“Firma” – najgłośniejszy thriller prawniczy Grishama. Świeżo upieczony prawnik odkrywa, że kancelaria, która go zatrudniła, znajduje się na usługach mafii. Rezygnacja z pracy oznacza więzienie albo… śmierć. Wymarzona praca okaże się jego największym koszmarem…


FirmaMitchell McDeere należy do piątki najlepszych studentów prawa na Harvardzie i może przebierać w ofertach pracy.

Jedna z nich, bijąca na głowę propozycje z Nowego Jorku i Chicago, pochodzi z niedużej firmy prawniczej Bendini, Lambert i Locke z Memphis, specjalizującej się w sprawach podatkowych. Fantastyczna pensja, kredyt na zakup własnego domu, członkostwo w dwóch klubach i klucze do nowiutkiego bmw – McDeere po prostu nie może jej odrzucić. Po krótkim namyśle wraz z żoną przenosi się do Memphis.

Niestety, wymarzona praca szybko okaże się jego najgorszym koszmarem. Firma jest obserwowana przez FBI, które ostrzega Mitcha, że kancelaria zajmuje się głownie praniem brudnych pieniędzy dla mafii. McDeere staje przed alternatywą: podjąć współpracę z agencją i pomóc jej w zdemaskowaniu nielegalnych transakcji, czy trafić do więzienia za współudział w przestępstwach.

Odejście z pracy nie wchodzi w rachubę – wszystkie osoby, które uprzednio próbowały to zrobić, zginęły w zagadkowych okolicznościach. Biuro, dom i samochód Mitcha znajdują się cały czas na podsłuchu…

John Grisham
Firma
Przekład: Lech Z. Żołędziowski, Zbigniew Kościuk, Krzysztof Obłucki
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 20 kwietnia 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Firma


Rozdział 1

Wspólnik senior po raz setny przeczytał leżące przed nim CV i po raz setny uznał, że nie znajduje w nim niczego, co by go zaniepokoiło, przynajmniej na papierze. Mitchell Y. McDeere miał głowę na karku, był ambitny i wyglądał jak należy. I był wygłodniały. Ktoś z jego drogą życiową musiał być. Był też żonaty, co stanowiło bezwzględny wymóg. Firma nigdy nie zatrudniała singli i nawet na rozwodników patrzyła bardzo niechętnie, podobnie zresztą jak na kobieciarzy i pijących, przejście testu narkotykowego zaś było wręcz warunkiem kontraktowym. Kandydat ukończył kurs księgowości, za pierwszym podejściem zaliczył egzamin na biegłego księgowego i jako prawnik chciał się specjalizować w prawie podatkowym, co predestynowało go do pracy w firmie zajmującej się podatkami. Był biały, a firma jeszcze nigdy nie zatrudniła czarnego prawnika. Udawało jej się to dzięki dyskretnej i zamkniętej polityce kadrowej: nigdy nie ogłaszano naboru na wolnym rynku. Kancelarie musiały zatrudniać czarnych, ta natomiast ograniczała się do rekrutacji prywatnymi kanałami i pozostawała w całości biała. Na dodatek firma mieściła się w Memphis, a najlepsi czarni prawnicy aspirowali do pracy w Nowym Jorku, Waszyngtonie lub Chicago. McDeere miał również właściwą płeć, bo firma z reguły nie zatrudniała kobiet. Tylko raz popełniono ten błąd i w połowie lat siedemdziesiątych przyjęto prawniczkę po Harvardzie, na którym zdobyła pierwszą lokatę i renomę czarodziejki w dziedzinie prawa podatkowego. Przetrwała w firmie cztery burzliwe lata i zginęła w wypadku samochodowym.
Na papierze wszystko wyglądało doskonale i McDeere był kandydatem numer jeden. A właściwie jedynym, bo w tym roku nikt inny z nim nie konkurował i lista była bardzo krótka. Albo on, albo nikt.
