Zdumiewający bestseller znad Sekwany pełen radości życia, szaleństwa i subtelnej melancholii. “Miłość i inne nieszczęścia”, debiutancka powieść, która we Francji odniosła ogromny sukces: ponad 250 000 sprzedanych egzemplarzy i szereg nagród.


Miłość i inne nieszczęściaOjciec, który poluje na muchy harpunem, matka codziennie zmieniająca imię, syn, który za karę musi oglądać telewizję, i żuraw w charakterze domowego zwierzątka – życie tej lekko ekscentrycznej, nadzwyczaj szczęśliwej rodziny odmierzają takty jazzowych szlagierów i kolejne lampki szampana sączonego w tańcu przez bezgranicznie zakochanych w sobie rodziców.

Do czasu, kiedy szczęście okaże się tylko pianą złudzeń…

Porywająca, słodko-gorzka opowieść o radości życia, sile uczucia i więzów rodzinnych, którą poznajemy z perspektywy dziecka, zmuszonego przedwcześnie dorosnąć w wyniku tragicznego splotu wydarzeń.

Olivier Bourdeaut (ur. 1980) – francuski pisarz, którego debiutancka powieść „Miłość i inne nieszczęścia” podbiła rynek książki we Francji. Prawa do jej wydania zakupiono już do 25 krajów. Bourdeaut, zanim zajął się pisaniem, pracował w nieruchomościach, w szpitalu, jako goniec w wydawnictwie oraz jako zbieracz soli morskiej.

Olivier Bourdeaut
Miłość i inne nieszczęścia
Przekład: Katarzyna Marczewska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 15 marca 2017

Miłość i inne nieszczęścia


Oto moja prawdziwa historia z kłamstwami tu i tam, zwykłymi i na wspak, bo w życiu często tak bywa.

1

Ojciec powiedział mi kiedyś, że zanim się urodziłem, trudnił się polowaniem na muchy za pomocą harpuna. Pokazał mi maleńki harpun i rozgniecioną muchę.
– Rzuciłem to, bo praca była ciężka i bardzo kiepsko płacili – stwierdził, chowając swoje dawne narzędzie pracy do szkatułki pokrytej laką. – Teraz otwieram warsztaty samochodowe. Trzeba się przy tym napracować, ale płacą bardzo dobrze.
Kiedy się zaczął rok szkolny i każdy miał się przedstawić, na pierwszej lekcji w szkole z dumą opowiedziałem o jego zajęciach, ale mnie delikatnie skarcono i wyśmiano bez cienia litości. Prawda nie popłaca, choćby była śmieszniejsza niż kłamstwo, pomyślałem z ubolewaniem.
W rzeczywistości ojciec zajmował się prawem.
– Prawo to nasz żywiciel! – zaśmiewał się, nabijając fajkę.
Nie był sędzią ani deputowanym, notariuszem ani adwokatem; nic z tych rzeczy. Swoje zajęcie zawdzięczał znajomemu senatorowi. Poznał z pierwszej ręki najnowsze przepisy i natychmiast zaczął zgłębiać tajniki nowego zawodu, stworzonego od początku do końca przez senatora. Nowe normy, nowa profesja. Tak oto zajął się „otwieraniem warsztatów”. Dla poprawy bezpieczeństwa i jakości parku samochodowego senator postanowił wprowadzić obowiązkową kontrolę techniczną. Odtąd właściciele wszystkich gruchotów, furgonetek i bryk wszelkiej maści musieli poddawać swoje samochody badaniom lekarskim, żeby ograniczyć wypadki.
Nikt nie mógł tego uniknąć, czy to biedak, czy bogacz. A skoro było to obowiązkowe, nic dziwnego, że mój ojciec wystawiał wysokie, bardzo wysokie rachunki. Liczył sobie za dojazd i za powrót, za oględziny i za ponowne oględziny, a sądząc z jego wybuchów śmiechu, wszystko było jak trzeba.
– Ratuję ludziom życie, ratuję życie! – śmiał się z nosem w wyciągach z banku.
W owym czasie ratowanie życia przynosiło dużo pieniędzy. Po otwarciu mnóstwa warsztatów ojciec sprzedał je konkurentowi ku wielkiej uldze Mamusi, której niezbyt się podobało, kiedy ratował ludziom życie, bo musiał stale pracować i prawie nie bywał w domu.
– Pracuję do późna, żeby móc wcześnie skończyć – odpowiadał ojciec, a ja nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.
Rzadko go rozumiałem. Z biegiem lat zacząłem go rozumieć nieco lepiej, ale nigdy do końca. I tak właśnie było jak trzeba.

