“Dzikusy” czyli ironiczna i nieprzewidywalna mieszanka thrillera politycznego i rodzinnej sagi, która wciąga jak najlepszy serial.


Dzikusy. Francuskie weselePo raz pierwszy w historii prezydentem Francji może zostać imigrant z Algierii. Tymczasem w Saint-Étienne gwarną, algierską rodzinę Narrusz trawi gorączka ślubnych przygotowań. Tylko młodego Karima, świadka pana młodego, dręczy rosnący niepokój. Nim miną 24 godziny, losy szalonego rodu i politycznej nadziei kraju skrzyżują się z wielkim hukiem.

Oto powieść, na której punkcie oszalała cała Francja.

***

„To wyjątkowy thriller polityczny i społeczny […] Energia i wyobraźnia “Les Sauvages” są wspaniałe. Podobnie jak Zadie Smith, Sabri Louatah ma świetne ucho […]. Wydaje się też, że umie przewidzieć – albo wydedukować – przyszłość […]. Sam opisuje siebie jako „mieszczucha, bardzo nerwowego, trochę szalonego”. Jest również błyskotliwy i zabawny”
„Libération”

Sabri Louatah (ur. 1983) – francuski pisarz kabylskiego pochodzenia. Debiutował w 2012 r. powieścią „Les Sauvages”, za którą otrzymał „Lire” Magazine Prize za najlepszy francuski debiut i która stanowiła pierwszą część tetralogii o tym samym tytule. Saga została entuzjastycznie przyjęta we Francji i zagranicą, a sam autor został porównany do wybitnych pisarzy współczesnych i dawnych oraz wyróżniony prestiżową Lagardère Fellowship for Writing.

Sabri Louatah
Dzikusy. Francuskie wesele
seria Dzikusy, tom 1
Przekład: Beata Geppert
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 kwietnia 2017
 

