“Żądła rządzą” to nie tylko historia starań Goulsona o reintrodukowanie niegdyś powszechnych trzmieli paskowanych w Wielkiej Brytanii, ale także pasjonujący opis tych zadziwiających stworzeń – sposobu ich życia i łączących je więzi.


Żądła rządząJuż jako mały chłopiec Dave Goulson pasjonował się wszelkimi formami życia, począwszy od własnej domowej menażerii egzotycznych zwierzaków, a skończywszy na poronionych eksperymentach z taksydermią. Ale najbardziej ze wszystkiego fascynowały go trzmiele: duże, krępe i pokryte gęstym futerkiem pszczoły. Tak, pszczoły. Mniej agresywne od innych przedstawicieli gatunku i równie potrzebne środowisku.

“Żądła rządzą” to nie tylko historia starań Goulsona o reintrodukowanie niegdyś powszechnych trzmieli paskowanych w Wielkiej Brytanii, ale także pasjonujący opis tych zadziwiających stworzeń – sposobu ich życia i łączących je więzi. Autor przedstawia też katastrofalne skutki, jakie intensyfikacja rolnictwa spowodowała wśród populacji trzmieli i przestrzega przed dalszymi zagrożeniami.

Goulson pisze: „Zacząłem badać trzmiele dlatego, że mnie fascynują, zachowują się w tajemniczy i interesujący sposób, a poza tym są rozkoszne”.

Dave Goulson (ur. 1965) – brytyjski biolog, działacz ruchu na rzecz ochrony przyrody i profesor biologii (zajmuje się ewolucją, zachowaniem zwierząt i środowiskiem) na uniwersytecie w Sussex. Specjalizuje się w ekologii i ochronie trzmieli. Rozpoczął karierę naukową w 1995 roku w Southampton jako wykładowca biologii. Tam zainicjował poważne badania nad życiem trzmieli. W 2006 roku został profesorem i przeniósł się na uniwersytet w Stirling. W 2010 roku Rada do Spraw Biotechnologii i Nauk Biologicznych (BBSRC) przyznała mu tytuł Innowatora Roku. W 2015 roku trafił na listę „Bohaterów Ochrony Przyrody” stworzoną przez „BBC Wildlife Magazine”. Jest laureatem wielu nagród za wkład w ochronę przyrody i autorem ponad 230 artykułów oraz czterech książek popularnonaukowych. Goulson założył organizację charytatywną The Bumblebee Conservation Trust, ponieważ zdawał sobie sprawę, że zbyt wiele wyników nie dociera do szerszej publiczności. „Można w nieskończoność publikować odkrycia w znakomitych czasopismach, ale czyta je tylko garstka specjalistów. Niewiele da się w ten sposób zmienić na świecie”.

Dave Goulson
Żądła rządzą
Przekład: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 marca 2017

