“Duchy”, poprzedzony wstępem Angeli Terzani Staude zbiór relacji z lat 1972-1994, to obraz Indochin niszczonych przez interesy wielkich mocarstw.


Duchy. Korespondencje z KambodżyW kwietniu 1975 roku armia Czerwonych Khmerów zajęła Phnom Penh. Terzani, przebywający wówczas w Tajlandii, początkowo sceptycznie odnosił się do relacji uchodźców z Demokratycznej Kampuczy, opowieści o systematycznej rzezi „wrogów klasowych” uważając za amerykańską prowokację.

Tymczasem przez cztery lata rządów Czerwonych Khmerów w wyniku ludobójstwa zginęło około dwóch milionów ludzi – 25% ludności Kambodży.

“Duchy”, poprzedzony wstępem Angeli Terzani Staude zbiór relacji z lat 1972-1994, to obraz Indochin niszczonych przez interesy wielkich mocarstw – Stanów Zjednoczonych, Chin i Związku Radzieckiego.

A także historia reportera o jednoznacznie lewicowych przekonaniach, docierającego do prawdy i stopniowo tracącego złudzenia.

***

W 1970 roku Kambodża była małym i nic nieznaczącym krajem, z sześcioma milionami mieszkańców. Krajem żyjącym w pokoju, rządzonym przez błyskotliwego i przebiegłego księcia Sihanouka, feudalnego pana uważającego Kambodżę za swoją własność, a Kambodżan za swoje «dzieci» – niemal dwadzieścia lat później Tiziano przedstawiał źródła wojny, jak gdyby opowiadał jakąś bajkę.

Tiziano Terzani (ur. 14 września 1938 we Florencji, zm. 28 lipca 2004 w Orsigni) – włoski reporter, dziennikarz i wieloletni korespondent “Der Spiegla” w Azji. Ukończył prawo w Pizie i Leeds, studiował sinologię na nowojorskim uniwersytecie Columbia. Publikował w „Corriere della Sera”, „L’Expresso” i „La Republica”. W Wietnamie obserwował upadek Sajgonu, co opisał w “Pelle di leopardo. Diario vietnamita di un corrispondente di guerra 1972–1973” (1973) i “Giai Phong! La liberazione di Saigon” (1976). W 1980 był jednym z pierwszych zachodnich dziennikarzy w Pekinie. Po czterech latach aresztowany, poddany reedukacji i usunięty z Chin. Ten czas przedstawił w “Zakazanych wrotach” (1984). W latach 90. był świadkiem rozpadu Związku Radzieckiego, co zrelacjonował w “Dobranoc, panie Lenin” (1992). Najczęściej tłumaczone są jego “Listy przeciwko wojnie” (2002) napisane w oparciu o podróże po Afganistanie, Pakistanie i Indiach po 11 września 2001.

Tiziano Terzani
Duchy. Korespondencje z Kambodży
Przekład: Joanna Ugniewska, Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Wajs
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 18 listopada 2016
 

