“Wśród swoich” to osiem przeplatających się opowiadań, w których Amos Oz powraca duchem do miejsca i czasu, z których wyrosła jego twórczość.


Wśród swoich“Wśród swoich” to lektura przejmująca, hipnotyzująca, przedstawione sytuacje i postacie są niezwykle realistyczne, dzięki czemu pozwalają zajrzeć poza zasłonę czasu i kultury, a zarazem, jak zwykle u Oza, dotykają doświadczeń uniwersalnych i ważnych – spraw, o których zazwyczaj się nie rozmawia.

Akcja ośmiu opowieści rozgrywa się w kibucu pod koniec lat pięćdziesiątych, to jest w miejscu i czasie, w których Amos Oz przeżywał młodość i dojrzewał do pierwszych literackich kroków.

Są to portrety postaci snujących intymne marzenia i doznających bolesnych doświadczeń – lęku, niespełnionych nadziei i tęsknot, poczucia straty – pozostających w cieniu tyleż śmiałego, ile naiwnego marzenia syjonistycznych pionierów o stworzeniu nowego człowieka i społeczeństwa.

Spod sielankowego obrazu wyłania się ułomna ludzka natura, przewijają się charakterystyczne dla Oza motywy – osamotnienie, niemożność nawiązania autentycznych więzi.

Amos Oz, laureat literackiej Nagrody Izraela, najsłynniejszy i najpoczytniejszy na świecie izraelski pisarz, został uhonorowany licznymi międzynarodowymi nagrodami, między innymi Nagrodą Goethego, Nagrodą Heinego oraz Nagrodą Księcia Asturii. Jego książki zostały przełożone na trzydzieści siedem języków. Od kilku lat Oza wymienia się wśród kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla.

Amos Oz
Wśród swoich
Przekład: Leszek Kwiatkowski
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 4
Premiera w tej edycji: 5 marca 2013
 
 

Wśród swoich


Od tłumacza
Życie kibucu zorganizowane było w sposób niemający odpowiednika w polskich realiach, co – rzecz jasna – znajduje odzwierciedlenie w sferze języka.
Jedną z najbardziej uderzających różnic między kibucem a znanymi w Polsce formami kolektywnych gospodarstw był funkcjonujący tam aż do lat osiemdziesiątych system wychowawczy oparty na zbiorowym zakwaterowaniu uczniów. System ten ze względów ideologicznych podkreślał przynależność dzieci do całej wspólnoty, ograniczając rolę rodziny w procesie ich wychowania. Dzieci nocowały wspólnie, odseparowane od rodziców, w osobnych budynkach będących dla wychowanków podstawowym miejscem zamieszkania. W większości kibuców zbiorowe zakwaterowanie obejmowało wszystkie szczeble edukacji – od przedszkola aż po rekrutację do służby wojskowej. W języku hebrajskim określa się tę instytucję mianem bejt jeladim (dosł. „dom dzieci”). W polskim przekładzie postanowiłem użyć słowa „dzieciniec”, licząc na to, że z jednej strony będzie ono dla polskiego Czytelnika brzmiało swojsko, z drugiej zaś – że wyszło z codziennego użycia na tyle dawno, by odejście od jego słownikowego znaczenia i nadanie mu nowego nie stanowiło zgrzytu.
Inną osobliwością kibucowego języka jest termin „zakład edukacyjny” (hebr. mosad chinuchi), jakim określano szkołę wraz z dziecińcem. Dla Izraelczyka wychowanego poza kibucem nazwa ta brzmi równie szorstko i urzędowo jak dla polskiego Czytelnika, toteż mimo oporów postanowiłem jej używać, uznając, że pomoże ona oddać koloryt oryginału.
Przytoczone w ostatnim opowiadaniu, Esperanto, tytuły piosenek do słów wierszy wybitnych poetów izraelskich podaję według istniejących polskich przekładów: Mówią, jest kraina – Szaul Czernichowski, w: Bialik, Czernichowski: Wiersze, przeł. Szoszana Raczyńska, Tel Awiw 1988, s. 34. Śmiej się, śmiej się z moich marzeń – Szaul Czernichowski, w: Bialik, Czernichowski: Wiersze, przeł. Szoszana Raczyńska, Jaron Golan, Tel Awiw 1988, s. 28. Między Tygrem a Eufratem – Chaim Nachman Bialik, Pieśni, Wydawnictwo Wzajemnej Pomocy Studentów Żydów Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego, przeł. Salomon Dykman, Warszawa 1939, s. 226.