Żądła rządzą

Prolog

Moje zainteresowanie trzmielami i w ogóle owadami sięga siódmego roku życia, kiedy to nasza rodzina przeprowadziła się z małego bliźniaka na obrzeżach Birmingham do wioski Edgmond w Shropshire. Ojcu, który był nauczycielem, wychowanym w pobliżu targowego miasta Newport, zależało, aby jego dwaj synowie zdobyli porządne wykształcenie. W Newport istniała (i istnieje nadal) dobra podstawówka, do której swego czasu sam uczęszczał, i miał nadzieję, że my z bratem pójdziemy w jego ślady, jeśli oczywiście zdamy egzaminy wstępne.
W wieku siedmiu lat raczej nie zaprzątałem sobie głowy szkołą, za to pokochałem nasz nowy dom. Z perspektywy czasu widzę go jako brzydki, pokryty wysypką kamyków szeregowiec z ohydną przybudówką z płaskim dachem, ale mali chłopcy nie zwracają uwagi na takie szczegóły. Ważne, że miał znacznie większy ogród niż ten, do którego przywykłem. Były tam duże ukwiecone rabaty, jabłonie i śliwy, sadzawka, dwie stare drewniane szopy pełne pajęczyn i wielkich pająków, na których widok dostawałem gęsiej skórki, starczało też miejsca na warzywnik ojca. W dodatku naprzeciwko domu rozciągała się otwarta wiejska przestrzeń.
Wystarczyło przejść przez główną drogę i przeskoczyć kamienny murek, by znaleźć się w szczerym polu z ogromnym kasztanowcem, w sam raz do wspinania. W słoneczne dni często chronił się w jego cieniu nieprzystępny jabłkowity koń. Poruszał nerwowo ogonem, oganiając się od much, i miał skłonność do gryzienia i kopania. Wiosną drzewo roiło się od trzmieli, które zlatywały się do różowo-kremowych piramidek kwiatów. Obfitość owadów oznaczała, że pod koniec lata należy się spodziewać mnóstwa kasztanów, a my z kolegami, ukryci w zielonej gęstwinie gałęzi, będziemy mogli bombardować nimi przechodniów.
Ojca niespecjalnie interesowały kwiaty; pozwalał mi uprawiać, co tylko chciałem, więc zasadziłem lawendę, budleję i kocimiętkę, żeby przyciągnąć trzmiele i motyle. Na jednej z szop puściłem wiciokrzew dla ciem, posadziłem też wierzbę rodzaju męskiego, by zapewnić trzmielom pożywienie od wczesnej wiosny. Z rozpadającej się chałupy na drugim końcu pola wydłubałem stare cegły, które przytaszczyłem do domu w plecaku, i zbudowałem z nich skalniak.
Na spodzie zostawiłem dość miejsca na trzmielowe gniazda, a szczyt obsadziłem komonicą; kwiaty przeznaczyłem dla pszczół, a smaczne liście – dla gąsienic popularnych modraszków. Wykopałem większą sadzawkę i umieściłem w niej traszki, cierniki oraz inne podobne stworzenia rezydujące w miejscowym kanale.
Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Ojciec uczył historii i po dziś dzień może z pamięci wyrecytować angielskich monarchów, począwszy od Wilhelma Zdobywcy, wraz z datami, oraz określić wiek budynku po kształcie okien czy kwiatonach*.

* Kwiaton – detal architektoniczny w kształcie kwiatu, charakterystyczny dla gotyku i neogotyku (przypisy, których nie podpisano inaczej, pochodzą od tłumaczki).

