Co się stanie, gdy handlarze dziećmi porwą ciężarną nastolatkę? Otrzymasz „Metodę”, skrzyżowanie „Nostalgii anioła” i „Milczenia owiec”, debiutancki thriller Shannon Kirk, świetnie napisany i całkowicie przekonujący.


MetodaSzesnastoletnia dziewczyna w ciąży zostaje uprowadzona; porywacz łapie ją na ulicy, wciąga do furgonetki, krępuje, zawiązuje jej oczy i wywozi w nieznanym kierunku. Nastolatka jest przerażona, osamotniona i bezbronna… Ale czy rzeczywiście?

Od momentu porwania i uwięzienia w tajemniczym budynku na odludziu postanawia za wszelką cenę uratować swoje nienarodzone dziecko i zemścić się na bandycie, który jej pilnuje, oraz na jego wspólnikach. Kolekcjonuje „atuty”, które mają jej pomóc w realizacji tego zamiaru: koc, uchwyt wiadra, temperówkę, stare radio.

W najdrobniejszych szczegółach opracowuje plan ucieczki i zemsty, wykonując skomplikowane obliczenia, nieustannie ćwicząc i czekając na dogodny moment, by zaatakować prześladowców. Niezwykle metodyczna i precyzyjna, opanowana i skrupulatna, staje się równorzędnym przeciwnikiem porywaczy, którzy grożą jej śmiercią.

Poznając „Metodę”, zaczynamy się zastanawiać, kto tu jest ofiarą, a kto napastnikiem.

***

Oryginalna i mocno wciągająca! Shannon Kirk pisze tak, że naprawdę trudno odróżnić oprawcę od ofiary. Świetny tekst, uwielbiam takie pisarstwo!
Lisa Gardner, autorka bestselerów

Co się stanie, gdy handlarze dziećmi porwą ciężarną nastolatkę? Otrzymasz „Metodę”, skrzyżowanie „Nostalgii anioła” i „Milczenia owiec”. Debiutancki thriller Shannon Kirk jest świetnie napisany i całkowicie przekonujący. Przeczytałem go jednym tchem!
Leonard Rosen, autor „Głosu chaosu”

Nietzsche pisał, aby wystrzegać się ludzi z silną chęcią karania oprawców. Ta myśl powraca po przeczytaniu ciemnego, niepokojącego thrillera Shannon Kirk. Świetna książka!
„Booklist”

„Metoda” jest jednym z najlepszych thrillerów tego roku!
„CrimeFiction.FM”

Shannon Kirk – kiedy nie pisze, jest praktykującym prawnikiem. Mieszka w Massachusetts w Cape Ann z mężem i synem. Jest trzykrotną finalistką William Faulkner William Wisdom Writing Competition. Jest członkiem International Thriller Writers i Mystery Writers of America.

Shannon Kirk
Metoda
Przekład: Łukasz Praski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 marca 2017
 

