“Ochrzczeni krzyżami” to poruszające wspomnienia starszego człowieka, który jako chłopiec znalazł się w rzeczywistości opresyjnego państwa, jednocześnie opanowanej w dużej mierze przez grasujących bandytów. Jest to też opowieść o narodzinach talentu w ciężkich warunkach sowieckiej Rosji.


Ochrzczeni krzyżamiW czasie, gdy matki na Syberii czekają na powrót synów z wojny na Zachodzie w 1945 roku, ośmioletni Eduard dostaje się do pociągu jadącego w przeciwną stronę, w kierunku Leningradu.

Jego rodzice zostali aresztowani jako wrogowie ludu, on sam przebywał w sierocińcu i teraz jedynym jego pragnieniem jest odnalezienie matki. Zaczyna się pełna niebezpieczeństw sześcioletnia tułaczka po powojennej Rosji.

Chłopak napotyka na swej drodze żebraków, żołnierzy powracających z wojny, spekulantów, Chińczyków z Uralu, Kozaków handlujących haszyszem, zbiegłych więźniów, a także dyrektorów sierocińców. Żeby przetrwać zimę zgłasza się do kolejnych ochronek, coraz bardziej na zachód, jak najdalej od zagrożenia, że stalinowskie władze odeślą go z powrotem na Syberię.

Chwyta się różnych zajęć, uczy się wielu rzeczy od napotkanych ludzi, na przykład sztuki tatuażu od byłego jeńca wojny rosyjsko-japońskiej, w zamian za miskę strawy robi z drutu portrety Lenina i Stalina, żeby rozweselić jadących pociągiem inwalidów wojennych; wykazuje hart ducha i przebiegłość w dążeniu do celu.

Książka Koczergina to poruszające wspomnienia starszego człowieka, który jako chłopiec znalazł się w rzeczywistości opresyjnego państwa, jednocześnie opanowanej w dużej mierze przez grasujących bandytów – co właściwie jest charakterystyką pasującą do Rosji aż do dnia dzisiejszego. Jest to też opowieść o narodzinach talentu w ciężkich warunkach sowieckiej Rosji.

Eduard Koczergin, urodzony w znamiennym roku 1937 (tzw. wielkiej czystki – nasilenia terroru NKWD), dziś ceniony petersburski scenograf, zawarł w swej książce wspomnienia z dzieciństwa w czasach stalinizmu i ciężkich lat powojennych. Jako czterolatek, syn ojca rozstrzelanego za zainteresowanie cybernetyką i matki, Polki zesłanej do łagru, został wywieziony z oblężonego Leningradu na Syberię i umieszczony w specjalnym sierocińcu dla dzieci „wrogów ludu”, czyli „szkodników” i „szpiegów” koło Omska. Jako ośmiolatek uciekł stamtąd, pragnąc wrócić do rodzinnego miasta i spotkać się z matką. Wędrował, ukrywając się w wagonach towarowych, wśród licznych transportów zdemobilizowanych żołnierzy i inwalidów wojennych czy więźniów – ochrzczeni krzyżami to właśnie więźniowie radzieckich zakładów karnych budowanych zwyczajowo na planie krzyża.
Zdolności plastyczne pozwoliły mu przeżyć – na dworcach zarabiał na jedzenie pokazowym wyginaniem z drutu profilów Lenina i Stalina albo rysując, np. dla szefów świata przestępczego, talie kart do gry. Na zimę oddawał się w ręce władz i przebywał w różnych rozdzielczych domach dziecka – opisał istne panoptikum pracujących tam postaci. A wiosną uciekał i ruszał dalej. Otarł się o najróżniejsze środowiska – terminował u złodziei okradających pociągi, bronił ślepego przyjaciela przed gangami żebraczymi, uczył się budowania szałasów i specjalnego rozpalania ogniska u przemytników itd.
Ta trwająca sześć lat tułaczka przez całą szerokość ZSRR, odyseja albo raczej straszna bajka oparta na micie inicjacyjnym otrzymała jedną z najwyższych nagród literackich w Rosji i została przetłumaczona na wiele języków.