Mówił, że już się taki urodził, ale bardzo szybko się dowiedziałem, że popielaty, trochę obrzmiały po bokach rowek po prawej stronie dolnej wargi, któremu zawdzięczał piękny, nieco krzywy uśmiech, powstał w wyniku wieloletniego zwyczaju palenia fajki. Fryzura ojca, z przedziałkiem pośrodku i loczkami po bokach, przypominała mi uczesanie pruskiego kawalerzysty z portretu wiszącego w przedpokoju. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek tak się czesał oprócz Prusaka i ojca. Głęboko osadzone, trochę wypukłe niebieskie oczy patrzyły z dociekliwością, uwagą i zaciekawieniem. W tamtym okresie wydawał mi się zawsze pełen zadowolenia, powtarzał zresztą często:
– Jestem szczęśliwym idiotą.
Na co mama odpowiadała:
– Wierzymy panu na słowo, Juliuszu, wierzymy na słowo!
Nieustannie podśpiewywał, fałszując straszliwie. Czasami pogwizdywał, równie fałszywie, ale nie było to przykre, jak wszystko, w co wkłada się serce. Opowiadał najrozmaitsze historie i jeśli wyjątkowo nie mieliśmy gości, składał się jak scyzoryk i kładł się na moim łóżeczku, żeby mnie uśpić. Ale wystarczyło źródło żywej wody, księżniczka cudnej urody, błękitny len, zaczarowane ogrody – i zaraz opuszczał mnie sen. Najczęściej kończyło się tym, że podskakiwałem radośnie na łóżku albo zastygałem ze strachu, ukryty za zasłoną.
– To są bajeczki dla grzecznych dzieci – mówił ojciec i wychodził z pokoju.
I niewątpliwie można mu było znów wierzyć na słowo.
W niedzielę po południu zabierał się do gimnastyki, żeby zrzucić wszystko, co nagromadził przez cały tydzień. Stawał przed wielkim lustrem w złoconej ramie zwieńczonej wspaniałymi wstęgami i z fajką w zębach, rozebrany do pasa, machał maleńkimi ciężarkami, słuchając jazzu. Mówił, że to „gim z tonikiem”, bo czasem przerywał ćwiczenia, by wypić łyk ginu z tonikiem, i oświadczał Mamusi:
– Droga Margerytko, powinna pani spróbować sportu, zapewniam panią, że to bardzo zabawne i poczuje się pani jak nowo narodzona!
A mama, która – przygryzając język i mrużąc jedno oko – usiłowała miniaturową parasolką wyłowić z martini oliwkę, zaraz odpowiadała:
– Juliuszu, powinien pan spróbować soku pomarańczowego, zapewniam pana, że sport wyda się panu potem o wiele mniej zabawny! A poza tym niech pan będzie tak dobry i przestanie mnie nazywać Margerytką, proszę wybrać mi inne imię, bo inaczej zacznę muczeć jak jałówka!

Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego ojciec nigdy nie nazywa mamy dłużej niż dwa dni z rzędu tym samym imieniem. Chociaż niektóre imiona nudziły jej się szybciej niż inne, bardzo lubiła ten zwyczaj i codziennie rano w kuchni widziałem, jak obserwuje ojca, wodzi za nim rozbawionym wzrokiem i z nosem schylonym nad talerzem albo z brodą opartą na dłoniach czeka na werdykt.
– O, nie, nie może mi pan dzisiaj zrobić takiej przykrości! Tylko nie Renata, nie dziś! Wieczorem mamy gości na kolacji! – wołała, po czym odwracała głowę do lustra i witała kolejną Renatę szpetnym wykrzywieniem, kolejną Józefinę dostojną miną, kolejną Martynę wybuchem perlistego śmiechu. – W dodatku nie mam w szafie zupełnie nic, co pasowałoby na Renatę!
Jednego jedynego dnia w roku mama nosiła ustalone imię. Piętnastego lutego nazywała się Julia. Nie było to jej prawdziwe imię, ale dzień świętej Julii przypada nazajutrz po walentynkach. Rodzice uważali, że chodzenie z obowiązku do restauracji i jedzenie kolacji w atmosferze uczuć na zamówienie jest bardzo mało romantyczne. Wobec tego co roku obchodzili dzień świętej Julii, mając wyłącznie dla siebie puściutką restaurację i całą obsługę. Zresztą Tatuś uważał, że takie romantyczne święto musi nosić imię kobiece.
– Proszę nam zarezerwować najlepszy stolik, dla Julii i Juliusza. Ale chciałbym się jeszcze upewnić, że nie został państwu ani jeden okropny torcik w kształcie serca! Nie? Chwała Bogu! – mówił, rezerwując stolik w eleganckiej restauracji.
Święta Julia na pewno nie była dla moich rodziców patronką przelotnych miłostek.

Po warsztatowym przedsięwzięciu ojciec nie musiał już wstawać rano, żeby nas nakarmić, więc zaczął pisać książki. Pisał stale i dużo. Siedział przy wielkim biurku nad kartką papieru, pisał, śmiał się podczas pisania, zapisywał to, co go śmieszyło, nabijał fajkę, zapełniał popielniczkę, pokój dymem, a papier atramentem. Ubywało tylko kawy z filiżanek i barwnych płynów z butelek. Jednak wydawcy mieli zawsze tę samą odpowiedź: „Dobrze napisane, zabawne, ale żeby jeszcze miało ręce i nogi…”. Po każdej takiej odmowie mama mówiła na pocieszenie:
– Czy ktoś widział, żeby książka miała ręce i nogi? Wszyscy by o tym trąbili!
Zawsze nas to rozśmieszało do łez.

