej – nikomu nie jest potrzebna. Miałem więc nadzieję, że będzie to interesujący temat, bo cóż jest wdzięczniejszego od opisów straconego życia, niespełnionych marzeń, porażek i jałowego deklamowania Szekspira albo Czechowa przed publicznością wykarmioną na serialach telewizyjnych. Wierzyłem, że jeśli uda mi się do jednego z tych teatrów trafić, to napotkam grupę frustratów i nieudaczników i robota pójdzie jak z płatka. Słowem, oczekiwałem zaproszenia, nie zdradzając, że planuję napisać paszkwil.
Żaden z jedenastu teatrów nie odpowiedział. Nie dali się nabrać bajer, że do szczęścia brakuje im tylko Polaczka, który chce być świadkiem czegoś, co jest cieniem prawdziwej sztuki zarezerwowanej dla Moskwy, Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Może naprawdę wstydzili się swojego losu? Jakakolwiek była przyczyna, odwrotną pocztą nie przyszło nawet jedno słowo: dziękujemy, nie skorzystamy albo: spadaj czy zgoła coś jeszcze brzydszego. Zupełnie jakbym wysłał do korporacji aplikację, ubiegając się o wysokopłatną pracę, i załączył kiepskie CV.
Odczekałem trzy tygodnie i w desperacji wysłałem list numer dwanaście. Adres tego teatru znalazłem na stronie Festiwalu Teatru Małych Miast Rosji. Uwiódł mnie, jeśli mogę tak powiedzieć, repertuarowo, bowiem na Festiwalu jako jedyny wystawił Szekspira. Był to Król Lear z Aleksandrem w roli głównej. Wystąpi w tej opowieści Aleksander, oj, wystąpi…
Wkleiłem do „wersji żeńskiej” listu nazwisko pani dyrektor, uaktualniłem datę i wysłałem maila na odległy o dwa i pół tysiąca kilometrów Ural. Gdybym wiedział, że z podobną prośbą do tego samego teatru wystąpił francuski aktor Gerard Depardieu, to wcale bym nie wysyłał…
No, może trochę z tą „podobną prośbą” przesadzam, jak w tym starym dowcipie, co to powiadali, że w Moskwie na placu Czerwonym rozdają samochody. Niby prawda tyle, że nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, nie samochody, a rowery i nie rozdają, a kradną…
Z tym Depardieu sprawy miały się tak, że gdy w roku 2015 aktor zaklinał się, iż do końca swoich dni będzie żył i grał w Rosji, uralski portal informacyjny www.ura.ru zapytał szefów kilku tamtejszych teatrów, czy znalazłoby się w ich zespole miejsce dla wielkiego francuskiego aktora. Dyrektorka „mojego” teatru udzieliła odpowiedzi, którą zamieściło w swoim serwisie nawet radio francuskie: „Nie widzę jakiejś specjalnej korzyści z zapraszania Depardieu do naszego teatru. Istniejąca trupa dostosowana jest do naszych potrzeb i aktor w takim wieku i o takim emploi nie jest nam potrzebny”.
I stało się niemożliwe: Depardieu won, a mnie teatr z Kamieńska Uralskiego zaprosił! Napisali, że mogę przyjechać i robić u nich to, na co będę miał ochotę. Proszę bardzo, oto stosowny fragmentu listu:
„W odpowiedzi na Pana pismo informujemy, że będzie nam miło zobaczyć Pana w charakterze gościa, pisarza i dziennikarza w naszym teatrze. Z zadowoleniem zapoznamy Pana z Teatrem, miastem, artystami i innymi pracownikami teatru, zaprosimy na próby i, oczywiście, na nasze spektakle. […] Imponuje nam, że interesuje się Pan rosyjską prowincją, a w szczególności, prowincjonalnym teatrem. […] Niestety, stosunki pomiędzy naszymi braterskim słowiańskimi narodami w obecnych czasach nie są najlepsze, o czym nieustannie informują środki masowego przekazu”…
Życie jest zaskakujące. Dla swojego szaleńczego kroku Ludmiła Stiepanowna-Matis, dyrektorka teatru o uroczej nazwie „Dramat Numer Trzy”, miała tylko jedno usprawiedliwienie. Absolutnie nie wierzyła, że przyjadę i to były jej pierwsze słowa, kiedy 15 marca przekroczyłem próg jej gabinetu.