Eduard Koczergin
Ochrzczeni krzyżami
Przekład: Magdalena Hornung
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 6 kwietnia 2017
 

Ochrzczeni krzyżami


Ballada o drewnianym samolocie*

* Tytuł rozdziału nawiązuje do piosenki J. Wizbora i W. Berkowskiego (1978) z filmu poświęconego początkom wojny (1941), gdy m.in. w ZSRR budowano samoloty częściowo z drewna — przyp. tłum.

Nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób tuż przed wojną trafiłem do rozdzielczego domu dziecka. Oddał mnie tam chyba mój chrzestny, wujcio Janek. A może mnie od niego zabrano. Nie pamiętam też, jak się wojna zaczęła. Pamiętam tylko, żeśmy wszyscy — zarodki-wyskrobki, jak nas przezywali duzi — zaczęli nagle bawić się w wojnę. Mnie, „pszekającego” i słabo rozumiejącego rosyjski, oraz jeszcze dwóch — rudego tatarskiego dzieciaka i wielkookiego czarnowłosego wyskrobka Czarnulca — pozostali malcy mianowali Niemcami.
Codziennie nas atakowali, a myśmy się poddawali. Potem jako wrogowie, z podniesionymi rękami, byliśmy oprowadzani po pokojach, po czym rozstrzeliwani pojedynczo i musieliśmy długo leżeć na podłodze. Nie lubiłem tej zabawy.
Pamiętam, jak zmniejszały się porcje śniadań, obiadów i kolacji. Kiedy zrobiło się zimno i zaczął padać śnieg, dzieciaki przestały grać w wojnę.
Potem zdarzyło się coś dziwnego. Już była zima i do naszego sierocińca wkroczyło energicznie dwóch dryblasów-guliwerów w waciakach i czapkach uszankach. Szybko wybrali z nas najbardziej wychudzonych cztero-, pięciolatków. Ustawili pod ścianą i po uważnym przeglądzie kazali wychowawczyniom ubrać jak najcieplej. Te w pośpiechu naciągnęły na nas najróżniejsze okryjbidy, przeważnie za wielkie, i wydały po jednej ciężkiej kołdrze na łebka. Tak opatulonych sprowadzono nas po schodach na ulicę, przed dom, gdzie stał wielgachny warczący autobus. Dwóch gości podnosiło nas po kolei i wsadzało do środka. W autobusie było jeszcze kilku dorosłych w waciakach i uszankach. Na dwóch pierwszych miejscach posadzono siedmiu malców, a ja z zezowatym Smarkiem, jako zamykający pochód, ulokowaliśmy się między dorosłymi w środku tylnych siedzeń. Po mojej prawej ręce siedział starszy guliwer. To on tu rządził i wszyscy go słuchali.
Tamtego roku zima była wczesna, śnieżna i bardzo zimna. Całe miasto zasypał śnieg. Zaspy na poboczach jezdni przewyższały mnie trzykrotnie. Nikt z nas nie wiedział, dokąd jedzie autobus. Na pytanie chłopczyny, który miał ksywkę Śmierdziuch, gdzie jesteśmy wiezieni, starszy odpowiedział:
— Na samolot.
— Na samolot? Ale klawo! To znaczy, że polecimy w powietrzu! — ucieszyliśmy się.