Duchy. Korespondencje z Kambodży

Tiziano w Kambodży

Angela Terzani Staude

Kambodża była wielką miłością Tiziana i jak każda miłość – źródłem cierpień. Lata, które tam spędził, były najważniejsze w jego życiu, a dramatyczne wydarzenia w niedawnej tamtejszej historii stały się dlań symbolem zła, jakie polityka może wyrządzić człowiekowi. W Kambodży odkrył harmonijną cywilizację – tuż przed jej zniknięciem – opartą na godnych uwagi tradycjach. W czasie wojny domowej dostrzegł w ruinach świątyń w Angkor wielkość człowieka, ale też barbarzyństwo, do jakiego jest on zdolny. Po nastaniu władzy Czerwonych Khmerów marzenia o socjalizmie, z którymi przyjechał do Azji, przemieniły się w koszmar. Zważywszy na to, że jego praca dalekowschodniego korespondenta zaczęła się w Kambodży, a ćwierć wieku później dobiegła w niej końca, ta osobista historia zdaje się zbiegać z historią kraju, obie bowiem potoczyły się tą samą krętą drogą.
Żyliśmy jeszcze w epoce zimnej wojny, która podzieliła świat na dwa bloki: wolny Zachód pod egidą Stanów Zjednoczonych i kraje socjalistyczne za żelazną kurtyną, gdzie rządził Związek Radziecki. Były to również czasy końca kolonializmu, wyzwalania się krajów Afryki i Azji spod władzy Zachodu.
W 1954 roku, po długiej walce z Francuzami, Wietnam, Laos i Kambodża, trzy kraje wchodzące w skład Indochin, uzyskały niepodległość. Konferencja genewska położyła kres pierwszej wojnie indochińskiej, lecz Wietnam został podzielony na komunistyczną północ ze stolicą w Hanoi i prezydentem Ho Chi Minhem oraz proamerykańskie południe ze stolicą w Sajgonie. Wojna między tymi dwiema częściami, dążącymi do zjednoczenia kraju – każda pod swoim przywództwem – rozpoczęła się już pod koniec lat pięćdziesiątych i przemieniła w wojnę amerykańską, kiedy w 1965 roku prezydent Johnson wysłał swoich pierwszych marines do Wietnamu Południowego, żeby powstrzymać „rozprzestrzenianie się komunizmu na świecie”.
Ta druga wojna indochińska, zwana na ogół wojną w Wietnamie, choć począwszy od 1970 roku były w nią zaangażowane również dwa sąsiadujące kraje, Laos i Kambodża, stała się zasadniczym doświadczeniem naszego pokolenia. Podobnie jak wielu studentów, robotników i intelektualistów w ówczesnej Europie i Ameryce, my również byliśmy lewicowi i jak wszyscy ci, co wierzyli w prawo narodów do niepodległości, maszerowaliśmy i protestowaliśmy przeciwko tej wojnie. I tak pod koniec swojego stażu w mediolańskim dzienniku „Il Giorno” Tiziano uznał, że chce się zająć konfliktem w Indochinach. A ponieważ żadna gazeta nie była skłonna wysłać go do Azji, postanowiliśmy pojechać tam na własny rachunek.