Król Norwegii

Był u nas w kibucu Jikhat pewien mężczyzna, Cwi Prowizor, niski, nerwowo mrugający, kawaler koło pięćdziesiątki. Uwielbiał rozgłaszać złe wieści: o trzęsieniach ziemi, katastrofach lotniczych, budynkach, które zawaliły się mieszkańcom na głowę, o pożarach i powodziach. Gazetę czytał skoro świt, przed nami wszystkimi, i słuchał wszystkich wydań wiadomości w radiu, by móc stanąć w progu stołówki i wprawić wszystkich w zdumienie dwustu pięćdziesięcioma górnikami, którzy znaleźli się w pułapce bez nadziei na ratunek po zawale w kopalni węgla w Chinach, albo promem, który wywrócił się i zatonął wraz z sześciuset pasażerami na Morzu Karaibskim. Pilnie studiował też nekrologi. Pierwszy dowiadywał się o śmierci sławnych osób i obwieszczał to całemu kibucowi.
Pewnego ranka zatrzymał mnie na ścieżce przed przychodnią.
– Słyszałeś o takim pisarzu, Wojsławskim?
– Tak, słyszałem. A dlaczego?
– Nie żyje.
– Przykro mi to słyszeć.
– Pisarze też umierają.
Kiedy indziej złapał mnie, kiedy pełniłem dyżur w stołówce.
– Widziałem w nekrologach, że umarł twój dziadek.
– Tak.
– A trzy lata temu też umarł ci dziadek.
– Tak.
– Więc ten był już ostatni.
Cwi Prowizor pracował sam w sekcji zieleni. Wstawał codziennie o piątej rano, przestawiał zraszacze, spulchniał rabaty kwiatowe, sadził, przycinał i podlewał rośliny, strzygł trawę terkoczącą kosiarką, rozpylał środek na mszyce, sypał naturalny albo sztuczny nawóz, który potem przykrywał ziemią.Mieszkańcy kibucu unikali go. W stołówce starali się nie przysiadać do jego stolika. Letnie wieczory spędzał sam na zielonej ławce na skraju wielkiego trawnika przed stołówką i patrzył na biegające dzieci. Wieczorny wiatr przewiewał mu koszulę, osuszając pot. Nad wysokimi koronami cyprysów wschodził z wolna czerwony, rozżarzony księżyc. Cwi Prowizor zagadnął kobietę, która usiadła sama na sąsiedniej ławce, Lunę Blank, mówiąc ze smutkiem:
– Słyszałaś? W Hiszpanii spłonął sierociniec i osiemdziesiąt sierot udusiło się dymem.
Luna, czterdziestopięcioletnia owdowiała nauczycielka, otarła chustką pot z czoła i odpowiedziała:
– To okropne.
– Uratowali tylko trzy osoby, ale nawet one są w ciężkim stanie – dodał Cwi.
Szanowano go u nas za sumienną pracę w sekcji zieleni: w ciągu dwudziestu dwóch lat przeżytych w kibucu pod jego nazwiskiem w dzienniku pracy nie zanotowano ani jednego dnia choroby. Dzięki niemu przestrzeń kibucu rozkwitała. Na każdym wolnym skrawku ziemi uprawiał sezonowe kwiaty. Tu i ówdzie zakładał skalniaki i sadził w nich przeróżne kaktusy. W całym kibucu porozstawiał drewniane pergole pod winorośl. Przed stołówką urządził sadzawkę z fontanną, gdzie umieścił złote rybki i rośliny wodne. Miał znakomity zmysł estetyczny i wszyscy umieli to docenić. Ale za plecami przezywali go Aniołem Śmierci i plotkowali na jego temat, że nie interesuje się ani nigdy nie interesował kobietami – mężczyznami zresztą też.