Metoda


ROZDZIAŁ 1
CZWARTY I PIĄTY DZIEŃ W NIEWOLI

Leżałam tam piątego dnia i snułam plany jego śmierci. Układanie w głowie listy atutów przynosiło mi ulgę… obluzowana deska w podłodze, czerwony koc z dzianiny, wysoko osadzone okno, odsłonięte belki u sufitu, dziurka od klucza, mój stan…
Pamiętam wszystkie swoje myśli, jak gdybym jeszcze raz to wszystko przeżywała, jakbym myślała o tym wszystkim właśnie teraz. Znowu stoi za drzwiami, myślę, chociaż minęło siedemnaście lat. Być może te dni na zawsze zostaną moją teraźniejszością, bo ocalałam dzięki każdej godzinie i sekundzie mozolnego i drobiazgowego planowania strategii. Podczas tamtej udręki, której nie da się wymazać z pamięci, byłam zdana wyłącznie na siebie, a dziś muszę przyznać, nie bez dumy, że efekt, moje bezsprzeczne zwycięstwo, było wręcz majstersztykiem.
W dniu czwartym miałam już spory katalog atutów i zarys planu zemsty wraz z analizą różnych rozwiązań, opracowany bez żadnego długopisu czy ołówka, naszkicowany wyłącznie w głowie. Zdawałam sobie sprawę, że to trudna łamigłówka, postanowiłam ją jednak koniecznie rozwiązać… obluzowana deska w podłodze, czerwony koc z dzianiny, wysoko osadzone okno, odsłonięte belki u sufitu, dziurka od klucza, mój stan… jak to wszystko się ze sobą łączy?
Odświeżałam sobie tę zagadkę bez końca, szukając następnych atutów. Ach, no oczywiście, wiadro. I… tak, skrzynia łóżka jest nowa, nie zdjął z niej folii. Dobra, jeszcze raz, wykombinuj coś z tego. Odsłonięte belki, wiadro, łóżko, folia, wysoko osadzone okno, obluzowana deska w podłodze, czerwony dzianinowy koc… Żeby dodać temu nieco naukowości, przypisałam im numery. Obluzowana deska w podłodze (atut nr 1), czerwony koc z dzianiny (atut nr 5), folia… Na początku dnia czwartego zestaw wydawał się skończony. Doszłam do wniosku, że będę potrzebowała więcej atutów.
Około południa myśli przerwało mi skrzypnięcie sosnowej podłogi za drzwiami sypialni, mojej celi. To na pewno on. Lunch. Zasuwa poruszyła się w prawo, klucz obrócił się w zamku, a on, nie przystając nawet na chwilę na progu, jak nakazywałaby przyzwoitość, wpadł do środka. Jak zwykle upuścił na łóżko tacę ze znanym mi już jedzeniem, mlekiem w białym garnuszku i wodą w dziecięcym kubeczku. Żadnych sztućców. Kawałek tarty z bekonem i jajkiem przyciśnięty do chleba domowej roboty na talerzu, krążku porcelany ozdobionym różowawą scenką rodzajową przedstawiającą kobietę z dzbankiem i mężczyznę w kapeluszu z piórkiem z psem u boku. Nie cierpiałam tego talerza, czułam do niego tak nienaturalnie głęboką odrazę, że wzdrygam się na samo wspomnienie.
Na odwrocie miał napis „Wedgwood” i „Salvator”*. To będzie mój piąty posiłek na tym „wybawieniu”. Nienawidzę tego talerza. Ten talerz też zabiję. Wygląda na to, że talerz, kubek i kubeczek to te same naczynia, których używałam podczas śniadania, lunchu i kolacji w trzecim dniu niewoli. Pierwsze dwa dni spędziłam w vanie.

* Salvator (łac., a także przestarzale w ang.) – wybawca, zbawiciel (wszystkie przypisy tłumacza).