Wspólnik zarządzający, Royce McKnight, studiował zawartość teczki zatytułowanej Mitchell Y. McDeere — Harvard. Ponaddwucentymetrowy plik dokumentów i fotografii został skompletowany przez prywatną agencję wywiadowczą z Bethesdy, w której pracowało kilku byłych agentów CIA. Należała ona do klientów firmy i co roku sporządzała dla niej takie raporty, nie biorąc za to pieniędzy. Jej właściciele twierdzili, że zadanie jest dziecinnie proste, bo dotyczy niczego niepodejrzewających studentów prawa. Z uzyskanych informacji wynikało, że McDeere wolał się wynieść z północnego wschodu kraju, że złożono mu trzy propozycje pracy — dwie w Nowym Jorku i jedną w Chicago — z których najwyższa opiewała na siedemdziesiąt sześć tysięcy, a najniższa na sześćdziesiąt osiem tysięcy dolarów rocznie. Wyglądało na to, że firmy prawnicze usilnie o niego zabiegają. Będąc na drugim roku, miał okazję podeprzeć się ściągą na egzaminie z obrotu papierami wartościowymi, ale z niej nie skorzystał i uzyskał najlepszy wynik w grupie. Dwa miesiące temu na wydziałowej imprezie pojawiła się kokaina, ale on odmówił i wyszedł, podczas gdy jego koledzy ochoczo zabrali się do wciągania. Od czasu do czasu pił piwo, ale alkohol był drogi, a on nie miał pieniędzy. Z powodu zaciągniętych kredytów studenckich miał blisko dwadzieścia trzy tysiące dolarów długu i był człowiekiem głodnym sukcesu.
Royce McKnight skończył przeglądać zawartość teczki i się uśmiechnął. McDeere był dla nich stworzony.
Lamar Quin miał trzydzieści dwa lata i nie dochrapał się jeszcze pozycji wspólnika. Zaangażowano go, by wyglądał młodzieńczo, zachowywał się młodzieńczo i propagował młodzieńczy wizerunek kancelarii Bendini, Lambert i Locke, która i bez tego była firmą ludzi młodych, większość bowiem wspólników w wieku około pięćdziesięciu lat przechodziła na emeryturę, z mnóstwem pieniędzy na koncie. Wiedział jednak, że kiedyś zostanie wspólnikiem. Miał do końca życia zagwarantowany sześciocyfrowy dochód i już teraz mógł się cieszyć szytymi na miarę garniturami po tysiąc dwieście dolarów za sztukę, które tak dobrze leżały na jego wysokiej, atletycznej sylwetce. Przeszedł swobodnym krokiem przez apartament za tysiąc dolarów za dobę, nalał sobie kolejną filiżankę bezkofeinowej kawy i rzucił okiem na zegarek, po czym zerknął na wspólników siedzących przy niewielkim stole konferencyjnym pod oknem.
Dokładnie o czternastej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi. Lamar spojrzał na wspólników, a ci odłożyli CV i schowali teczkę do otwartej aktówki. Wszyscy trzej sięgnęli po marynarki, Lamar zapiął swoją na górny guzik i otworzył drzwi.
— Mitchell McDeere? — Wyciągnął rękę, uśmiechając się szeroko.
— Tak.
Obaj mężczyźni serdecznie uścisnęli sobie dłonie.
— Miło mi cię poznać, Mitchellu. Jestem Lamar Quin.
— Mnie także. Proszę mi mówić Mitch. — Gość wszedł i rozejrzał się po przestronnym wnętrzu.
— Jasne, Mitch. — Lamar wziął go za ramię i poprowadził w głąb apartamentu, gdzie czekali dwaj wspólnicy. Przedstawili mu się, nie szczędząc ciepła i serdeczności w słowach i gestach. Zaproponowali mu kawę, potem wodę. Wszyscy czterej usiedli wokół lśniącego stołu konferencyjnego z mahoniu i wdali się w miłą pogawędkę. McDeere rozpiął marynarkę i założył nogę na nogę. Miał już doświadczenie w rozmowach z potencjalnymi pracodawcami i szybko wyczuł, że ci go chcą. Rozluźnił się. Miał w kieszeni trzy oferty pracy w trzech prestiżowych firmach prawniczych i tak naprawdę w ogóle nie musiał tu przychodzić. Dotychczasowe spotkania pozwoliły mu nabrać trochę pewności siebie, na to więc stawił się bardziej z ciekawości. A także dlatego, iż marzył, by zamieszkać w cieplejszym klimacie.
Oliver Lambert, wspólnik senior, pochylił się nad stołem i podparłszy się łokciami, przejął inicjatywę w rozmowie. Odznaczał się elokwencją i ciepłym, niemal śpiewaczym barytonem. W wieku sześćdziesięciu jeden lat był nie tyle ojcem, ile dziadkiem firmy, i większość czasu poświęcał na zmaganie się z rozbuchanymi osobowościami prawników zaliczających się do najbogatszych w kraju. Był mentorem, do którego młodsi zwracali się o pomoc i radę w rozwiązywaniu problemów. Do Lamberta należała także rekrutacja nowych pracowników i jego zadaniem było doprowadzenie do podpisania umowy z Mitchellem Y. McDeere’em.
— Masz już dość rozmów o pracy? — zapytał Oliver Lambert.