Cofnijmy się do pytania: po co tam jadę? Dręczyło mnie ono przez cały luty i połowę marca. Kogo obchodzi relacja z kilkumiesięcznego pobytu na jakimś zadupiu? Czy warta jest książki? Nawet jeśli kogoś interesuje Rosja, to przecież jej teatr niekoniecznie. I na odwrót, są pewnie pasjonaci teatralnych kulis, ale czy akurat rosyjskich? Gdyby tu pracowały gwiazdy, choćby nawet ten nieszczęsny Depardieu, byłoby od czego zacząć. Na przykład od plotek. Kto z kim, przeciw komu, jak długo i dlaczego? Kto kogo chce wygryźć, zabrać rolę? To są przecież sprawy najważniejsze. Sztuka jest ostatecznie pretekstem do celebry i tylko dlatego jeszcze jest na tym świecie tolerowana. Gdyby rezultat mojej pracy nadawał się do kolorowych magazynów, miałby jakiś sens. Lecz na to się nie zanosi. Nie znalazłszy odpowiedzi, postawiłem nogę na peronie dworca kolejowego w Kamieńsku.
Czy ktoś z Państwa wie, gdzie leży ten cały Kamieńsk Uralski? Ja też nie wiedziałem. Najpierw trzeba odszukać – na wschód od Uralu – Jekaterynburg, a potem palcem po mapie pojechać jeszcze sto kilometrów w stronę Syberii.
Podróż w realnym świecie jest bardziej skomplikowana niż w wirtualnym, więc pokrótce opiszę, jak tam najprościej dotrzeć. Postaram się zrobić to jak najzwięźlej, o podróżach po Rosji pisałem już wcześniej. Ta książka jest inna, akcja będzie się rozgrywać w jednym miejscu, niemniej jakoś do tego miejsca trzeba dotrzeć.
Przy okazji możemy porozmawiać o pieniądzach. Moją wyprawę sfinansował wydawca, a do tego zawodu rzadko trafiają ludzie o skłonnościach do szastania pieniędzmi. Musiało więc być tanio. Na szczęście po latach tułaczki po Rosji logistyczna strona wyprawy na trasie Warszawa – Kamieńsk nie była takim wyzwaniem jak kiedyś. Najprościej byłoby oczywiście pociągiem do Moskwy. W tym wariancie potrzebna jest tranzytowa wiza białoruska. Trochę z tym korowodów, bo i do ambasady pofatygować się trzeba i wybulić trzydzieści pięć euro plus ubezpieczenie w okolicach stówy. Tyle razy płaciłem batce Łukaszence za wizy, że jestem chyba najhojniejszym sponsorem jego reżimu, więc tym razem powiedziałem: dość! Wybrałem wariant królewiecki. Pociągiem do Gdańska. Stąd BlaBlaCarem rzut beretem do Kaliningradu. To się łatwo pisze, ale warto być ostrożnym. Pamiętajmy, że musimy na czas dotrzeć na lotnisko. W razie spóźnienia biletu internetowego nie wymienią na nowy. Blablacarowcy to wszak tylko ludzie. Bywa, że nie znają drogi, nie umieją jeździć. Z komfortem też bywa różnie. Mój kierowca załadował do samochodu meble kupione w pewnej skandynawskiej sieci handlującej meblami. Kartonowe pudła zajmowały cały bagażnik i połowę tylnej kanapy, na której posadził mnie i tajemniczego Białorusina. Dla każdego z nas starczyło miejsca na jeden półdupek.
