Książka “Randka z wrogiem” stanowi zapis wspomnień Ludwiki Zachariasiewicz, kobiety, która podczas wojny była damą do towarzystwa dla Niemców, a później Rosjan. Jej świadectwo dotyczące zarówno walki podziemnej podczas II wojny, jak i czasów tuż po jej zakończeniu, ukazuje niejednoznaczne postawy oraz trudności w odnalezieniu się w nowej Polsce.


Randka z wrogiemWyjątkowa bezpośredniość i szczerość relacji pozwala na odkrycie przed czytelnikami takich aspektów mechanizmów wojennych i totalitarnych, o których mówi się rzadko lub nie wspomina się o nich wcale. Dziś nie sposób oceniać takich decyzji, jak polecanie przez dowódców AK młodziutkim dziewczynom, by pełniły dwuznaczne role u boku wroga.

W obliczu takiego wyzwania, musiały radzić sobie za pomocą sprytu i kokieterii, ale nie wiadomo jakim kosztem.

Wspomnienie Ludwiki Zachariasiewicz pomaga uzmysłowić, że „nie święci garnki lepią”, a aktorami doniosłych historycznych wydarzeń bywają zwykli ludzie. Jest w tej opowieści wiele momentów, w których autorka jawi się jako bohaterka. Jeśli byśmy w jednym z tych momentów przerwali narrację, trafiłaby do panteonu chwały, pozostając na zawsze heroiną.

Są jednak też takie fragmenty, które odsłaniają jej ludzkie słabości i wówczas z bohaterki staje się negatywną postacią lub przynajmniej nie-niezłomną. Na tym jednak nie koniec, bo za moment ponownie pokazuje swoje bohaterskie oblicze, wymykając się jednoznacznym ocenom.

Ludwika Zachariasiewicz – urodzona w 1922 r. w Wilnie w rodzinie oficerskiej. Podczas wojny działała w podziemiu. Uczestniczka konspiracji AK. Skierowana z zadaniami specjalnymi do NKWD, a później – UB, więziona od lutego 1946 r. Wolność odzyskała w 1951 r. Wyszła za mąż za funkcjonariusza UB.

Ludwika Zachariasiewicz
Randka z wrogiem
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 20 marca 2017
 