— Właściwie nie. To element kariery zawodowej.
Tak, tak, zgodzili się skwapliwie. Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy sami uczestniczyli w takich rozmowach, przedstawiali swoje CV i przeżywali katusze ze strachu, że nikt ich nie zatrudni i trzy lata ślęczenia nad książkami pójdą na marne. Tak że wiedzą doskonale, co teraz przeżywa.
— Mogę o coś spytać? — wtrącił Mitchell.
— Oczywiście.
— Jasne.
— O co chcesz.
— Dlaczego nasza rozmowa odbywa się w pokoju hotelowym? Inne firmy prowadzą rozmowy na terenie kampusu w biurach pośrednictwa pracy.
— Dobre pytanie. — Wszyscy trzej popatrzyli po sobie i kiwając głowami, zgodzili się, że to dobre pytanie.
— To może ja na nie odpowiem, Mitch — powiedział Royce McKnight, wspólnik zarządzający. — Musisz wziąć pod uwagę specyfikę naszej firmy. Różnimy się od innych i jesteśmy z tego dumni. Zatrudniamy czterdziestu jeden prawników, więc w porównaniu z innymi nie jesteśmy duzi. Nie przyjmujemy do pracy wielu nowych, średnio jednego na dwa lata. Oferujemy za to najwyższe wynagrodzenia i najlepsze świadczenia dodatkowe w całym kraju, nie przesadzam. Dlatego jesteśmy bardzo wybredni. I wybraliśmy ciebie. List, który dostałeś w zeszłym miesiącu, napisaliśmy po przyjrzeniu się ponad dwóm tysiącom studentów trzeciego roku z najlepszych uczelni. W rezultacie wysłaliśmy tylko ten jeden list. Nigdzie nie ogłaszamy naszych wakatów i nie zachęcamy nikogo do składania ofert. Trzymamy się z boku i stosujemy odmienne metody. Oto moja odpowiedź.
— Rozumiem. A czym firma się zajmuje?
— Podatkami. Trochę papierami wartościowymi, nieruchomościami i bankowością, ale osiemdziesiąt procent naszej pracy dotyczy podatków. Dlatego chcieliśmy się z tobą spotkać, Mitch. Bardzo interesują cię kwestie podatkowe.
— Dlaczego wybrałeś college Western Kentucky? — chciał wiedzieć Oliver Lambert.
— To proste. Za grę w ich drużynie futbolowej zaoferowali mi pełne stypendium. Gdyby nie to, nie byłoby w ogóle mowy o college’u.
— Opowiedz nam o swojej rodzinie.
— A dlaczego to jest ważne?
— Dla nas to bardzo ważne, Mitch — powiedział łagodnie Royce McKnight.
Wszyscy mówią to samo, pomyślał McDeere.
— Dobrze. Więc mój ojciec zginął w wypadku w kopalni, kiedy miałem siedem lat. Matka wyszła ponownie za mąż i przeniosła się na Florydę. Miałem dwóch braci. Rusty zginął w Wietnamie. Mam jeszcze brata Raya.
— Gdzie teraz przebywa?
— Myślę, że to nie wasza sprawa — burknął Mitchell wyraźnie poirytowanym tonem i wlepił wzrok w McKnighta. W materiałach w teczce nie było nic na temat Raya. Dziwne.
— Przepraszam — bąknął wspólnik zarządzający.
— Mitch, nasza firma mieści się w Memphis — wtrącił szybko Lamar. — Czy to stanowi dla ciebie problem?
— Żadnego. Nie lubię zimna.
— Byłeś kiedyś w Memphis?
— Nie.
— Niedługo cię tam zaprosimy. Będziesz zachwycony.
Mitch kiwnął głową i uśmiechnął się, nie dając nic po sobie poznać. Czy ci ludzie robią sobie żarty? Jak w ogóle mógłby brać pod uwagę propozycję tak małej firmy z tak małego miasta, skoro interesuje się nim Wall Street?
— Jak cię sklasyfikowano na uczelni? — zapytał Lambert.
— W pierwszej piątce. — Nie w pierwszych pięciu procentach, tylko w pierwszej piątce studentów, ale to musiało im wystarczyć za odpowiedź. W pierwszej piątce na trzystu słuchaczy. Mógł powiedzieć, że trzeci był tuż za drugim i całkiem blisko pierwszego, ale nie zrobił tego. Jego rozmówcy skończyli gorsze uczelnie prawnicze — uniwersytety Chicago, Columbia i Vanderbilt, o ile dobrze zapamiętał informacje zamieszczone w Almanachu Prawniczym Martindale’a-Hubbella — i był pewny, że nie będą chcieli roztrząsać kwestii wykształcenia.