Umówiliśmy się pod Dworcem Głównym w Gdańsku o 13.00. Samolot do St. Petersburga miałem o 20.05. Z Gdańska do Kaliningradu jest 160 kilometrów, więc wydawałoby się, że na luzie zdążymy. Niekoniecznie! Po pierwsze wedle naszego czasu jest godzina 13.00, zaś wedle ichniego w tym samym momencie jest już 15.00. Na starcie z siedmiu godzin robi się pięć. Do tego dochodzi granica, na której trzeba odstać swoje. Nawiasem mówiąc, w tamtą stronę lepiej przekraczać granicę w samochodach z rosyjską rejestracją. Rosyjscy pogranicznicy i celnicy swoich mniej trzepią i szybciej odprawiają. W drugą stronę na odwrót, należy wybrać polski transport z uwagi na analogiczne zachowanie polskich służb.
W okolice Kaliningradu dojechaliśmy w porze zagęszczenia korków i kierowca powiedział, że albo zdążymy, albo nie. Ta stoicka uwaga była wstępem do negocjacji. Za 500 rubli zgodził się dowieźć mnie obwodnicą na lotnisko. Zdążyliśmy. Resztę trasy miałem pokonać drogą powietrzną. Najpierw lot do Petersburga, potem przesiadka na Jekaterynburg.
Tanie bilety mają tylko jedną zaletę – są tanie, a poza tym – sporo wad. Albo trzeba czekać dobę na lotnisku przesiadkowym, albo uwinąć się w czterdzieści pięć minut. Mnie przypadł w udziale ten drugi wariant. W Petersburgu wylądowaliśmy z dziesięciominutowym opóźnieniem na nowym terminalu, którego nie znałem. Na starym Pułkowie czułem się dobrze i miałem nawet swoje sekretne miejsce do spania… Lecz nie czas na wspominki. Sprintem przemierzam hale i korytarze, aby zdążyć na odprawę. Wszędzie kolejki. Już słyszę, jak megafony wywołują moje nazwisko i uprzejmie proszą, bym pojawił się przy bramce odlotu do Jekaterynburga. Wpadam na punkt kontrolny i robię raban, że szybko, że się spóźnię, że samolot odlatuje, ludzie, ruszajcie się… Błąd. Ochrona lotniska jest wyczulona na spóźnialskich, bo to stary numer przemytników, kombinatorów i terrorystów. Pośpiechem chcą wymusić pobieżną kontrolę i zamaskować zdenerwowanie. Takich klientów sprawdza się powoli i dokładnie. Kazano mi wszystko wypakować i powkładać do plastikowych kontenerów: komputer, zasilacz, książkę na prąd, aparat fotograficzny, obiektywy, dysk zapasowy, zapasowe baterie i różne inne drobiazgi.
W głośnikach grzmi ostatnie ostrzeżenie: pasażer Matecki proszony… – z tą irytującą rosyjską wymową i końcówką „Matieckij”, jakby nie można było powiedzieć po ludzku.