Randka z wrogiem


WYWIAD

Wyjechałam na stałe do dziadków. Jeszcze przyjeżdżałam do Warszawy, mimo rozkazu, że mam siedzieć w Wołominie i się nie ruszać, bo nie wiadomo, jak się front ruszy i czy nie zostanę odcięta. Niedługo potem w Warszawie zaczęło się powstanie. Już nie spotkałam się z Józkiem. Miał gdzieś wtedy inne zadanie. Nie wiedziałam, kiedy będzie powstanie, nie czekałam na godzinę „W”, bo inaczej, mimo wszystko, pewnie zostałabym z Józkiem. Oni znali to moje niezdyscyplinowanie, tę moją totalną beztroskę – i dlatego chyba mi nie powiedzieli. Powstanie zastało mnie w Wołominie. Strasznie tęskniłam za Józkiem, rozpaczliwie. Z Wołomina w pogodny dzień widać było dymy z Warszawy, a on tam był… Tak pragnęłam umrzeć z tej rozpaczy, że gdyby mnie jakaś kulka trafiła niechcący, tobym przyjęła ją z radością.
Był taki moment, w którym Niemcy opróżniali Wołomin – wszyscy musieli spakować się i wyjść z tobołkami. Postanowiłam, że przeczekamy w pustym miasteczku. Nie myślałam nawet o swoim zadaniu, tylko po prostu bałam się, że jak znowu rozpoczniemy tułaczkę, to zginiemy. Zostaliśmy więc w pustym Wołominie bez żadnego zabezpieczenia, bez jedzenia. To był ciężki czas, bardzo trudny moment. Cisza i napięcie – ani Niemców, ani Polaków. Mimo wszystko myśmy czekali na polskie wojsko, nie na Rosjan. Chociaż byłam poinstruowana przez zwierzchników z AK, że nadejdą Rosjanie, to tak naprawdę nie chciałam w to uwierzyć. Byłam pewna, że pierwsi wkroczą Polacy.
Front zbliżał się i cofał, po paru dniach ustalił się na dobre – chyba we wrześniu. Pewnego dnia poszłam kopać ziemniaki na podmiejskie pole i wtedy się dowiedziałam, że Sowieci są w miasteczku i zaczęli (tak, jak to zapowiedział mi pułkownik „Adam”) wzywać przez megafony i afisze, aby wszyscy, którzy brali udział w jakiejkolwiek konspiracji, zgłaszali się do nich; żeby składać broń i oficerom prze kazywać wszelkie posiadane wiadomości. Ogłaszali, że taka jest powinność prawych synów Polski, że należy tak zrobić dla dobra ojczyzny. Teksty na afiszach napisane były po polsku, bez żadnych błędów.
Przyszłam do domu, umyłam ręce upiaszczone od zbierania ziemniaków i powiedziałam:
– Idę się ujawnić do NKWD.
Babcia na to:
– Poczekaj, przecież się nie pali, nic nie wiadomo…
– Nie, nie, muszę się zgłosić, to mój obowiązek.
Babcia była oburzona. Dziadek mniej, bo bardzo mnie kochał i zawsze starał się mnie rozumieć, stawać po mojej stronie. W tych odezwach oczywiście nie padało słowo NKWD, napisane było tylko, że wojska sowieckie, pomagając wojskom polskim, zajęły te tereny i proszą wszystkich o zgłaszanie się do pomocy we wspólnym biciu wroga – Niemców. I tak właśnie babci tłumaczyłam:
– No przecież z Niemcami walczyliśmy!
– Oj dziecko, ci tutaj to też wróg, poczekaj na polskie wojsko.
Ale ja poszłam. Zgłaszać się trzeba było w magistracie. Powiedziałam wartownikowi na dole, że jestem z AK i przyszłam się ujawnić. Kazał mi poczekać, zniknął gdzieś i zaraz wrócił. Wprowadził mnie wprost do pokoju, chociaż na korytarzu czekali jacyś ludzie. Rozmawiał ze mną najpierw taki niby-Polak, Dunin-Pawłowski. Mówił po polsku, ale ze wschodnim akcentem. Ubrany był w jakąś dziwną bluzę mundurową, koszulę i krawat. Zaczął mnie szczegółowo wypytywać. Opowiadałam o początkach swojej konspiracji, o tym, że byłam w ZWZ, następnie w AK, że przyjechałam do dziadków i nie zdążyłam już na powstanie. Potem spisałam swój życiorys.
Za chwilę major Pietrow, Rosjanin (ale też mówił po polsku), wypytał mnie o wszystko od początku, a potem przyszło ich już kilku – wprost zaroiło się wokół mnie. Mówili po polsku i po rosyjsku. Pytali bardzo szczegółowo – o moją działalność w Czarnej, czy pamiętam, komu dawałam fałszywe kennkarty (ja na szczęście rzeczywiście nie pamiętałam), jak to było z młodzieżową organizacją w Chełmie Lubelskim, czy mam broń. Wyjaśniali, że są czołówką rosyjską, a zaraz za nimi idzie wojsko polskie. Trwało to kilka godzin. Potem powiedzieli, że wszystko spisali, żebym spokojnie wróciła do domu i przyszła jutro, bo będą chcieli moje zeznanie uzupełnić.