— Tak, polecicie obowiązkowo! Nad Ładogą będziecie lecieć.
Przez miasto jechaliśmy wolno i długo, bez zatrzymywania się, nawet jak zawyły syreny i zaczął się ostrzał artyleryjski. Zapadał już zmierzch, kiedy wyjechaliśmy z miasta na ogromną ośnieżoną przestrzeń, którą przecinała tylko nasza trasa.
Nagle guliwerzy się spięli, dał się słyszeć warkot samolotu. Kierowca dodał gazu, zaczęło nami trząść, podrzucać, zwłaszcza na tylnych siedzeniach. Okazało się, że droga pod śniegiem była rozwalona. Warkot samolotu się zbliżał.
— Messer — powiedział kierowca. — Będzie nas śledził, nie popuści.
— Natychmiast zsuńcie dzieci na podłogę, pod siedzenia! — krzyknął mój sąsiad i ledwie znaleźliśmy się pod fotelami, autobus przeszyła seria. Raczej nie słyszeliśmy strzałów, bo silnik tak huczał i warczał, że o ataku messerschmitta zorientowaliśmy się po dziurach w dachu.
Za pierwszym razem obeszło się bez ofiar. Kierowca wyciskał z silnika ostatni dech, żebyśmy tylko przeskoczyli przez to cholerne pole. Messerschmitt zawrócił i w locie koszącym znów nas zaatakował. Dorosły, który stał koło kabiny, upadł, a jeden dzieciak strasznie krzyknął… Wyjrzałem spod siedzenia, kiedy nagle myśliwiec po raz trzeci zaszedł autobus z boku i puścił serię po oknach z lewej strony. Zasypało nas mnóstwem odłamków szkła. Jeden wbił mi się sztorcem w brew nad nasadą nosa. Sąsiad szef błyskawicznie mnie podniósł i wyciągnął odłamek. Zachłysnąłem się krwią i straciłem przytomność,
Ocknąłem się, leżąc na ławie w jakiejś drewnianej chałupie. Przez okno było widać rozległe białe pole otoczone lasem. Patrzyłem na świat jednym okiem, drugie razem z większą częścią głowy było zabandażowane.
Wtedy jeszcze nie wszystko rozumiałem po rosyjsku. Starszy guliwer w futrzanej uszance zabrał mnie z ławy i posadził przy sobie, bliżej rozpalonej kuchni, mówiąc coś pocieszającego. Reszta chłopaków obsiadła kuchnię i wlepiła poważne, dorosłe patrzały w żywy ogień. Za kilka minut zaczął kipieć wielki miedziany czajnik, a zaraz potem rozdano nam po blaszanym garnuszku i po kawałku łupanego cukru z chlebem.
Srogi Karabas* z wąsami i brodą wsypał do czajnika herbatę wprost z opakowania, pomieszał wrzątek wielkim nożem i zaczął po trochu nalewać do naszych garnuszków. Po herbacie wszystkim dzieciakom liliputom kazano się ubrać, dobrze pozapinać i wyjść za potrzebą na dwór. Następnie każdego z nas opatulono w służbową kołdrę, tak że wyglądaliśmy jak niemowlaki w becikach. Tych becików wyszło im siedem.
Dlaczego nie dziewięć? Gdzie pozostałe dwa dzieciaki? Nie wiedziałem, jak spytać. Może były ciężko ranne albo zginęły podczas ostrzału autobusu.