Dzikusy. Francuskie wesele


Rozdział 1. Karim

1
Sala weselna, 15:30

Niebawem trzeba było zdecydować, kto zostaje w sali weselnej, a kto jedzie do merostwa. Rodzina panny młodej była zbyt liczna i wszyscy nie zmieściliby się w ratuszu, zwłaszcza że szanowny pan mer nie słynął z wyrozumiałości w tego rodzaju sytuacjach. Jego poprzednik (lewica pozapartyjna) najzwyczajniej w świecie zakazał ślubów w sobotę, żeby Bogu ducha winnym mieszkańcom centrum oszczędzić klaksonów, muzyki raï i bolidów obwieszonych białozielonymi proporczykami. Obecny mer zniósł zakaz, ale nie wahał się grozić jego przywróceniem za każdym razem, gdy jakiś szalejący klan rodzinny siał zamęt w Pałacu Republiki.
Do tych, którzy nie mieli zamiaru ruszać się z miejsca, należała ciotka Zalicha. Siedziała spokojnie na swoim parowniku do gotowania kuskusu i wachlowała się najnowszym numerem „20 minutes” – tym samym, z którego Farhat wyrwał pierwszą stronę z wielkim tytułem WYBORY STULECIA. Stary Farhat miał na głowie niewiarygodną szarozieloną czapkę, od której pociły mu się uszy. Jeden z siostrzeńców usiłował przemówić mu do rozumu, ale gdy tylko ktoś poruszał temat, staruszek marszczył podbródek i łagodnym, trochę mentorskim tonem, którego nikt dotychczas u niego nie słyszał, zaczynał mamrotać jakieś analizy ostatnich sondaży wyborczych.
Tego popołudnia wszyscy zachowywali się nieco dziwacznie; wieść niosła, że goście ze strony rodziny panny młodej liczą się na setki, a w ogóle jak na piątego maja było zdecydowanie za gorąco. Wyniki pierwszej tury zamieniły kraj w szybkowar; wyglądało na to, że kuzyn Ra’uf jest ostatnim zaworem, który powstrzymuje go przed eksplozją. Opryskiwał się wodą w sprayu i wystukiwał coś na iPhonie. Babka patrzyła na niego, jakby kompletnie, ale to kompletnie nie rozumiała tej nowej rasy ludzi żyjącej za pośrednictwem ekranów. Przyklejony do Twittera jakiejś fanatyczki sondaży, śledząc kolejne wpisy na jednej ze stron poświęconych zagadnieniom politycznym, Ra’uf odpalał papierosa od papierosa i na bieżąco komentował prognozy wyborcze, które jego kumpel – podobnie jak on szef restauracji hallal w Londynie – wrzucał na Facebooka.
Ra’uf, często podziwiany za swoją elegancję, czyli garnitury w prążki po tysiąc euro sztuka, już drugi dzień z rzędu miał na sobie luźny T-shirt z portretem uśmiechniętego kandydata Partii Socjalistycznej, doskonale widoczny pod blezerem z podwiniętymi rękawami odsłaniającymi jego unerwione przedramiona biznesmena. Można by pomyśleć, że w jego żyłach bije puls całego narodu.
Babka, która wcześniej wypominała mu, że nie włożył od razu garnituru, nie miała już ani siły, ani chęci komukolwiek cokolwiek wypominać. Milcząco tronowała w lśniącym audi Ra’ufa z włączoną klimatyzacją, jednym uchem słuchając kabylskich piosenek, których dźwięki dochodziły z pozostałych odświętnie przystrojonych samochodów. Wystawiwszy z auta suchą jak u koguta łydkę, omiatała wzrokiem pustawy parking, na którym koczował jej klan. Licząca około osiemdziesięciu pięciu lat babka (nikt nie znał prawdziwej daty jej urodzin) cieszyła się szczególnym statusem wśród członków rodziny: wszyscy się jej bali jak ognia. Od niepamiętnych czasów była wdową; nikt nigdy nie widział, żeby się użalała, wzruszała lub powiedziała jakieś miłe słowo do kogokolwiek, kto wyszedł z wieku dojrzewania. Królowała wyprostowana między swoimi frywolnymi, gadatliwymi córkami niczym uosobienie Wyrzutu, czerpiąc siłę ze swej niezwykłej wytrzymałości, która nasuwała podejrzenie, że babka zawarła pakt z Diabłem, a jednocześnie pozwalała przypuszczać, że pochowa wszystkie swoje córki.