Upycham rzeczy do plecaka i mknę do swojego „gejtu”. Mało mnie szlag nie trafił, ale zdążyłem. Do siebie doszedłem dopiero podczas turbulencji…
O piątej rano czasu lokalnego będziemy na miejscu. Pilot ogłasza, że temperatura w Jekatyrenburgu wynosi minus 25 stopni. W Kaliningradzie było siedemnaście na plusie. Nic to. Ważne, że lecę. Żeby jakoś zabić czas, sięgam do plecaka po elektroniczną książkę. Nie ma. Plecak w ogóle jakiś mniejszy i flakowaty. Wsuwam rękę, macam, komputera też nie ma. Nie przyjmuję tego faktu do wiadomości. Zmysły zmysłami, a przecież jeszcze niedawno dotykałem tych wszystkich rzeczy. Jedna część mojego umysłu, nazwijmy ją czystym rozumem, drogą dedukcji dochodzi do wniosku, że te rzeczy zostały w plastikowych kontenerach na punkcie kontroli. Druga część, ta kierująca się uczuciami, powiada, żebym się nie przejmował, bo zanim wylądujemy, laptop się zmaterializuje w plecaku i wszystko będzie w porządku. Będę miał na czym pracować, pisać notatki, zamówione artykuły, nagrywać rozmowy, zgrywać filmy, zdjęcia i wysyłać maile…
Rano komputer nie zmaterializował się. Odszukałem więc instytucję, która po rosyjsku nazywa się sprawocznoje biuro. Ta nazwa nie daje się w sposób dosłowny przetłumaczyć na polski. W tym biurze siedzi miła albo niemiła pani i można z nią załatwić wszystko albo nic. Dyżur na lotnisku Jekaterynburg-Kolcowo (w roku 2015 zdobyło pierwsze miejsce we wszechrosyjskiej rywalizacji o miano najlepszego lotniska międzynarodowego) pełniła sympatyczna dziewczyna. Wyłuszczyłem swój problem, a ona dała mi telefon do Biura Rzeczy Zaginionych petersburskiego Pułkowa, które mieli otworzyć bodaj o 8.00 rano, czyli o 11.00 naszego, uralskiego czasu.
Co było robić? Wypytałem, jak dostać się na stację kolejową, z której odchodzą pociągi do Kamieńska, i jak zbity pies powlokłem się we wskazanym kierunku. Dwa przystanki autobusem za dwadzieścia osiem rubli. Potem trzy godziny czekania na pociąg, dwie godziny jazdy i byłem w Kamieńsku. Minęła doba od wyjazdu z Warszawy.
Z duszą na ramieniu udałem się do teatru. Moje pojawienie się było, jak już wspomniałem, sporym zaskoczeniem. Pani dyrektor pokazała mi teatr i wobec wszystkich pracowników, których udało się zebrać, oświadczyła, że mogę robić, co mi się podoba, zaglądać wszędzie i czuć się jak u siebie.
Od razu skorzystałem z tego przywileju i poprosiłem panią Lenę, kierowniczkę do spraw literackich, aby łaskawie zadzwoniła do Petersburga i poszukała mojego komputera. Znalazła! Co więcej, obiecali dostarczyć go najbliższym samolotem do Biura Rzeczy Znalezionych w Kolcowie. I tak minął mój pierwszy dzień w „Dramacie numer trzy”. Drugi wcale nie był lepszy. Rano zadzwonili z lotniska, że komputer jest. Pofatygowałem się na dworzec w Kamieńsku. Dwie godziny w pociągu, autobusem na lotnisko… i okazało się, że komputera nie ma. Kilka godzin drogi powrotnej i spać. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Pani Lena powiedziała, że zaszła pomyłka. Komputer, zasilacz i książka na prąd były wczoraj, tylko to wszystko zostało zaadresowane na jej nazwisko. Znowu na dworzec w Kamieńsku, dwie godziny w pociągu, autobus, lotnisko… Odebrałem rzeczy, kilka godzin czekania na komunikację powrotną. Spać.
Czwartego dnia rano zaszedłem na dużą salę, usiadłem w trzynastym rzędzie i… spełniło się marzenie. Byłem w teatrze. Kosztowało to dwa miesiące przygotowań, cztery tysiące złotych i kilka miesięcy pracy. Co z tego będę miał, to się okaże… Nie wiem, jak smakuje satysfakcja w wirtualnym świecie, gdy osiągnie się jakiś wysoki poziom w trudnej strzelance. Wiem, że na twardym, niewygodnym, ale prawdziwym krzesełku Dramatu Numer Trzy czułem się cholernie dobrze…
Przede mną prawdziwi ludzie i prawdziwe emocje. Na scenie trwa próba spektaklu Kto zabił Annę. Za tydzień premiera. Oto, co widzę. Reżyser chodzi w tę i z powrotem między fotelami na widowni i myśli nad czymś intensywnie. Aktorzy zbici w grupki na scenie szepczą między sobą. Ani chybi koncentrują się i zaraz zaczną. Trawa to jakiś czas, aż nagle reżyser podchodzi do mnie i pyta, kim jestem. Przedstawiam się i powołuję na zgodę Ludmiły Stiepanowny.