Młody chłopak, Roni Szindlin, tak doskonale go parodiował, że wszyscy pokładaliśmy się ze śmiechu. Popołudniami, kiedy wszyscy mieszkańcy kibucu rozsiadali się całymi rodzinami na werandach albo trawnikach przed domem, pili kawę i bawili się z dziećmi, Cwi Prowizor chodził do świetlicy poczytać prasę i siedział tam w towarzystwie pięciu, sześciu samotnych mężczyzn podobnych do niego: pochłaniających gazety i rozdyskutowanych podstarzałych kawalerów, rozwodników, wdowców. Ruwke Rot, niski, łysy mężczyzna o wielkich nietoperzowych uszach, narzekał ze swojego kąta, że akcje odwetowe tylko napędzają spiralę przemocy, bo zemsta pociąga za sobą zemstę, a odwet kolejny odwet. Inni zaraz się obruszali i besztali go:
– Co ty wygadujesz? Nie można tego znosić w milczeniu, powściągliwość i ugodowość tylko rozzuchwalają Arabów.
Cwi Prowizor mrugał i mówił:
– To się skończy wojną. To musi doprowadzić do okropnej wojny.
Na co Imanuel Gluzman, jąkała, odpowiadał z zapałem:
– W…www…wojna? P…p…proszę bardzo. Zzz… zwyciężymy i zzz…za…ajmiemy ich ziemię aż po Jordan.
Ruwke Rot głośno myślał:
– Ben Gurion to wielki szachista. Zawsze przewiduje pięć ruchów do przodu. Szkopuł w tym, że u niego liczy się tylko siła.
Na to Cwi Prowizor wieszczył ponuro:
– Jak przegramy, to przyjdą Arabowie i zmiotą nas z powierzchni ziemi. A jak wygramy, przyjdą Ruscy i nas zbombardują.
– D…d…dosyć, towarzysze, cisza – zaklinał Imanuel Gluzman. – Dajcie sss…spokojnie p…po…poczytać gazetę.
Po dłuższym milczeniu znów odzywał się Cwi Prowizor:
– Słyszeliście? Tutaj piszą, że król Norwegii dostał raka wątroby. Naczelnik naszej gminy też ma raka.
Roni Szindlin, prześmiewca, spotykając Cwiego koło warsztatu szewskiego albo przed składnicą odzieżową, pytał z drwiną:
– Co tam, Aniele Śmierci? Jaki samolot się dzisiaj rozbił?
Cwi Prowizor i Luna Blank nabrali zwyczaju, by co wieczór zamieniać z sobą parę słów. On zajmował prawy koniec ławki na skraju trawnika po lewej, a ona tuż obok, lewy koniec ławki po prawej. Cwi mówił do niej, mrugając, a ona mięła w palcach chusteczkę. Luna miała na sobie uroczą letnią sukienkę na ramiączkach. Chwaliła kibucową zieleń, dzieło jego rąk, i mówiła, że dzięki Cwiemu żyjemy tutaj na zielonej niwie, w cieniu kwitnącego sadu i wśród grządek bujnych kwiatów. Miała upodobanie do podniosłych słów. Była wychowawczynią trzeciej klasy i wykonywała wspaniałe, subtelne rysunki ołówkiem, które zawisły na ścianach kilku z naszych ciasnych mieszkań. Miała okrągłą, uśmiechniętą twarz i długie rzęsy, ale jej szyję pokrywały drobne zmarszczki, nogi były bardzo wiotkie, a piersi prawie niewidoczne. Jej mąż zginął kilka lat temu, służąc jako rezerwista na granicy ze Strefą Gazy. Dzieci nie mieli. Uchodziła u nas za pozytywną postać, która nie obnosi się ze swoim nieszczęściem i całą duszą oddaje się pracy nauczycielskiej.
Cwi rozmawiał z nią o odmianach róż, a ona kiwała głową, jakby przytakiwała z zapałem każdemu słowu. Później opowiedział jej szczegółowo o okropnościach plagi szarańczy, jaka nawiedziła Sudan.
– Jesteś takim wrażliwym człowiekiem – powiedziała Luna. Cwi zamrugał.