O trzmielach jednak nie ma zielonego pojęcia, chociaż próbowałem go wyedukować. Z kolei matka, która prowadziła zajęcia sportowe, świetnie radziła sobie z rakietą tenisową i pałką do roundersa, ale przyroda w ogóle jej nie interesowała. Nie przepadała za robalami i panicznie bała się pająków. Dlatego musiałem uczyć się samodzielnie, wykorzystując do tego celu szeroki wachlarz podręczników historii naturalnej i kluczy do oznaczania gatunków. Na szczęście rodzice chętnie mi je kupowali – ojciec kochał wszelkiego rodzaju książki.
Jedyną dorosłą osobą, która aktywnie wspierała moje zainteresowania, była nauczycielka z podstawówki, sroga panna Scott. Niska, tęgawa szatynka o gęstych kręconych włosach, jako osoba dość krewka, miała skłonność do wywrzaskiwania rozkazów i reprymend. Z początku baliśmy się jej; poprzednio mieliśmy do czynienia z łagodnymi paniami od nauczania początkowego. Szybko jednak wykryliśmy w oczach panny Scott iskierki wesołości i zrozumieliśmy, że ta surowa mina jest tylko na pokaz. W dodatku lubiła zabierać nas na wycieczki, podczas których szukaliśmy różnych zwierzaków i owadów, uczyła nas też rozpoznawać drzewa po liściach i zastawiać pułapki na żuki. Szczególnie upodobała sobie polowania w wodzie. Pamiętam, jak codziennie wyprawialiśmy się nad kanał (i zawsze wtedy świeciło słońce), po czym nasza klasa szybko zapełniała się słoikami po dżemie, w których przechowywaliśmy łupy: kijanki, pluskwiaki, groźne larwy ważek, wielkie wodne chrząszcze, krocionogi i wiele innych. Najbardziej upodobałem sobie pewną larwę ważki – to brzydkie krępe brązowe stworzenie czaiło się nieruchomo na dnie słoika, czekając, aż się je nakarmi. Codziennie wrzucaliśmy tam kijankę czy jakiegoś robaka i obserwowaliśmy z niezdrową ciekawością, jak larwa wypuszcza teleskopowe szczypce, a potem chwyta i pożera swoją bezbronną zdobycz.
Od początku starałem się ściągnąć do ogrodu jeszcze więcej dzikich stworzeń i następnej wiosny zacząłem dostrzegać rezultaty. Na wierzbowych baziach i miodunce zauważyłem świeżo wybudzone z zimowego snu wielkie trzmiele – królowe. Owady te spały przez siedem miesięcy, od lipca ubiegłego roku, więc wyhodowana przeze mnie wiosenna uczta okazała się szczególnie pożądana. Zaspokoiwszy głód, królowe latały nisko nad ziemią, w poszukiwaniu odpowiedniego dołka na gniazdo. Widziałem, jak królowa trzmiela gajowego penetruje przestrzeń pod jedną z szop. Chyba przypadła jej do gustu, bo za kilka tygodni pojawiły się mniejsze robotnice, które wyfruwały stamtąd na żer i pół godziny później wracały z ogromnymi kulami żółtego pyłku na odnóżach. Przesiadując tam godzinami, zauważyłem, że w miarę upływu czasu wzrasta zarówno ruch wokół gniazda, jak i liczba robotnic. Niestety żadne trzmiele nie zdradzały najmniejszej ochoty do zagnieżdżenia się w specjalnie dla nich przygotowanych apartamentach pod powierzchnią skalniaka.
Nadeszło lato i ogród zatętnił życiem. Budleję obsiadły motyle – pokrzywniki, pawie oczka*, duże i małe bielinki – oraz trzmiele i bzygi.

* Właściwa nazwa: rusałka pawik.