Przyjechaliśmy do Singapuru na początku 1972 roku z dwójką małych dzieci i czterema walizkami. Znaleźliśmy umeblowany dom w parku, należący niegdyś do angielskich oficerów. Stare kolonialne wille były białe, znajdowały się w dużej odległości jedna od drugiej; nie było łatwo znosić równikowy upał, z ołowianego nieba często padał deszcz. Żaby, świerszcze i cykady koncertowały cały dzień, ale noce były ciemne i ciche. Żaden samochód nie przejeżdżał alejami parku, żaden pies nie szczekał. Kiedy Tiziano był w podróży, nasz Doggy (nazwany tak, by dzieci nauczyły się pierwszego słowa po angielsku) nie zdołałby nas obronić przed żadnym napastnikiem. Na szczęście w Singapurze nikt na nas nie napadł.
Mieszkało się w tym domu po spartańsku, bez klimatyzacji, ale z wentylatorem, którego duże łopaty obracały się powoli, a codzienny plusk deszczu docierał na nieoszkloną werandę. Tiziano zaczął zbierać książki na temat tego regionu Azji, a dla mnie kupił stary fortepian. Wśród żywopłotów z bambusów albo hibiskusa można było dostrzec białe podkoszulki kabun zamiatających liście. Regularny szelest, zawsze ten sam ruch ramion i pleców, pełne skupienia ciemne profile pochylone nad miotłami napełniały spokojem nasze wczesne ranki. Popołudniami w ogrodzie przechodzącym w park pijaliśmy herbatę pod drzewem o płomiennie czerwonych kwiatach.
Po przeniesieniu się na Daleki Wschód Tiziano stał się, jak powiadali dowcipni Anglicy, pierwszym włoskim dziennikarzem East of Aden, na wschód od Adenu. Żadna gazeta jednak nie zatrudniła go na stałe jako korespondenta. Otrzymał wprawdzie przed wyjazdem kilka obietnic współpracy ze strony włoskiej i zagranicznej prasy, do której drzwi wówczas stukał, ale tylko niemiecki tygodnik „Der Spiegel” podpisał z nim niewielką umowę: miał dla nich pisać, a oni mieli mu płacić za każdy opublikowany artykuł. Oprócz tego wypłacali mu niewielką stałą sumę. W wieku trzydziestu trzech lat musiał jeszcze się ubiegać o pozycję w zawodzie, o uznanie redakcji i czytelników. Wszyscy bacznie go obserwowali.
Ale konflikt w Wietnamie niemal od razu się zaostrzył i obecność Tiziana na miejscu okazała się opatrznościowa, dlatego jeszcze przed końcem roku „Der Spiegel” mianował go swoim korespondentem na południowo-wschodnią część kontynentu. Skromne biuro w Singapurze stało się w ten sposób pierwszą azjatycką siedzibą wielkiego niemieckiego tygodnika. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się współpraca Tiziana z „Il Giorno” i „L’Espresso”.
Możliwość pisania po włosku sprawiała mu prawdziwą radość. Dla Niemców należało pisać artykuły i reportaże budowane z faktów, informacji, cyfr i wywiadów ze świadkami; to były reportaże właśnie, nigdy analizy ani komentarze – te pisał naczelny albo autor wstępniaków – i często pozostawały bez podpisu. Styl również nie był dowolny: miał być syntetyczny, bez ozdobników, trafiający w sedno. Wymagało to bystrego oka, dobrego słuchu i wyczucia dziennikarskiego sznytu, jaki trzeba było przydać opowiadanej historii, ale tego, jak twierdzili koledzy, Tizianowi nie brakowało. Z biegiem czasu nabył węchu godnego psa myśliwskiego, który wyczuwa zwierzynę. Węszył i już po chwili odnajdywał miejsce zbrodni: studnię pełną szkieletów, ukrytą za pagodą; spotykał dyrektora fabryki, który wydał rozkaz zabijania. Niekiedy czekał całymi dniami, aż ktoś wypowie przy nim zdanie streszczające wszystko, jak to, które zamyka jego reportaż z 1980 roku o holokauście w Kambodży.