– A tak, tak – on mówi. – Coś słyszałem.
Jest młody, miły, uśmiecha się i powiada, że bardzo chętnie będzie mnie widział na próbach, ale nie w tej chwili. Muszą sobie coś z aktorami wyjaśnić, więc gdybym mógł ich na godzinkę zostawić, to będzie mi bardzo wdzięczny.
Uciekam do foyer i z braku lepszego zajęcia zapoznaję się z teatrem. Budynek jest duży, od frontu przeszklony, w stylu socjalistycznego modernizmu z lat sześćdziesiątych. Podobny do krakowskiego kina „Kijów”. Gdyby w Polsce ktoś chciał go zburzyć, na pewno podniosłyby się głosy, że to zabytek i powinien stać po wiek wieków, taki szary, odrapany, z zaciekami, ani ładny, ani brzydki.
Wchodzi się doń przez potrójne przeszklone drzwi. Na wprost szatnie. Na lewo i prawo korytarze wiodące na widownię. Sala widowiskowa zajmuje miejsce centralne, a wszystkie inne pomieszczenia znajdują się dookoła niej.
Żeby wejść na schody wiodące na górę, trzeba przejść obok portierni. Na pierwszym piętrze jest wielkie foyer pamiętające lepsze czasy, kiedy spędzana z zakładów pracy i szkół publiczność była w stanie wypełnić tysiącfotelową pojemność widowni. Czasami organizowane są tu bankiety, wystawy malarstwa, fotografii, czasami kiermasze ubrań, chemii gospodarczej i paramedycyny. Najczęściej jest pusto. Na piętrze, w bocznej oficynie, znajduje się Mała Sala, gdzie grane są kameralne przedstawienia i organizowane drobniejsze uroczystości w rodzaju benefisu, jubileuszu lub zebrania zespołu. Pomieści najwyżej stu widzów. Grający tutaj aktorzy mają w charakterze garderoby jeden niewielki pokój na zapleczu, a funkcję kulis pełni po prostu korytarz, z którego korzystają wchodzący na salę widzowie. Podczas spektaklu dostępu za te „kulisy” broni siedząca na krzesełku bileterka. Co tu ukrywać, trąci to prowizorką i jeśli ktoś zostawi niedomknięte drzwi do garderoby, to wychodzący na przerwę czy po spektaklu widzowie mogą zobaczyć aktora z rozmazaną charakteryzacją i, przepraszam za wyrażenie, w gaciach.
Piętro wyżej, nad Małą Salą, ulokowane są administracja, księgowość, gabinet dyrektorki i kilka niewielkich pomieszczeń. Ścianę największej z tych sal, zwanej pokojem numer 21, zdobi artystyczna mozaika. Ponoć dzieło Miszy Brusiłowskiego, krajana z Jekaterynburga, który zdobył ogólnokrajową sławę.
Garderoby, magazyny rekwizytów i kostiumów, krawcowe i zaplecze techniczne poupychane są za dużą sceną. W budynku, mimo że duży, najmniej miejsca do dyspozycji mają aktorzy. Tłoczą się w kulisach, przemykają po korytarzach i czekają na nowy teatr, którego makieta stoi w gabinecie dyrekcji. Pół miliarda rubli ma kosztować. Decyzja leży w rękach Moskwy, a Moskwa zwleka…

 
Wesprzyj nas