– Jeszcze wody? – zapytał opryskliwym, głuchym i monotonnym głosem.
– Tak, poproszę.
Ten schemat zaczął się w trzecim dniu i przypuszczam, że właśnie dlatego zabrałam się na serio do układania planów. Pytanie stało się rutyną, przynosił mi jedzenie i upewniał się, czy chcę jeszcze wody. Postanowiłam odpowiadać „tak” i przygotowywałam się do wypowiedzenia tego słowa za każdym razem, chociaż ta sekwencja nie miała sensu. Dlaczego od razu nie przynosił mi większego kubka? Po co tyle zachodu? Wychodzi, zamyka drzwi na klucz, słychać brzęk rur w ścianach korytarza, charkot kranu, a potem plusk wody płynącej do umywalki, niewidocznej przez dziurkę od klucza. I wraca z plastikowym kubkiem letniej wody. Dlaczego? Powiem wam – wiele rzeczy na tym świecie pozostaje niewyjaśnionych, jedną z nich jest powód wielu zagadkowych czynności mojego strażnika.
– Dziękuję – powiedziałam po jego powrocie.
W drugiej godzinie pierwszego dnia postanowiłam, że będę próbowała udawać pensjonarską grzeczność i wdzięczność, ponieważ szybko odkryłam, że potrafię przechytrzyć tego czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który mnie więził. Pewnie jest po czterdziestce, wygląda na kogoś w wieku mojego taty. Wiedziałam, że mam na tyle rozumu, żeby pokonać tego strasznego obrzydliwca, a miałam zaledwie szesnaście wiosen.
Lunch czwartego dnia smakował tak samo jak lunch trzeciego. Być może jednak jego pożywność dała mi coś, czego potrzebowałam, bo zorientowałam się, że mam znacznie więcej atutów: czas, cierpliwość, dozgonną nienawiść, a poza tym, pijąc mleko z grubego kubka, zauważyłam, że wiadro ma metalowy pałąk o ostrych końcach. Muszę tylko wyjąć pałąk. To może być oddzielny atut, niezależnie od wiadra. Przebywałam wysoko w budynku, nie pod ziemią, jak przypuszczałam w pierwszym i drugim dniu. Sądząc po widocznej przez okno koronie drzewa i trzech kondygnacjach schodów, które musiałam pokonać, najprawdopodobniej byłam na trzecim piętrze.
Tę wysokość uznałam za jeszcze jeden atut.
Dziwne, prawda? Czwartego dnia jeszcze mi się nie znudziło. Niektórzy mogliby sądzić, że jeżeli ktoś tkwi w zamkniętym na klucz pokoju, może ulec otępieniu albo urojeniom. Ja jednak miałam szczęście. Dwa pierwsze dni spędziłam w drodze, a z powodu jakiegoś ogromnego błędu albo rażącej pomyłki w ocenie mój porywacz korzystał z vana, a van miał przyciemniane boczne szyby. Oczywiście nikt nie mógł zajrzeć do środka, ale ja mogłam wyglądać na zewnątrz. Obserwowałam i odnotowywałam naszą trasę w rejestrze w głowie, zwracając uwagę na szczegóły, których nigdy nie wykorzystałam, ale przez wiele dni zajmowałam myśli pracowitym wypalaniem trwałych danych w pamięci.
Gdybyście zapytali mnie dzisiaj, siedemnaście lat później, jakie kwiaty rosły przy zjeździe 33, powiedziałabym wam, że stokrotki dość gęsto poprzetykane pomarańczowymi jastrzębcami. Potrafiłabym wam namalować niebo, mglistą niebieskawą szarość gęstniejącą w rozmazane błoto. Zrekonstruowałabym też szczegółowo scenę, kiedy dwie minuty i dwadzieścia cztery sekundy po tym, jak minęliśmy kępę kwiatów, rozpętała się burza i z czarnej skłębionej masy nad nami sypnął wiosenny grad. Widziałam kulki lodu wielkości grochu, które zmusiły mojego porywacza do zaparkowania pod estakadą, gdzie trzy razy powiedział „kurwa mać”, wypalił jednego papierosa, wyrzucił niedopałek i ruszył w dalszą drogę trzy minuty i sześć sekund po uderzeniu pierwszej bryłki gradu w maskę vana. Przekształciłam czterdzieści osiem godzin szczegółów tej jazdy w film, który odtwarzałam codziennie w swojej celi, analizując każdą minutę, każdą sekundę, każdą klatkę, szukając wskazówek i atutów.