Gdy zaś pisał dla Włochów, mógł sobie pozwolić na polityczne komentarze, na których zawsze mu zależało. Ale i w tym wypadku dokładność w przedstawianiu faktów, oryginalność wiadomości i sprawdzanie nawet najdrobniejszej informacji, jak ceny warzyw, ryb czy ryżu na targu, nie były dlań nigdy czymś drugorzędnym. W tamtych odległych dniach, kiedy nie wynaleziono jeszcze faksu, komputera ani telefonu komórkowego i trzeba było godzin, a czasami i dni, żeby uzyskać połączenie międzynarodowe, korespondent porozumiewał się ze swoją gazetą za pomocą telegramu albo w lakonicznym języku teleksu za pośrednictwem agencji prasowej. W Singapurze ktoś z Reutersa zawiadamiał Tiziana: „Wiadomość z Hamburga dla ciebie!” – i czytał mu przez telefon: „Masz jechać natychmiast do Phnom Penh. Przyślij sto pięćdziesiąt linijek przed czwartkiem wieczór”. Tiziano szalał z radości i pakował torbę. Zawsze ubrany na biało – żeby odróżnić się od amerykańskich wojskowych w mundurach koloru khaki – ze starą maszyną do pisania Olivetti Lettera 22, z czystymi kartkami papieru i aparatem fotograficznym zatrzymywał się w Bangkoku, żeby uzyskać wizę. Stamtąd, trzęsącą się caravelle należącą do Air France, leciał w kierunku Kambodży.
„W 1970 roku Kambodża była małym i nic nieznaczącym krajem, z sześcioma milionami mieszkańców. Krajem żyjącym w pokoju, rządzonym przez błyskotliwego i przebiegłego księcia Sihanouka, feudalnego pana uważającego Kambodżę za swoją własność, a Kambodżan za swoje «dzieci»” – niemal dwadzieścia lat później Tiziano przedstawiał źródła wojny, jak gdyby opowiadał jakąś bajkę. „Przez lata Sihanouk zdołał utrzymać neutralność Kambodży i nie zaangażować się w wojnę, która ogarnęła kraje ościenne, Laos i Wietnam. Formuła była prosta: pozwalał w tajemnicy Wietnamczykom z północy i ich partyzantce przechodzić Szlakiem Ho Chi Minha przez peryferyjne rejony swojego kraju, a Amerykanom, również w tajemnicy, by ich bombardowali swoimi B-52. Taka umowa trwała przez jakiś czas. Potem, w marcu 1970 roku, kiedy Sihanouk przebywał z oficjalną wizytą w Moskwie i w Pekinie, pierwszy minister Lon Nol przejął władzę, zrezygnował z neutralności i opowiedział się po stronie Amerykanów i Wietnamczyków z południa oraz ich krucjaty przeciwko indochińskiemu komunizmowi. Pucz nastąpił oczywiście przy poparciu Waszyngtonu, więc Sihanouk oddał się pod opiekę Chin i sprzymierzył z Czerwonymi Khmerami, którzy byli wówczas grupką partyzantów zbliżonych do komunistów, liczącą nie więcej niż dwa tysiące ludzi”1.
W 1970 roku za zgodą swego nowego sojusznika, marszałka Lon Nola, stojącego obecnie na czele rządu w Phnom Penh, Amerykanie zaczęli bombardować również długi kambodżański odcinek Szlaku Ho Chi Minha: owego tajemnego traktu, którym Hanoi transportowała broń i zaopatrzenie dla partyzantki z południa, zwanej Wietkongiem, walczącej z reżimem w Sajgonie. Aby uciec przed bombardowaniami, a z pewnością i po to, by ukarać Phnom Penh za nagłą zmianę frontu, wietnamscy żołnierze weszli głębiej do Kambodży i dotarli aż na obrzeża stolicy, zajmując rozległe tereny, ze starodawnym kompleksem świątyń w Angkor, symbolem narodu Khmerów włącznie. Obok nich walczyli Czerwoni Khmerzy i wierni Sihanoukowi zwolennicy monarchii, którzy po puczu przeciwko księciu poszli do partyzantki i stworzyli wspólnie Front Narodowy razem z republikanami Son Sanna.
Aby bronić władzy nowego sojusznika, Amerykanie ścigali jego wrogów wszędzie, bombardując bez litości. Wojna w Kambodży tak właśnie się zaczęła, od nielegalnych ataków. W tamtym okresie o Czerwonych Khmerach wiedziało się mało albo nic. W latach sześćdziesiątych opuścili Phnom Penh, żeby uniknąć prześladowań ze strony Sihanouka, i założyli bazy w odległych górskich rejonach. Zrobiło się o nich cicho i rząd oświadczył, że wyginęli. Jednak Tiziano wspominał o nich już w 1972 roku, podczas jednej ze swoich pierwszych podróży do Kambodży.