Na powierzchni nowej sadzawki pluskwiaki z rodziny nartnikowatych toczyły bitwy terytorialne z krętakami, a wysoką, fi oletową tojeść na brzegu objęła w posiadanie ważka z gatunku husarz władca. Polowała stamtąd na inne latające owady, chwytając je w powietrzu zwinnymi nóżkami, i przeganiała każdą inną ważkę, która ośmieliła się wejść jej w drogę. Po dziś dzień zdumiewa mnie, jak szybko te wszystkie stworzenia opanowały ogród, mimo tak niewielkiego wysiłku z mojej strony.
Pewnego razu, po wielkiej letniej ulewie, znalazłem na budlei kilka zmokłych trzmieli i postanowiłem je osuszyć. Tak się nieszczęśliwie (dla nich) złożyło, że ze względu na młody wiek nie podołałem praktycznej stronie tego przedsięwzięcia. Teraz wiem, że najrozsądniej byłoby puścić na nie łagodny strumień powietrza z suszarki do włosów mamy, ale ja ułożyłem mokre owady na płytce kuchenki elektrycznej, przykryłem je bibułką i włączyłem najniższą temperaturę. W tym wieku czekanie wydaje się czymś nieznośnym, więc tymczasem poszedłem nakarmić moje bezwzględne małe myszoskoczki. Pamięć o trzmielach wróciła mi dopiero, gdy poczułem dym. Bibułka zdążyła już zająć się ogniem i biedne owady spaliły się na węgiel. Czułem się okropnie: mój pierwszy krok na rzecz ochrony trzmieli zakończył się katastrofą! Nie wróżyło to dobrze na przyszłość, ale przynajmniej nauczyłem się, że po przekroczeniu pewnej temperatury te owady nie czują się dobrze. Jak przekonamy się później, z tego samego powodu tak rzadko spotyka się je w Hiszpanii.
Należałem do zagorzałych fanów książek Geralda Durrella, zwłaszcza tych o dzieciństwie na Korfu, kiedy to kolekcjonował fascynujące zwierzaki różnych gatunków i trzymał je w swojej sypialni. Miał tam sowy, węże, żółwie, a na dodatek nigdy nie chodził do szkoły (uczył go w domu ekscentryczny guwerner, bardziej zainteresowany walką na miecze niż algebrą). Gerald posiadał nawet osła, który nosił wszystkie jego siatki i słoiki po dżemie. Zżerała mnie straszna zazdrość, więc robiłem, co w mojej mocy, by pójść w jego ślady, ale musiałem się zadowolić nieco bardziej prozaiczną fauną Shropshire. Wierciłem rodzicom dziurę w brzuchu, żeby pozwolili mi rozszerzyć asortyment moich ulubieńców, począwszy od świnek morskich, królików, chomików i myszy. Męczyliśmy ich z bratem bez cienia litości, dopóki wreszcie nie zgodzili się na szczeniaka – śliczną krzyżówkę labradora, którą z kompletnego braku wyobraźni nazwaliśmy Plamką (od białej łatki na grzbiecie). Kiedy suczka dorosła, łatka znikła, co prowadziło do okazjonalnych nieporozumień. Tak czy inaczej okazała się niebywale łagodnym i tolerancyjnym psem, który cierpliwie znosił nasze bezustanne dowcipy i wytrwale towarzyszył nam w wyprawach po okolicy.
Kiedy przygasł już blask nowości otaczający moje tradycyjne zwierzaki, przeniosłem zainteresowanie na bardziej egzotyczne okazy, takie jak tropikalne rybki, żaby leopardowe, żółwie czerwonolice, węże pończoszniki i anolisy zielone. Swój pokój z widokiem na kasztanowiec zapełniałem pudełkami własnej roboty i pojemnikami, z których nawet najbardziej tępe stworzenia nieodmiennie uciekały. Pończoszniki więcej czasu spędzały poza swoim terrarium niż w jego wnętrzu, więc doprowadzony do rozpaczy, spróbowałem przymocować wieko taśmą klejącą, lecz miało to opłakany skutek. Jednemu z węży udało się jakimś cudem sforsować wieko, ale przykleił się do taśmy i tak bardzo starał się uwolnić, że beznadziejnie splątał się z nią w jeden kłębek. Minęło kilka godzin, zanim udało mi się go od niej oddzielić. W końcu zrezygnowałem z regularnych polowań na uciekinierów i być może jakiś pończosznik po dziś dzień żyje sobie gdzieś pod podłogą tego domu.