* Postać z ros. wersji opowieści o Pinokiu (A. Tołstoj, Zołotoj kljuczik, ili prikljuczenija Buratino) — przyp. tłum.

Potężne chłopiska poniosły nas po ciemku na rękach jak noworodki do samolotu, który stał pod lasem. Samolot, stosunkowo duży, jak mi się wtedy zdawało, mnóstwo ludzi załadowywało jakimiś skrzyniami, podając jeden drugiemu z ciężarówek. Powijaki z nami w taki sam sposób, z rąk do rąk, wniesiono do samolotu.
W samolocie rozsadzono nas w tych pakunkach na drewnianych ławach z oparciami przymocowanymi do przeciwległych boków i bardzo mocno przywiązano sznurami. Między ławami była zrobiona konstrukcja bojowa dla strzelca, przypominająca drabinę. Pośrodku, między czterema drewnianymi belkami opierającymi się o sufit, znajdował się pomost z desek ze stopniami. Nad nim wycięto w suficie otwór, w którym umocowano wielki karabin maszynowy. Po obu stronach tego urządzenia stały drewniane dźwigary — takie ramy od podłogi do sufitu i od prawego boku do lewego. Do nich były przywiązane solidne skrzynie. Właściwie wszystko oprócz przejść było zawalone skrzyniami. Prawdopodobnie ten samolot przerobiono w pośpiechu z pasażerskiego na transportowy. Owalnoprostokątne iluminatory zostały osłonięte kawałkami blachy. Wnętrze samolotu oświetlały dwie słabe, mrugające żarówki. Pracami kierował ten sam dowódca co w autobusie — mój sąsiad. Wszyscy pozostali, nawet piloci, wykonywali jego rozkazy.
Byłem przywiązany akurat naprzeciwko nóg strzelca, ale ze swojego miejsca widziałem tylko jego wielkie czarne wojłokowe buty.
Wszystko, co się działo w samolocie, pamiętam jakby w kawałkach. Albo traciłem przytomność z powodu rany, bo jednak to szkło głęboko mi się werżnęło, jak jechaliśmy autobusem, albo dali nam posłodzoną herbatę ze spirytusem, żebyśmy się nie plątali pod nogami.
Nie zapamiętałem, jak samolot wystartował. Pewnie byłem pod wpływem działania owego lekarstwa. Zbudziłem się, bo tak strasznie rzucało i taki silny był przechył, że gdybyśmy nie byli przymocowani sznurami, wszystkich by nas rozwłóczyło po podłodze.
Trudno powiedzieć, jak długo lecieliśmy. Przez otwór u góry przenikało słabe światło — pewnie już był świt. Z samolotem coś się działo. Mężczyźni stali, trzymając się za belki konstrukcji. Naprzeciwko mnie strzelec pruł z karabinu maszynowego. Nie od razu zdałem sobie sprawę, że on ostrzeliwuje się przed wrogiem ścigającym nasz samolot. Piloci, próbując uniknąć ataku, zaczęli lawirować w powietrzu, obracając się raz na lewy, raz na prawy bok. W takich chwilach zawisaliśmy w powietrzu jak paczki na sznurkach. Jak długo trwała ta nierówna walka z „messerami”, nie jestem w stanie określić. Znów się jakby zapadłem. Po jakimś czasie zobaczyłem swym jednym okiem, jak we śnie, że stopnie szybko robią się ciemnoczerwone. „Krew. Ale skąd się leje po stopniach?” — pomyślałem w zamroczeniu. Nagle po krwi spełzło po sosnowych stopniach ciało żołnierza z rozharataną pociskiem głową. W samolocie było czuć spalenizną.
To pierwsza śmierć, jaką zobaczyłem, i to tak blisko — w maksymalnym zbliżeniu. Może z powodu odniesionej rany słabo kojarzyłem. A może w ciągu dwóch i pół miesiąca blokady już się oswoiłem z pojęciem śmierci. Nie bałem się ani o siebie, ani o innych. Śmierć żołnierza przyjąłem jako fakt. Wojna otępia. Po tym jak ostrzelano autobus i jak zobaczyłem tę krew, coś we mnie zamarło — otępiałem. Jedyne, co czułem, to zimno. Moje nogi w kołdrzanym tobołku zamieniły się w jakieś zamarznięte kikuty.