Z faktu, że van miał przyciemniane szyby, a kidnaper pozwolił mi oglądać trasę, szybko wyciągnęłam wniosek: zwiastun mojego uwięzienia to bezmyślna małpa działająca na autopilocie, zdalnie sterowany żołnierz. Siedziało mi się jednak wygodnie w fotelu, który przykręcił do podłogi furgonetki. Wystarczy powiedzieć, że chociaż ostro protestował przeciwko temu, że opaska ciągle zsuwała mi się z oczu, był albo zbyt leniwy, albo zbyt rozkojarzony, żeby porządnie zawiązać kawałek ceraty, dlatego dzięki mijanym znakom udało mi się ustalić kierunek naszej podróży: jechaliśmy na zachód.
Pierwszej nocy spał cztery godziny i osiemnaście minut. Ja dwie godziny i sześć minut. Po dwóch dniach i jednej nocy jazdy skręciliśmy w zjazd 74. Nawet nie pytajcie o ogromnie krępujące wizyty w toalecie podczas postojów na pustych parkingach.
Kiedy trasa się skończyła, samochód wolno skręcił na pochyły zjazd, a ja postanowiłam odmierzać czas, licząc sekundy i dla precyzji dodając w myśli „sto dwadzieścia”. Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy… 10,2 serii po sześćdziesiąt „stodwudziestek” później zaparkowaliśmy, silnik prychnął i umilkł. 10 minut i 12 sekund od autostrady. Znad górnego rogu opadającej opaski na oczach dostrzegłam pole tonące w szarości zmierzchu i muśnięte białym blaskiem pełni księżyca. Furgonetkę otaczały wiotkie wici gałązek, drapiących karoserię. Wierzba. Jak u babci. Ale to nie jest dom babci.
Stoi z boku samochodu. Idzie po mnie. Będę musiała wysiąść. Nie chcę wysiadać z vana.
Drgnęłam na dźwięk głośnego zgrzytu metalu o metal i trzasku rozsuwanych bocznych drzwi. Jesteśmy na miejscu. Chyba jesteśmy na miejscu. Na miejscu. Serce zaczęło mi tłuc w tempie łopotu skrzydełek kolibra. Jesteśmy na miejscu. Na czoło wystąpiły mi krople potu. Jesteśmy na miejscu. Moje opuszczone ramiona wyprostowały się i zesztywniały, tworząc z kręgosłupem literę T. Jesteśmy na miejscu. I znowu moje serce, które swoim rytmem mogłoby spowodować trzęsienie ziemi i rozkołysać morze, wywołując tsunami.
Do wnętrza samochodu wpadł lekki wietrzyk, jak gdyby przemknął obok mojego porywacza, żeby mnie pocieszyć. Przez krótką sekundę rozkoszowałam się pieszczotą chłodu, ale wyczuwalna bliskość tego człowieka sprawiła, że czar prysł niemal równie szybko, jak się pojawił. Oczywiście kidnaper był dla mnie częściowo niewidoczny z powodu opaski, która na wpół zasłaniała, na wpół odsłaniała mi oczy, ale czułam, że patrzy i zwleka. No i jak wyglądam? Jak młoda dziewczyna przywiązana taśmą do fotela w twoim vanie? To dla ciebie normalne? Pieprzony kretynie.
– Nie wrzeszczysz, nie płaczesz, nie błagasz mnie jak inne – powiedział takim tonem, jakby wreszcie pojął objawienie, które od dwóch dni nie dawało mu spokoju.
Szybko obróciłam głowę w jego stronę jak opętana, ruchem, który miał go wytrącić z równowagi. Nie wiem, czy mi się udało, ale przypuszczam, że się zachwiał i cofnął o krok.
– Lepiej byś się wtedy czuł? – zapytałam.
– Zamknij się, stuknięta suko. Gówno mnie obchodzi, co robicie, pieprzone szmaty – odpowiedział głośno i szybko, jak gdyby sobie przypomniał, że on tu rządzi. Z dużej liczby decybeli domyśliłam się, że jesteśmy tu sami, gdziekolwiek jesteśmy. Niedobrze. Może się tu spokojnie wydzierać. Jesteśmy sami. We dwoje.
Z lekkiego przechyłu samochodu domyśliłam się, że złapał się framugi drzwi i wciągnął do środka. Stęknął z wysiłku, a ja zwróciłam uwagę na ciężki oddech palacza. Typowy beznadziejny tłuścioch i niechluj. Mignęły mi fragmenty i cienie jego ruchów, w świetle górnej lampki błysnął srebrzysty ostry kształt w jego ręce. Gdy tylko znalazł się blisko mnie, poczułam jego zapach, starego potu, ostry smród niemytego trzy dni ciała. Jego oddech cuchnął jak skwaśniała zupa. Skrzywiłam się, odwróciłam w stronę przyciemnianej szyby i wstrzymałam oddech, żeby zatkać sobie nozdrza.

 
Wesprzyj nas