Tymczasem w sali weselnej faceci od nagłośnienia zaczęli sprawdzać sprzęt, babka zamknęła się więc z powrotem w przytłumionej ciszy audi.
– Po co już tu jesteście? – zapytał Ra’ufa szef od nagłośnienia.
– To nasz punkt zbiórki – odpowiedział Ra’uf, nawet nie wyjmując słuchawki z ucha. – Zanim pojedziemy do merostwa. Zaraz wyjeżdżamy, czekamy tylko, aż wszyscy się zjawią.
Facet od nagłośnienia nie wyglądał na przekonanego. Między zbyt dużymi zębami utkwił mu kawałek sałaty, z ust zajeżdżało cebulą.
– Wy jesteście z rodziny pana młodego, no nie? Dobra, wyłączcie teraz muzykę w samochodach, jeśli łaska. Przestrzegano nas, żebyśmy przed wieczorem nie robili za dużo hałasu. A ta pani na parowniku?
– O co chodzi?
– Myślałem, że będzie catering.
Ra’uf nie wiedział, co odpowiedzieć. Z zakłopotaniem rozłożył ręce i obrócił się w stronę przypominającej różowawy gąsior ciotki Zalichy, dostojnej, stoickiej i niewzruszonej, starannie wdychającej i wydychającej powietrze pod rozłożystym kasztanowcem, którego oblepione pąkami gałęzie ani trochę nie osłaniały jej przed skwarem.
Pozostałe trzy ciotki cierpliwie czekały w niewielkim cieniu topoli, plotkując o swojej najmłodszej siostrze, sprawiającej niemałe kłopoty Raszidzie, podczas gdy Dunja, matka pana młodego, biegała od grupki do grupki zaniepokojona, że nikt nie jest gotowy do wyjazdu.
– Będą tylko goście z jej rodziny – pojękiwała, wymachując białą woalką i telefonem komórkowym. – Wa-Allah1, co za wstyd, tak nie można… A Fu’ad! – krzyknęła, nagle przypomniawszy sobie drugiego syna, który miał przyjechać z Paryża, żeby być świadkiem na ślubie brata. – Nie mogę go złapać!
Wujek Abu Zid zdjął czapkę, żeby otrzeć z potu nagą czaszkę. Jego łysina była dziwna, nierówna i umięśniona, przecięta wzdłuż grubą, wystającą żyłą, która zazwyczaj zapowiada rychły wylew.
– No już, Dunja, uspokój się. Ślub zaczyna się za godzinę, nawet Slim jeszcze nie przyjechał. Poza nim jesteśmy już w komplecie, prawda? Tak się bałaś, a tu wszyscy stawili się dużo przed czasem, więc wyluzuj! Wyluzuj! – prawie wrzasnął, dodając z półuśmiechem: – Co ty zresztą myślisz, że nie wpuszczą matki pana młodego? To nie klub nocny! Ha, ha, ha. „Przepraszamy, ale to prywatne przyjęcie”. Proszę cię. Chodź, pogadamy z Rab’, siedzi biedna zupełnie samiutka.
Rabi’a rozmawiała przez telefon, zwijając na palcu loczki i raz za razem wybuchając śmiechem jak nastolatka. Była młodą mamą. Jej pierworodny miał osiemnaście lat, a ona zaledwie czterdzieści. Zakończyła rozmowę, żeby do niego zadzwonić. Nie odebrał. Rabi’a dołączyła więc do grupki szwagrów, którzy rozprawiali o samochodach, wyborach prezydenckich i wynikach gonitw, od czasu do czasu krzycząc na swoje żony, które z kolei krzyczały na szalejące dzieciaki.