Nasz drewniany samolot został najwyraźniej trafiony. Palił się od ogona. Usiłowano stłumić ogień gaśnicami. Nagle straszny ból wraził mi się w uszy — gwałtownie opadaliśmy. Znów zniknąłem z tego świata, straciłem przytomność. Ocknąłem się, kiedy z potworną siłą szarpnęło mną w tym tobołku do tyłu. Ludziska, poobiani, przewracali się na podłogę. Samolot wbił się w śnieg na brzegu jeziora i zaczął się po nim ślizgać brzuchem. Pamiętam nawet ten dziwny odgłos skrzypiąco-syczący. Pamiętam krzyk (słów nie rozumiałem) leżącego na podłodze dowódcy, skierowany do pilotów, kiedy samolot wyhamował. Zaraz zerwał się na nogi, przeżegnał, jak mi się wydawało, i zaczął komenderować. Jednym kazał natychmiast usunąć arkusze blachy z iluminatorów, rozbić szyby, wypchnąć nas, dzieciaki, i odnieść pięćdziesiąt metrów od samolotu. Innym — ratować skrzynie, wyrzucać je przez okna i drzwi. Jeszcze inni mieli tłumić ogień na zewnątrz i w środku, dopóki nie zakończy się wynoszenie całego dobytku. Pilotom kazał wymontować przyrządy, zabrać narzędzia, kawałki blachy z poszycia, suchy prowiant, spirytus i wszystko, co się przyda, co zdążą. Ludzie jak mrówki przed burzą krzątali się przy samolocie, wyciągając z jego brzucha skrzynki, sprzęt, jedzenie itp. Pamiętam, jak sznury, którymi byliśmy przywiązani do siedzisk, rozrąbywano siekierą i wypychano pakunki z nami przez dziury okien. Pamiętam, jak wszystkich nas ułożono rządkiem na śniegu.
Jak tylko wyniesiono z płonącej maszyny najważniejszy ładunek i odrzucono możliwie najdalej, samolot wybuchł. Znowu straciłem na długo przytomność. Ocknąłem się od ostrego zapachu spirytusu. W jakimś niby-grobowcu ze skrzynek i brezentu dorośli rozcierali nam zmarznięte nogi, ręce i twarze. Żebyśmy się rozgrzali od wewnątrz, kazali nam pić gorące lekarstwo — wodę ze spirytusem.
Przez cały dzień, dopóki było jasno, wszyscy mężczyźni budowali w śniegu obóz przypominający kolistą warownię.
Pośrodku kręgu rozpalili ognisko, do którego dosłownie na drugi dzień został przyłączony piecyk znitowany z kawałków poszycia samolotu przez tych zręcznych ludzi. Zrobili też z resztek blachy łopaty i drzwiczki do ziemianek. Wszystko, co zostało z samolotu, dało się wykorzystać. Wokół ogniska i piecyka powstało pięć ziemianek ze ścianami ze skrzynek i podłogą ze świerczyny pokrytej brezentem. Pamiętam, jak dorosłe chłopiska wpełzały do ziemianek. Najcieplejszą ziemiankę przeznaczono dla nas, pędraków. Z każdym dniem nasz obóz był udoskonalany, robiło się przytulniej i cieplej. Ileśmy dni w nim przeżyli, nie pamiętam, ale dość długo. Na początku wodę brało się ze śniegu, a potem wyrąbało się w Ładodze przerębel. Żeby dowozić drewno, przebiło się w śniegu drogę od nas do lasu. Starszy guliwer wysłał pilotów do najbliższej wsi. Byli cieplej ubrani i mieli mapy.
Musieli ponad dziesięć kilometrów przekopywać się przez wielkie zaspy.
W pierwszych dniach żywiliśmy się resztkami suchego prowiantu, gotowaliśmy kaszę z mąki żytniej i przyprawialiśmy ją jajkami w proszku. Pyszne jedzenie. Trzeciego dnia wrócili na nartach piloci i na sankach przywieźli ze wsi ziemniaki, kapustę, marchew, cebulę i inne dobre rzeczy. Wyprawiono ucztę na ich cześć. I myśmy też w niej wzięli udział — posadzono nas na ławie z sosnowej kłody, każdy dostał po garnuszku wiejskiej herbaty i dodatkowo po całej marchwi. Chociaż nie wszystkie dzieciaki wiedziały, co z nią robić.
Dopiero po kilku dniach zjawiły się po nas dwa olbrzymie kryte wozy terenowe na gąsienicach. Znowu zapakowano nas w kołdry i razem z obwiązanymi skrzyniami załadowano do tych wozów. Z obozu wyjechaliśmy, kiedy zaczynało się ściemniać, a dotarliśmy na jakiś dworzec kolejowy drugiego dnia po południu. Pamiętam, jak pieczołowicie te chłopiska obchodziły się ze skrzynkami.
Później, na dworcu czy może w pociągu, usłyszałem, że trzymano w nich wykresy i obliczenia dotyczące naszego nowego niszczyciela, a starszy to był inżynier, twórca tego samolotu. Na imię miał Siergiej, a na nazwisko Jeroszewski czy Jaroszewski.
Dlaczego jednak właśnie nas, sieroty polityczne, a nie po prostu zwykłe dzieci, zabrał ze sobą i wywiózł z oblężonego Leningradu*? Dziwne. I dlaczego ten dobry guliwer wyróżniał mnie spośród pozostałych liliputów, nawet sam bandażował mi głowę? Dlatego, że uśmiechałem się do niego jednym okiem? Czy dlatego, że miałem na szyi krzyżyk?
Zawieziono nas pociągiem do Kujbyszewa, a tam przekazano do rozdzielczego domu dziecka NKWD. Tutejsi wychowawcy odebrali mi krzyżyk, ostatnią rzecz, jaka mi została po mamie Broni.

* Nazwa Petersburga w latach 1924-1991 — przyp. tłum.

 
Wesprzyj nas