— Dlaczego wybrałeś Harvard?
— Prawdę mówiąc, Harvard wybrał mnie. Złożyłem papiery do kilku uczelni i wszędzie mnie przyjęto. Ale Harvard zaoferował mi największą pomoc finansową. Uważałem go za najlepszą szkołę. Nadal tak uważam.
— Doskonale tam sobie poradziłeś, Mitch — stwierdził Lambert, zerkając do CV. Teczka z dokumentacją z agencji wywiadowczej tkwiła w zamkniętej aktówce pod stołem.
— Dziękuję. Ciężko na to pracowałem.
— Uzyskałeś bardzo wysokie oceny z zajęć z podatkowości i obrotu papierami wartościowymi.
— To interesuje mnie najbardziej.
— Zapoznaliśmy się z próbkami twoich analiz i muszę powiedzieć, że zrobiły na nas wrażenie.
— Dziękuję. Lubię zgłębiać literaturę.
Pokiwali głowami, gładko przełykając oczywiste kłamstwo należące do rytuału takich rozmów. Żaden student ani prawnik przy zdrowych zmysłach nie lubi przesiadywać w bibliotece, ale podczas rozmowy kwalifikacyjnej każdy kandydat uważa za stosowne deklarować głęboką miłość do literatury prawniczej.
— Opowiedz nam o żonie — poprosił Royce McKnight niemal przymilnym tonem. Mógł się spodziewać następnej opryskliwej odpowiedzi, ale każda firma próbuje wtykać nos do tej sfery życia kandydata.
— Ma na imię Abby. Zrobiła dyplom z nauczania podstawowego w Western Kentucky. Równocześnie skończyliśmy college i tydzień później się pobraliśmy. Przez ostatnie trzy lata uczyła w prywatnym przedszkolu w pobliżu Boston College.
— A czy wasze małżeństwo jest…
— Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Znamy się od liceum.
— Na jakiej pozycji grałeś? — spytał Lamar, szybko kierując rozmowę na mniej drażliwe tematy.
— Rozgrywającego. Wiele drużyn o mnie zabiegało do chwili, gdy podczas ostatniego meczu w drużynie licealnej rozwaliłem sobie kolano. Nagle wszyscy z wyjątkiem Western Kentucky stracili zainteresowanie. Przez cztery lata grałem w ich drużynie i zacząłem nawet grać w lidze juniorów, ale kolano już nigdy nie wróciło do pełnej sprawności.
— Jak udawało ci się godzić grę na boisku z piątkami w indeksie?
— Książki zawsze miały pierwszeństwo.
— Trudno mi sobie wyobrazić Western Kentucky jako college o wygórowanych wymaganiach akademickich — parsknął Lamar z ironicznym uśmieszkiem i od razu tego pożałował. Lambert i McKnight ściągnęli brwi na znak niezadowolenia.
— Podobnie jak stanowy w Kansas — wypalił Mitch i Lamara zatkało. Właściwie zaniemówili wszyscy trzej, przez chwilę spoglądając po sobie z niedowierzaniem. McDeere wiedział, że Lamar Quin uczęszczał do stanowego college’u w Kansas. Nigdy nie widział Lamara na oczy i nie mógł wiedzieć, kto z ramienia firmy będzie z nim rozmawiał, ale to wiedział. A to znaczy, że przewertował almanach Martindale’a-Hubbella, przeczytał notki biograficzne wszystkich czterdziestu jeden prawników zatrudnionych w firmie i potrafił w sekundę przywołać z pamięci informację, że Lamar Quin skończył stanowy college w Kansas. Cholera, to naprawdę imponujące.
— Zdaje się, że palnąłem gafę — powiedział skruszonym tonem Lamar.
— Nie szkodzi. — Mitch uśmiechnął się ciepło na znak, że już o tym zapomniał.
Oliver Lambert odchrząknął i postanowił wrócić do spraw osobistych.
— Mitch, nasza firma nie pochwala picia alkoholu ani uganiania się za kobietami. Nie jesteśmy gromadą świętoszków, ale stawiamy sprawy zawodowe na pierwszym miejscu. Trzymamy się w cieniu i ciężko pracujemy. I zarabiamy furę pieniędzy.
— Wszystko to mi odpowiada.
— Zastrzegamy też sobie prawo kontrolowania personelu pod kątem zażywania narkotyków.
— Nie zażywam narkotyków.
— To dobrze. Jakiego jesteś wyznania?
— Metodysta.