– I tak nie mają za dużo zieleni, tam, w Sudanie – stwierdził.
– Dlaczego bierzesz na swoje barki całe cierpienie świata? – spytała Luna, na co Cwi odparł:
– Zamknąć oczy na okrucieństwo życia to moim zdaniem i głupota, i grzech. Zrobić możemy bardzo niewiele. Więc trzeba przynajmniej coś powiedzieć.
Któregoś letniego dnia zaprosiła go pod wieczór do siebie na mrożoną kawę. Przyszedł w wieczorowym stroju: w długich spodniach khaki i błękitnej koszuli z krótkimi rękawami. Do paska miał przypięty tranzystor i o ósmej wieczorem przeprosił i wysłuchał skrótu wiadomości. Na ścianach w pokoju Luny Blank wisiało kilka jej rysunków w prostych ramkach. Przedstawiały rozmarzone dziewczyny i krajobrazy, skaliste wzgórza, drzewa oliwne. Pod oknem stało małżeńskie łóżko przykryte narzutą i haftowanymi orientalnymi poduszkami. Na białym regale znajdowały się książki, ustawione według wzrostu: od albumów z malarstwem van Gogha, Cézanne’a i Gauguina, poprzez tomy Biblii hebrajskiej w wydaniu Umberta Cassuto, aż po kolekcję powieści z serii „Biblioteki Ludowej”. Pośrodku pokoju stał okrągły stolik do kawy, a przy nim dwa skromne fotele. Na wyszywanym obrusie stały dwa nakrycia do kawy i ciastek.
– Miło tu u ciebie – powiedział Cwi Prowizor, po czym dodał:
– Czysto, schludnie.
– Dziękuję, cieszę się – odparła zmieszana Luna Blank.
Ale w jej głosie nie było śladu radości, a tylko pełne napięcia zażenowanie.
Później pili kawę, jedli ciastka, rozmawiając o drzewach ozdobnych i owocowych, o kłopotach z dyscypliną w szkole w tych czasach, kiedy wszystko wolno, o wędrówkach ptaków.
Cwi zamrugał i powiedział:
– W Hiroszimie, czytałem w gazecie, dziesięć lat od wybuchu bomby nadal nie ma ptaków.
– Całe cierpienie świata bierzesz na swoje barki – odparła Luna, po czym dodała: – Przedwczoraj na tej niskiej gałęzi za moim oknem widziałam dudka.
I tak zaczęli się spotykać we dwoje wczesnymi wieczorami. Siedzieli i rozmawiali na którejś z ławek, w cieniu bujnej bugenwilli, albo pili kawę w pokoju u Luny. Cwi wracał z pracy o szesnastej, brał prysznic, czesał się przed lustrem, wkładał wyprasowane spodnie khaki i błękitną koszulę i szedł do niej. Czasami przynosił flance sezonowych kwiatów, żeby posadzić u niej w ogródku. Któregoś razu przyniósł tomik z wyborem wierszy Jaakowa Fichmana. Luna wręczyła mu makowe ciastka w woreczku, a do tego rysunek ołówkiem z dwoma cyprysami i ławką.
Ale już o ósmej albo wpół do dziewiątej żegnali się i Cwi wracał do swojego ascetycznego pokoju, w którym zawsze unosił się gęsty zapach starokawalerstwa. Roni Szindlin, szyderca, powiedział w stołówce, że Anioł Śmierci dobiera się do Czarnej Wdowy. W świetlicy, po południu, Ruwke Rot powiedział Cwiemu przyjacielskim tonem podszytym drwiną:
– Oho, dłoń znalazła rękawiczkę, co?