Na któreś urodziny dostałem małą ogrodową wolierę. Umieściłem w niej papużki faliste i parkę pięknych chińskich przepiórek. Jako dorosły zrozumiałem, że trzymanie ptaków w niewoli (szczególnie dużych papug w małych pokojowych klatkach) to okrucieństwo, ale wtedy nie zaprzątałem sobie głowy nadmierną wrażliwością. Lubiłem siedzieć w wolierze z ptakami fruwającymi wokół mojej głowy. Wkrótce papużki zaczęły się rozmnażać, dzięki czemu mogłem uzupełniać moje kieszonkowe o dochody ze sprzedaży ich przychówku (przepiórki także składały dużo jajek, ale nigdy nic się z nich nie wylęgło). Pisklęta papużek okazały się brzydkimi stworzeniami o nieproporcjonalnie wielkich łebkach. Zwykle dość szybko porastały w piórka i stawały się naprawdę urocze, ale jeden biedny pisklak najwyraźniej im nie dorównywał, gdyż pozostał zupełnie łysy. Niebawem spróbował wyfrunąć z gniazda i spadł jak kamień na ziemię. Niezrażony, wgramolił się z powrotem po siatce za pomocą dzioba i pazurków, aż przyłączył się do reszty papużek, siedzących na najwyższej grzędzie. Biedne maleństwo co pewien czas ponawiało próby wzbicia się w powietrze, trzepiąc różowymi skrzydełkami, ale za każdym razem lądowało na ziemi. Żyło tylko około sześciu miesięcy, ale w zimie i tak nie miałoby szans na przetrwanie.
Moich podopiecznych cechował dość wysoki stopień śmiertelności. Pewnego niedzielnego ranka mama przygotowywała właśnie swój legendarny pieróg (prowadzi znakomitą, choć bardzo tradycyjną kuchnię; zawsze podaje mnóstwo mięsnych dań z ziemniakami i jarzynami, a na deser ciężkie gorące puddingi, kruszonki z owocami albo spotted dick z kremem jajecznym). Chyba nie bardzo wiedziałem, co z sobą zrobić, i trochę jej przeszkadzałem, bo uznała, że akwarium w mojej sypialni na gwałt potrzebuje czyszczenia: szkło obrosło zielenią od alg, przez co rybek już w ogóle nie było widać. Posłusznie zabrałem się do skrobania szkła od wewnątrz i miałem już ręce zanurzone po łokcie w ciepłej wodzie, kiedy dobiegł mnie głos mamy:
– Dave, co tam się pali? Chyba nie bawisz się znowu zapałkami?
Otóż zanim zabrałem się do pracy, wyjąłem z wody elektryczną grzałkę w szklanym wodoszczelnym cylindrze i położyłem ją na boku, na drewnianej szafce. Nie przyszło mi tylko do głowy, żeby odłączyć ją od prądu, więc rozgrzała się do czerwoności i wypaliła dziurę w blacie szafki. (Nigdy nie pojąłem, jak mama wyczuła tak szybko i na taką odległość zapach spalenizny). Bez namysłu złapałem grzałkę za kabel i wrzuciłem ją do akwarium. Oczywiście rozgrzane szkło i zimna woda to nie jest najszczęśliwsza kombinacja. Cylinder pękł z hukiem, a część grzewcza wpadła do wody (na szczęście nie włożyłem tam ręki) i błyskawicznie raziła prądem wszystkie rybki. Zadrgały spazmatycznie i zanim wreszcie wyciągnąłem wtyczkę z kontaktu, wszystkie były martwe.
Zdarzyło mi się jeszcze wiele takich katastrof, ale chyba największą traumę przeżyłem przy przepiórkach. Te śliczne stworzenia kręciły się po wolierze, grzebiąc w ściółce w poszukiwaniu jedzenia. Samczyk miał po obu stronach dzioba eleganckie czarno-białe kreski, a na łebku imponujący pióropusz. Samiczka, raczej nijaka, odznaczała się tylko ciemnymi kropeczkami. Parka była nierozłączna, zawsze jedno tuż przy drugim, i często przeczesywała sobie nawzajem piórka. Wolałem te ptaki od papużek, które szybko uznałem za wrzaskliwe, prostackie i kiczowate (być może na moją opinię wpływał fakt, że ilekroć miałem z nimi do czynienia, dotkliwie mnie dziobały). Otóż w Shropshire zimą jest mroźno, jak przekonał się mój łysy pisklak. Region ten leży zbyt daleko od morza, by odczuwać jego łagodzący wpływ, i często padają tam angielskie rekordy niskich temperatur. Kiedy po jednej wyjątkowo zimnej nocy przyszedłem nakarmić ptaszki w wolierze, zaskoczył mnie widok papużek atakujących przepiórki. Obsiadły je po dwie albo i trzy i wyrywały im bezlitośnie piórka ostrymi dziobami, podczas gdy biedne ofiary daremnie próbowały je z siebie strząsać. Wkroczyłem do środka i przepędziłem napastników. Nieszczęsne ptaszki ledwie trzymały się na nogach, ale żyły. Wziąłem każdego do jednej ręki i zaniosłem do domu. Dopiero na podłodze w kuchni okazało się, co im jest. Przewracały się za każdym razem, kiedy próbowały się podnieść. Po dokładniejszym badaniu zobaczyłem, że nie mają palców! W nocy tak je sobie odmroziły, że im odpadły. Zostały tylko kikuty, na których nie mogły ani stać, ani chodzić. Zupełnie nie wiedziałem, co począć. Z czystej desperacji dorobiłem im protezy z plasteliny i zapałek, ale nic to nie pomogło, więc włożyłem je do tekturowego pudła, nasypałem tam trochę pożywienia i poszedłem do szkoły.

 
Wesprzyj nas