2

A w głębi, za budynkiem hali sportowej, w której następnego dnia ludzie mieli głosować, z dala od dźwięków raï i plotek, stał Karim. Karim i jego zaspane oczy. Karim i jego gęste, nastroszone, buntownicze brwi. Karim i jego dziwnie płaskie kości policzkowe, które zgodnie z powszechną opinią nadawały mu wygląd małego Chińczyka. Oparty plecami o billboard wyborczy, na którym wisiały już tylko dwa plakaty, wycierał srebrną zapalniczkę o błyszczący lampas na dresie, gdy podeszła do niego Rabi’a, jego matka, żeby zapytać, dlaczego nie odbiera telefonu, a przede wszystkim, czy jedzie do merostwa. Schował zapalniczkę do kieszeni i wzruszył ramionami, unikając jej wzroku.
– Czy ja wiem…
– Jak to: „czy ja wiem”? Czemu się tu kręcisz? Znowu zacząłeś palić trawę? Spójrz mi w oczy… Przysięgałeś, że już przestałeś. Co to znaczy? Czyli nigdy nie można ci zaufać, tak? To ty domalowałeś Sarkozy’emu hitlerowski wąsik? Patrz na mnie! To ty?
– Skąd, to nie ja.
– Więc jak, jedziesz?
– Sam nie wiem – burknął Karim. – Przecież mówię, że nie wiem.
– Skoro nie wiesz, to znaczy, że nie jedziesz. Nie chcesz wesprzeć kuzyna w merostwie? Tak czy siak nie masz wyboru! No co, nie chcesz go wesprzeć?
– Co ty wygadujesz? – rozeźlił się Karim. – „Wesprzeć kuzyna”, jakby to była jakaś wojna. A w ogóle dlaczego na mnie napadasz?
Rabi’a uniosła wzrok znad ekranu komórki, złapała syna za rękę i pociągnęła w kierunku drzwi szatni. Były otwarte: kierownik kompleksu sportowego miał tam wstawić zapas krzeseł. Rabi’a ruszyła prosto w stronę pryszniców i groźnie podniosła głos:
– Karim, nie będziesz mi tu odstawiać swoich zwykłych salamalejków. W każdym razie nie dzisiaj, ostrzegam cię.
– Ty się już nadajesz do leczenia. Poza tym nie mówi się salamalejki.
– Co takiego? – Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Daj mi spokój.
– To wszystko moja wina. Gdybym była złą matką, buty byś mi lizał. Reddem le regel gidduni, tym gorzej dla mnie. Jak zwykle, byłam za dobra i za głupia. No cóż, nauczka na przyszłość.
Po raz dziesiąty w ciągu pięciu minut zerknęła na listę ostatnich esemesów. Choć miała zaledwie czterdzieści lat, komórka pozostawała dla niej przedmiotem tajemniczym, którym posługiwała się z obawą, naciskając klawisze sztywnymi, wyprostowanymi palcami, całkowicie skupiona na tym, żeby się nie pomylić. Uniosła pokrytą loczkami głowę i spojrzała na syna. Lata spędzone na opiece nad „kochanymi maleństwami” w miejskich żłobkach sprawiły, że ani jej wzrok, ani głos nigdy nie nabrały powagi. Miała ptasi móżdżek, była pusta, niestała i dziecinna. Przypominała dziewczynki z dołeczkami i wielkimi oczami, które całymi dniami rysowała swoim podopiecznym, uwielbiającym ją niemal wbrew sobie, ponieważ nigdy nie przestała być jedną z nich.
– No więc jak, kochanie, pojedziesz z nami?
– Doprowadzasz mnie do szału! Do szału! Czy ty nie rozumiesz, że mnie doprowadzasz do szału?
– Przysięgnij, że przestaniesz palić trawę – poprosiła błagalnym tonem. – Pomyśl o swojej siostrze. Skoro nie chcesz myśleć o ojcu, pomyśl o siostrze.
– Dobra, zrozumiałem.
– Przecież sam wiesz, dokąd cię to zaprowadzi…
– Daj mi wreszcie spokój!
– Tatuś miał rację: zamienisz się w osła, jak Pinokio.
– Dobra, już dobra! – wrzasnął Karim. – Powiedziałem, że dobra!
Po czym wzrokiem, ramionami, dłońmi, całą swą napiętą fizjonomią zaczął szukać najbliższych drzwi.