Ale Cwiego i Luny nie peszyły plotki ani docinki. Ich związek nieomal z dnia na dzień zacieśniał się coraz bardziej. On wyznał jej, że w wolnym czasie, siedząc samotnie w pokoju, tłumaczy z polskiego na hebrajski książkę Iwaszkiewicza. Powieść pełną subtelności i cierpienia. Nasze położenie tu, na świecie, wydaje się autorowi zarazem komiczne i poruszające. Luna słuchała go z lekko przekrzywioną głową i otwartymi ustami i dolała mu do filiżanki gorącej kawy, jak gdyby jego słowa świadczyły o tym, że potrzebuje pocieszenia i na nie zasługuje, i jakby kawa miała mu choć trochę wynagrodzić cierpienia Iwaszkiewicza oraz własne. Czuła, że więź między nimi jest dla niej cenna, że wypełnia jej dni, które dotąd były płytkie i podobne do siebie.
Którejś nocy śniło jej się, że jadą razem na koniu, ona przywiera piersiami do jego pleców i obejmuje go w pasie. Przemierzają dolinę między wysokimi górami, w której wije się spieniony potok. O tym śnie postanowiła nie mówić Cwiemu, chociaż inne sny opowiadała mu szczegółowo i ze spokojem. Cwi z kolei zamrugał i powiedział, że w dzieciństwie, w Janowie, marzyło mu się, żeby zostać studentem. Ale kiedy pojawił się pionierski ruch młodzieżowy, zaangażował się w niego bez reszty i zrezygnował ze studiów. Przez całe życie jednak nie przestał się uczyć z książek. Luna, zgarnąwszy ostrożnie dwa okruszki z obrusa, powiedziała:
– Byłeś bardzo nieśmiałym chłopakiem. Teraz też jesteś dość nieśmiały.
– Nie znasz mnie za dobrze – odparł Cwi.
– Opowiedz mi. Posłucham.
– Słyszałem dzisiaj w radiu, że w Chile wybuchł wulkan. Cztery wsie zostały zupełnie pogrzebane pod strumieniami lawy. Większość mieszkańców nie zdążyła uciec.
Któregoś wieczoru, kiedy opowiadał jej z zapałem o klęsce głodu w Somalii, żal tak ścisnął jej serce, że nagle chwyciła jego dłoń i przyciągnęła do swojej piersi. Cwi wzdrygnął się i szybkim, niemal brutalnym ruchem cofnął rękę. Powieki zaczęły mu trzepotać. Przez całe życie nie dotykał innych i jeżył się, gdy tylko ktoś go dotknął. Lubił dotykać grudek spulchnionej ziemi, miękkich łodyg sadzonek, ale na dotyk obcych ludzi, mężczyzn czy kobiet, kurczył się cały jak oparzony. Zawsze unikał uścisków dłoni, klepania po plecach, przypadkowego ocierania ramieniem o ramię przy stole w stołówce. Krótko potem wstał i poszedł. Nazajutrz też do niej nie przyszedł, bo zaczął się obawiać, że więź między nimi prowadzi nieuchronnie w zgubne rejony, budzące w nim niechęć, a nawet wstręt. Luna nic nie rozumiała, ale w swej delikatności przypuszczała, że musiała go czymś urazić. Postanowiła przeprosić, chociaż nie wiedziała za co. Czy zadała mu niestosowne pytanie? A może nie zdołała pojąć jakiejś ważnej aluzji ukrytej w jego słowach?
Dwa dni później wsunęła pod drzwi pokoju Cwiego, pod jego nieobecność, liścik napisany jej okrągłym, kaligraficznym pismem:
„Przepraszam, jeśli Cię uraziłam. Możemy porozmawiać?”
Cwi odpowiedział jej liścikiem:
„Lepiej nie. To się niedobrze skończy”.
Mimo to po kolacji czekała na niego pod melią przy wejściu do stołówki i odezwała się nieśmiało:
– Wyjaśnisz mi, co takiego zrobiłam?
– Nic złego.
– To dlaczego się ode mnie odsuwasz?
– Zrozum, to… niepotrzebne

 
Wesprzyj nas