Ojciec mówił o niej, że jest na ty z gwiazdami, co mi się wydawało dziwne, bo do wszystkich, łącznie ze mną, zwracała się per pan i pani. Mówiła również „pani” do Panienki z Numidii, wytwornego, osobliwego ptaka, który mieszkał razem z nami i przechadzał się, wyginając długą czarną szyję, potrząsając białymi piórkami i mrugając jaskrawoczerwonymi oczami, od czasu kiedy moi rodzice przywieźli go z jakiejś podróży, nie wiem skąd, dawno temu, w poprzednim życiu. Mówiliśmy na niego „Panna Hiperredundantna”, bo do niczego nam nie służyła, tylko ni z tego, ni z owego wydawała bardzo głośne wrzaski, produkowała na parkiecie okrągłe piramidy, stukała pomarańczowo-oliwkowym dziobem do drzwi mojej sypialni i budziła mnie w środku nocy.
Panienka wyglądała, jakby wyszła z bajek mojego ojca, zasypiała na stojąco z głową schowaną pod skrzydłem. Kiedy byłem mały, często próbowałem ją naśladować, ale było to niezmiernie trudne. Panienka uwielbiała stać koło kanapy, kiedy Mamusia sobie leżała, książkę czytała i gładziła ją godzinami po głowie. Panienka, jak wszystkie uczone ptaki, lubiła książki. Pewnego razu mamie zachciało się zabrać Pannę Hiperredundantną na zakupy do miasta; zrobiła jej śliczną smycz z koralików, ale Panienka wystraszyła się ludzi, a ludzie się bali Panienki, która wrzeszczała głośniej niż kiedykolwiek. Jakaś starsza pani z jamnikiem powiedziała nawet Mamusi, że nie wolno prowadzać ptaka po chodniku na smyczy, bo to nieludzkie i niebezpieczne.
– Co to za różnica, czy ma sierść, czy pióra! – obruszyła się mama. – Panienka nigdy nikogo nie ugryzła i uważam, że wygląda o wiele wytworniej niż pani owłosiona klucha! Chodźmy, Panienko, wracajmy do domu, doprawdy, cóż to za ordynarne i pospolite osobistości!
Wróciła bardzo wzburzona, a kiedy się tak zirytowała, zawsze wszystko dokładnie opowiadała ojcu. I dopiero kiedy skończyła, wracał jej dobry humor. Często się denerwowała, ale nigdy nie trwało to długo, głos ojca działał na nią kojąco. Poza tym stale się wszystkim zachwycała, uważała, że postęp jest szalenie zajmujący, i towarzyszyła w nim światu, radośnie podskakując. Nie traktowała mnie ani jak dziecko, ani jak dorosłego, tylko jak bohatera powieści. Powieści, która jej się bardzo podobała i od której nie mogła się oderwać ani na chwilę. Nie chciała słuchać o żadnych kłopotach i smutkach.
– Skoro rzeczywistość jest taka pospolita i ponura, niech mi pan wymyśli jakąś ciekawą opowieść, tak dobrze pan umie kłamać, proszę nam nie żałować pańskiego talentu.
Opowiadałem jej wtedy swoje zmyślone przygody, a ona klaskała co sił, zanosząc się od śmiechu:
– Co za dzień, najdroższy synku, co za dzień, taka jestem szczęśliwa, musiał się pan doskonale bawić, powinien pan częściej tam bywać!
Po czym obsypywała mnie pocałunkami. Mówiła, że mnie dziobie; bardzo takie dziobanie lubiłem. Każdego ranka, kiedy już otrzymała nowe imię, wręczała mi świeżo skropioną perfumami aksamitną rękawiczkę, żeby jej dłoń mnie prowadziła przez cały dzień. Niektóre fragmenty jej twarzy pasowały do dziecinnego zachowania – piękne okrągłe policzki, zielone oczy z iskierkami roztrzepania. Różnobarwne, mieniące się perłowo spinki, wpięte we włosy bez ładu i składu, by poskromić bujną lwią czuprynę, nadawały jej wygląd krnąbrnej i zuchwałej wiecznej studentki. Ale pełne karminowe wargi, z których stale karkołomnie zwisał cienki biały papieros, i długie rzęsy, zza których poddawała ocenie los, dowodziły, że dorosła. Jej stroje, niezmiernie eleganckie i nieco ekstrawaganckie, a przynajmniej sam ich dobór, wskazywały, że dogoniła swój wiek. Tak pisał ojciec w swoim tajnym dzienniku, który przeczytałem o wiele później, po wszystkim. Może jego pisanina nie miała rąk i nóg, ale z pewnością była tam głowa, i to nie byle jaka.

Rodzice tańczyli bez ustanku i wszędzie. W nocy ze znajomymi, rano i po południu we dwoje. Czasem tańczyłem razem z nimi. Podczas tańca wykonywali absolutnie niewyobrażalne figury, roztrącali wszystko, co stało im na drodze, ojciec wyrzucał mamę w powietrze i chwytał za końce palców po jednym, czasem dwóch, a nawet trzech piruetach. Mama przelatywała między nogami Tatusia, obracał nią tak, że fruwała wokół niego jak chorągiewka, a kiedy całkiem niechcący ją puszczał, okazywało się nagle, że mama siedzi na podłodze z rozpostartą wokół sukienką, jak filiżanka na spodku.
Kiedy tańczyli, zawsze sobie szykowali zwariowane drinki z parasolkami, oliwkami, łyżeczkami, wyciągali mnóstwo butelek. W salonie, na komodzie, pod olbrzymim czarno-białym zdjęciem Mamusi wskakującej do basenu w wieczorowej sukni, stał piękny stary gramofon, na którym z przejęciem puszczali zawsze tę samą płytę Niny Simone i tę samą piosenkę: Mister Bojangles. Tylko tej płycie wolno się było kręcić na gramofonie, inne melodie musiały sobie szukać miejsca na nowocześniejszej i trochę mdłej w tonie wieży stereo. Była to naprawdę szalona muzyka, smutna, a zarazem wesoła, i wprawiała moją mamę w podobny nastrój. Rozbrzmiewała długo, ale kończyła się zawsze za szybko i mama klaskała z całych sił, wołając: „Puśćmy jeszcze raz Bojanglesa!”.
Trzeba było wtedy podnieść ramię i znów położyć diament na samym brzegu płyty. Nic oprócz diamentu nie zdołałoby wydobyć takiej muzyki.

 
Wesprzyj nas