„Ostatnio dziwne fotografie krążą po Kambodży i za granicą, przedstawiające Khieu Samphana, Hou Youna i Hu Nima, trzech bardzo popularnych i szanowanych przywódców pierwszej komunistycznej organizacji, która zwalczała Sihanouka. Wszyscy trzej zniknęli w tajemniczych okolicznościach w 1967 roku i zostali uznani za zabitych z rozkazu samego Sihanouka, a teraz stanęli podobno na czele partyzantki wchodzącej w skład Frontu Narodowego, gdzieś w Kambodży. Trzy fotografie wyglądają na fałszywe, ale już samo podejrzenie, że ci trzej żyją, skłaniało do zadawania pytań. Przede wszystkim należy zauważyć, że szybko rosnący w siłę ruch partyzancki, jak to się dzieje w tym wypadku, może być kontrolowany przez Sihanouka tylko wtedy, kiedy nie ma alternatywnego politycznego przywództwa, które mogłoby przypaść w udziale tym «trzem duchom»”2.
Jakie tam duchy! Wiele lat później wyszło na jaw, że ci trzej nie tylko byli wówczas cali i zdrowi, cokolwiek by mówili Lon Nol i Amerykanie, lecz także zdołali już znacznie wzmocnić swe oddziały, do których wstępowały tysiące chłopów wrogo usposobionych do reżimu Lon Nola z powodu amerykańskich bombardowań niszczących ich wsie.
Waszyngton nie wypowiedział nigdy wojny Kambodży i przyznanie, że w kraju istnieje szybko rozwijający się ruch komunistyczny, nie było w jego interesie, a tym bardziej w interesie Phnom Penh. Dla Amerykanów wrogiem, również w Kambodży, byli Wietnamczycy i Wietkong, ukrywający się w kambodżańskich „twierdzach”, cenzura w Phnom Penh czuwała więc, aby korespondenci nie wspominali nigdy o „Czerwonych Khmerach”. Ponieważ żadnemu dziennikarzowi nie udało się skontaktować z tymi fantomowymi partyzantami, porozmawiać z nimi i powrócić żywym, przez jakiś czas prasa, z braku dokładnych informacji, pisała o zbrojnych oddziałach Frontu w sposób ogólnikowy, jako o zwolennikach Sihanouka i komunistycznych bojownikach. Po zamachu stanu w Kambodży sprawy przybrały zły obrót i bezradny, skorumpowany, niepopularny rząd Lon Nola przeszedłby już w ręce partyzantów, gdyby nie Waszyngton, który zasilał niemal w całości jego budżet.
Jedynie miasta pozostawały jeszcze w rękach sił rządowych, lecz nie można było do nich dotrzeć drogami krajowymi wychodzącymi gwiaździście ze stolicy. W promieniu trzydziestu–czterdziestu kilometrów od Phnom Penh dziennikarze poruszali się jeszcze samochodami, ale do takich kambodżańskich miasteczek, jak Batdambang, Siem Reab czy Takev mogli się dostać jedynie na pokładzie zdezelowanych małych samolotów pilotowanych przez byłych wojskowych.
To była wojna, z której Stany Zjednoczone od dawna usiłowały się wycofać. Wreszcie, w styczniu 1973 roku, po miesiącach rokowań, Kissinger i Le Duc Tho, jeden w imieniu Waszyngtonu, drugi – Hanoi, podpisali w Paryżu porozumienie zobowiązujące Amerykanów do zakończenia bombardowania Indochin, a Wietnamczyków z północy do wycofania się z Laosu i Kambodży. Stany Zjednoczone przeniosły swoje dowództwo wojskowe do Tajlandii, by stamtąd kierować operacjami wojskowymi – a także je finansować – rządów w Sajgonie, Wientianie i Phnom Penh, które pozostawały pod ich opieką, podczas gdy Hanoi w dalszym ciągu miało pomagać tamtejszej partyzantce. Inaczej mówiąc, wojna trwała, tylko że toczyła się już bezpośrednio w terenie między wojskiem rządowym a komunistycznymi partyzantami.
Kiedy na początku 1973 roku Tiziano zaczął pisać korespondencje z Kambodży również dla włoskiej prasy, amerykańskie bombowce chroniły Phnom Penh, otaczając je pierścieniem ognia. Czerwoni Khmerzy bowiem, nie bacząc na porozumienie w Paryżu, w którym zresztą nie brali udziału, nadal przeprowadzali ataki na stolicę i Amerykanie zaczęli ponownie bombardować ich bazy w całym kraju. Z fortecy, w jaką przemieniła się ambasada Stanów Zjednoczonych, Tom Enders, chargé d’affaires czy też „prokonsul”, jak go nazywano, kierował przez radiostację atakami myśliwców F-111 i nalotami bombowców B-52 na kryjówki partyzantów ujawniane przez małe samoloty szpiegowskie. Całe wsie zostały zrównane z ziemią i tysiące chłopów uciekło do stolicy. Wiosną 1973 roku przybyło do niej ponad siedemset tysięcy zdesperowanych uciekinierów i liczba mieszkańców Phnom Penh się podwoiła, lecz mimo to miasto czuło się bezpiecznie dzięki amerykańskiej obecności i życie toczyło się w nim nadal.

 
Wesprzyj nas