Ujawniłam się pod prawdziwym nazwiskiem – Zachariasiewicz; powiedziałam im, że dokumentów nie mam, bo zostały w Warszawie. Babci już wcześniej powiedziałam, że wracam do własnego nazwiska. W Wołominie bardzo mało ludzi mnie znało, większość tylko z widzenia: mogli mnie zauważyć, gdy przemykałam od dworca do pobliskiego domu dziadków – nikt jednak nie znał mojego konspiracyjnego nazwiska Drzewiecka.
Następnego dnia pytali mnie jeszcze raz o wszystko od początku. Także o to, dlaczego przyszłam.
– Jak to dlaczego? Przecież wzywacie wszystkich, którzy są w podziemiu, wszystkich patriotów, do wspólnej walki z Niemcami. No to się zgłaszam.
– Uważasz, że wszyscy się powinni zgłaszać? A gdybyś spotkała jakiegoś akowca, który nie wie, że trzeba tu przyjść, to powiedziałabyś mu?
Odpowiedziałam, że tak.
Te rozmowy nie wydawały mi się groźne, nie czułam żadnego niebezpieczeństwa. Wyszłam wtedy z poczuciem ulgi, że oni są głupsi, niż myślałam. Spytali o adres i czy mogą mnie odwiedzić, ale tak… towarzysko. Niedługo potem nasz dom wprost zaroił się od Sowietów.
Babcia miała do mnie ogromne pretensje:
– Miałaś ujawnić się, żeby był święty spokój, co zamierzyłaś zrobić – zrobiłaś. Czego oni tu szukają?
Przychodzili i mówili: „No tak, przyszliśmy do babuszki do dieduszki…”.
Babcia się potwornie złościła:
– A jakaż ja, do ciężkiej, jestem dla nich babuszka, co oni sobie wyobrażają! Jak mam głupią wnuczkę, która się zgłosiła i uważa ich za przyjaciół, to ja jestem im babuszka?!
Próbowałam łagodzić:
– Babciu, no daj im spokój, dlaczego jesteś taka, no przecież nas oswobodzili…
– A głupia, idiotka jesteś…
Zasiadali, chcieli koniecznie, żeby dziadek z nimi pił, ale dziadek był niepijący: „A pijcie sobie sami”.
Ci Sowieci byli dla mnie trochę egzotyczni. Pili strasznie dużo wódki, co mnie przerażało, bo w moim domu alkoholu się w ogóle nie używało. Potrafili zastrzelić wieprza i gorącą jeszcze słoniną tę wódkę zagryzać. Brzydko jedli, mieli brudne paznokcie. To wszystko mnie bardzo raziło. Ja z nimi nigdy nie piłam.
W domu specjalnie o nic nie wypytywali, rozglądali się. W stosunku do mnie nie byli zbyt nachalni ani chamowaci – może to była jakaś ich elita? Znałam trochę język rosyjski – babcia pochodziła z Białorusi i często w domu używała języka białoruskie go, więc byłam z tą mową osłuchana. Nie potrzebowałam tłumacza, żeby zrozumieć, o czym Rosjanie między sobą rozmawiają. Jednak udawałam, że nic nie rozumiem.
Zaczęli mnie zapraszać do kasyna; chodziłam z nimi wszędzie. Po paru dniach dwaj właściciele restauracji urządzili bankiet dla oficerów „oswobodzicieli Wołomina”. Spotkałam tam wtedy osoby z konspiracji komunistycznej. Jedna kobieta powiedziała do mnie:
– A myśmy panią mieli za akówkę albo jakąś agentkę niemiecką. Proszę, proszę, jak to pozory mylą…
Na to Rosjanie zaczęli się śmiać: „Niet, niet, eto patriotka, eto nasza diewuszka”. I mnie… nie zdekonspirowali, że jestem z AK i się przed nimi ujawniłam. Oni wtedy chyba uważali, że mnie werbują lub nawet – że już zwerbowali. Pewnie chcieli mnie chronić, żeby akowcy się nie dowiedzieli.
Pod koniec przyjęcia odśpiewano “Wyklęty powstań ludu ziemi”. Strasznie mnie rozśmieszyło, gdy ci dwaj restauratorzy z brzuszkami też wstali i śpiewali.
Ludzie w mieście odsunęli się ode mnie. Żona kapitana Marcinkowskiego, znajomego ojca jeszcze sprzed wojny, który był z nim teraz w obozie jenieckim, nie poznawała mnie na ulicy. To było dla mnie okropnie przykre, ale oczywiście nikomu nic nie tłumaczyłam.