3

Rabi’a nalegała, żeby syn pojechał do merostwa, ponieważ Karim (w rzeczywistości nazywał się Abd al-Karim) miał być drugim świadkiem pana młodego, ale przede wszystkim kierowała się tym, że spośród dwanaściorga ciotecznego rodzeństwa Slim był mu najbliższy. Rabi’a i Dunja, ich matki, były najlepszymi przyjaciółkami na świecie, złączonymi więzami krwi i podobnym losem (małżeństwo z miłości, przedwczesne wdowieństwo), a choć Slima i Karima dzieliły dwa lata i ich drogi życiowe coraz bardziej się rozchodziły, kiedyś byli nierozłączni. W dzieciństwie nadali sobie przezwiska Mohammed i Hardy, dwa beduiny z Saint-Christophe; słowo „beduin” było wówczas ulubionym słowem Slima, ukradł je jakiemuś wujkowi, ale tak rozszerzył jego użycie, że w końcu straciło jakiekolwiek znaczenie: patrz na tego beduina, co tam biegnie, te dwa blondaski to przecież beduiny, a co to za beduin przyczepił ci się do podeszwy?
Wiele razem przeszli: pogonie i ucieczki po blokowisku, gdzie mieszkała babka, szalone grille, podczas których ich ojcowie obstawiali swoje daty urodzin na końskich gonitwach, groźne „czekam na dworze” i marsz ramię w ramię na miejsce pojedynku o piątej po południu z uniesionym podbródkiem jak bohaterowie westernu, podłoga z desek w małym gabinecie dyrektorki do spraw wychowawczych, wesela, podczas których nękali swoją małą kuzyneczkę, i wreszcie, a właściwie przede wszystkim zapach rosnących na podwórku sosen, pod którymi sikali, przyglądając się swym pozbawionym napletka penisom.
Slim na całe życie miał zapamiętać dzień, kiedy Karim, stojąc w szatni z dowodem w ręce, wrzasnął, że wreszcie się dorobił fiuta prawdziwego mężczyzny.
– Też coś! I to ma być fiut prawdziwego mężczyzny?
– No to pokaż swojego, mądralo.
– Jak ci pokażę moją pałę, to zemdlejesz z wrażenia.
Ale Karim już nie słuchał, zafascynowany długimi kręconymi włosami, które niemal mógł policzyć wokół tego nowego oliwkowego penisa o faktycznie imponujących rozmiarach. Abd al-Karim, którego nazywano Karim lub Krikri, nie zadawał sobie żadnych pytań, dopóki przedwcześnie przybyły i w jego przypadku podejrzanie rozrzutny czarodziej wieku dojrzewania nie sprawił, że jego przedramiona podwoiły objętość, a nad górną wargą pojawił się groźny puszek. Od tej chwili wszystko w jego życiu zaczęło się źle układać. Po skończonej trzeciej klasie gimnazjum skierowano go do zawodówki, nie tyle – jak wyjaśniono na spotkaniu z rodzicami i na radzie pedagogicznej – ze względu na stopnie z przedmiotów technicznych, które miał tylko odrobinę mniej kiepskie niż z pozostałych, ile z powodu widocznego z jego strony zainteresowania działaniem maszyn. Znaleziono dla niego właściwą drogę, dalsze lekceważenie zawodów związanych z pracą fizyczną byłoby zresztą głupie, by nie rzec zbrodnicze i tak dalej. Ta sama gadka, którą trzydzieści lat wcześniej raczono jego ciotki, na siłę wypychając je do zawodówki. Całe pokolenie na nic.
Nowa szkoła mieściła się na uboczu i wyglądała dość przygnębiająco: betonowa podłużna bryła na wzgórzu w strefie przemysłowej, z powiewającą na maszcie flagą, która tak bardzo przypominała piracką banderę, że szkołę imienia Eugène’a Sue nazywano Titanikiem. Jej cztery kominy wznosiły się ponad porannymi mgłami, okna sal klasowych były zakratowane do trzeciego piętra, a na czwartym znajdowały się oczywiście biura.
Po rozpoczęciu roku szkolnego Karim, rzucający się z pięściami na każdego, kto ośmielił się użyć wobec niego zdrobnienia Krikri, poznał chłopaka, przez własnego ojca, człowieka łagodnego i słabowitego zdrowia, nazywanego Knotem na pamiątkę charyzmatycznego łobuziaka, który sprowadził na złą drogę Pinokia. Karim został jego kumplem i zaczął palić. Porzucił też swoją drużynę piłkarską i zrezygnował z lekcji gry na fortepianie, na które kiedyś zapisała go matka, bo nauczycielka w drugiej klasie podstawówki, sama grająca na skrzypcach, twierdziła, że Karim ma jakoby nie tylko ogromnie zręczne palce, ale i coś, co z niepojętym nabożeństwem nazywała „słuchem absolutnym”. Teraz zaczął się tego wstydzić.
Tej samej zimy laryngolog z Lyonu zdiagnozował u niego nadwrażliwość słuchową: słyszał więcej i lepiej niż inni, co zapewne było przyczyną jego potwornych bólów głowy. Czy to się da wyleczyć? Nie. Kupiono więc zatyczki do uszu i grubsze zasłony do okien, po czym przestano o tym mówić.
Kilka tygodni później, podczas świąt Bożego Narodzenia, gdy po raz pierwszy od lat śnieg przez parę dni nie topniał, ojciec Karima umarł po wypadku w fabryce, gdzie nawdychał się toksycznych oparów.

 
Wesprzyj nas