— To dobrze. W naszej firmie zatrudniamy ludzi wielu różnych wyznań: katolików, baptystów, członków Kościoła episkopalnego. To tak naprawdę nie nasza sprawa, ale wolimy wiedzieć. Zależy nam na trwałości rodzin. Szczęśliwi prawnicy to wydajni prawnicy. Dlatego zadajemy te wszystkie pytania.
Mitch skinął głową i się uśmiechnął. Słyszał to już wcześniej.
Wszyscy trzej wspólnicy spojrzeli po sobie i przenieśli wzrok na Mitcha, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa dotarła do punktu, w którym przepytywany powinien sam zadać kilka inteligentnych pytań. Mitch zmienił pozycję na krześle. Oczywiście najważniejszą sprawą była kwestia finansowa, szczególnie to, jak ich propozycja ma się do tamtych trzech. Jeśli oferta nie okaże się wystarczająco atrakcyjna, to miło było panów poznać i po sprawie. Jeśli zaś będzie atrakcyjna, wtedy możemy rozmawiać o rodzinie i o małżeństwie, i o futbolu, i o Kościołach. Ale wiedział, że jak we wszystkich poprzednich firmach muszą tak długo boksować się z cieniem, aż dla wszystkich stanie się jasne, że poruszyli każdą kwestię z wyjątkiem pieniędzy. Dlatego lepiej było zacząć od pytania lżejszego kalibru.
— Na czym polegałaby moja praca?
Pokiwali głowami na znak, że podoba im się pytanie, po czym Lambert i McKnight spojrzeli na Lamara. To jego działka.
— W naszej firmie stosujemy coś w rodzaju dwuletniej aplikantury, choć formalnie tak tego nie nazywamy. Będziemy cię wysyłali do różnych zakątków kraju na seminaria z zakresu prawa podatkowego. Będziesz musiał jeszcze dużo się nauczyć. Zimą odbędziesz dwutygodniową praktykę w Amerykańskim Instytucie Podatkowym w Waszyngtonie. Przykładamy ogromną wagę do naszej wiedzy technicznej i wszyscy bezustannie się szkolimy. Jeśli będziesz chciał uzyskać dyplom z prawa podatkowego, pokryjemy związane z tym koszty. Jeśli chodzi o typową praktykę prawniczą, to przez pierwsze dwa lata nie wydarzy się nic szczególnie ekscytującego. Większość czasu będziesz poświęcał grzebaniu w literaturze i wyszukiwaniu precedensów. Generalnie to dość nudne zadania. Ale zostaniesz za to szczodrze wynagrodzony.
— Jak szczodrze?
Lamar popatrzył na Royce’a McKnighta, a ten wlepił wzrok w Mitcha.
— O wynagrodzeniu i innych korzyściach porozmawiamy w Memphis — rzekł.
— Chciałbym usłyszeć orientacyjną kwotę teraz, bo może nie będę miał po co jechać do Memphis. — Mitch uśmiechnął się nieco wyzywająco, ale pogodnie. Tak jak uśmiecha się człowiek z trzema ofertami zatrudnienia w kieszeni.
Wspólnicy spojrzeli po sobie i pierwszy odezwał się Lambert:
— No dobrze. W pierwszym roku zasadnicza pensja wyniesie osiemdziesiąt tysięcy plus premie. W drugim osiemdziesiąt pięć plus premie. Do tego niskooprocentowany kredyt hipoteczny na kupno domu plus członkostwo w dwóch country clubach. I nowe bmw. Oczywiście ty wybierzesz kolor.
Skupili wzrok na jego wargach w oczekiwaniu, że rozchylą się, ukazując zęby, a policzki zmarszczą się w uśmiechu. Próbował to zwalczyć, ale nie dał rady i zachichotał.
— Nie do wiary — wymamrotał. Osiemdziesiąt tysięcy w Memphis odpowiadało stu dwudziestu tysiącom w Nowym Jorku. I jeszcze to bmw! Jego stara mazda hatchback ma milion kilometrów na liczniku i trzeba ją zapalać na pych, bo dopiero zbiera pieniądze na zakup regenerowanego rozrusznika.
— Plus parę dodatkowych świadczeń, o których chętnie porozmawiamy w Memphis — zaznaczył Lambert.
Mitch poczuł nagłą ochotę, by szybko odwiedzić Memphis. Czy nie leży przypadkiem nad rzeką?
Po chwili Mitch się opanował i uśmiech zniknął z jego twarzy. Obrzucił Olivera Lamberta poważnym, niemal surowym spojrzeniem, jakby pensja, nowy dom i nowe bmw straciły na znaczeniu.
— Proszę mi opowiedzieć coś więcej o firmie — powiedział.

 
Wesprzyj nas