Rosjanie mieli iść na Warszawę i dlatego próbowali wyciągnąć ode mnie jak najwięcej informacji. Często pytali, czy będę chciała z nimi pracować, czy jak Warszawa za parę dni będzie wolna, to pojadę z nimi, pokażę ten mój punkt… Mówiłam, że oczywiście.
– Słuchaj, a będziesz wiedziała jeszcze o innych, a poznasz innych?
– No pewnie, że poznam, bo przecież tych ludzi tyle tam było, tych różnych akowców, że poznam.
– A jak poznasz, to powiesz im, żeby się ujawnili, żeby dalej razem z nami walczyli z Niemcami?
Wyjazd zaproponowali mi już po tygodniu. Co będę robiła w tym Wołominie; w Warszawie pomogę im znaleźć akowców. Wtedy babcia się zbuntowała: „Jak pojedziesz z nimi, to już nie masz po co wracać”.
Nie wiedziałam, co mam robić. Na własną rękę zdecydowałam, że pojadę. Już nie miałam wyjścia. Ujawniłam się, nie mam żadnego kontaktu z pułkownikiem „Adamem” ani z nikim. Warszawa się pali – to było widać z Wołomina, w powstaniu jest Józek, którego tak kocham. Pomyślałam, że może go odnajdę.
Sowieci chyba mi uwierzyli. Zostałam wcielona do jednostki, która się nazywała „choziajstwo (gospodarstwo) połkownika Szkurina”. To była kontrwywiadowcza jednostka NKWD – kilkunastu żołnierzy i kilku oficerów. Szli, by aresztować i wywozić. Byłam razem z nimi aż do maja. Najpierw staliśmy na Pradze, w różnych miejscach. Potem w Nieporęcie. „Adam” mnie zapewniał, że będę stale w kontakcie, że będę dostawała instrukcje. Tymczasem nie miałam z AK żadnej łączności. Czułam się oszukana, zostawiona sama sobie. To nie było takie łatwe, bo ja przy tym wszystkim podobałam się mężczyznom, więc byłam nieustannie narażona na różne propozycje z ich strony. Czułam się zagrożona, wystraszona i w dodatku cały czas byłam zakochana w Józku. Najchętniej bym z tego wszystkiego wtedy zrezygnowała, tylko nie miałam wyjścia, nie miałam wyboru.
Na Pradze kwaterowaliśmy u gospodarzy, którzy bardzo przyjaźnie przyjmowali Rosjan, bo nie dla wszystkich było jasne, że to nie wojsko, które wyzwala, ale NKWD. Któregoś dnia córka właścicielki mieszkania przekazała mi, że jakiś kuzyn chce się ze mną spotkać – prosi, żebym przyszła pod wskazany adres. Domyśliłam się, że to kontakt i wybrałam się tam. Na szczęście przysłali kogoś, kogo już znałam z kontaktów z „Adamem”, a nie kogoś obcego, bo mogłabym się pogubić. Zaczęłam już sobie zdawać sprawę, że biorę udział w czymś, co nie jest proste, a już na pewno nie bezpieczne.
Tadeusz – łącznik – powiedział, co powinnam mu przekazywać: gdzie Sowieci będą się przemieszczać, jakie mają plany, a najważniejsze – kogo aresztują i gdzie tych ludzi wysyłają; jak tylko dotrę do jakichś nazwisk, to mam je spisywać lub zapamiętywać. Oni będą ze mną w kontakcie. Poczułam się podbudowana, że mnie znaleźli i… jakoś chroniona, że nade mną czuwają. No i najważniejsze – nie byłam sama. Przedtem przemykało mi przez myśl, że może tam w powstaniu wszyscy zginęli, już nic nie ma, a ja się pcham z tymi Rosjanami nie wiadomo po co.

 
Wesprzyj nas