Jaka jest różnica między przyjaźnią a miłością? Albo między neutralnością a zaangażowaniem? “Sonata Gustava” to doskonała powieść o ludzkich niedoskonałościach. Rose Tremain – jedna z najwybitniejszych współczesnych brytyjskich pisarek – w kapitalnej formie.


Sonata GustavaGustav Perle dorasta w małym miasteczku w „neutralnej” Szwajcarii, gdzie horror II wojny światowej wydaje się jedynie odległym echem. A jednak ojciec Gustava zginął w dość tajemniczych okolicznościach, a uwielbiana przez chłopca matka stała się dziwnie obojętna, a nawet zgorzkniała.

Jedynym jasnym punktem w życiu Gustava jest przyjaźń z jego rówieśnikiem, Antonem Zwiebelem, który szybko staje się dla chłopca całym światem…

Nadzwyczaj poruszająca i pełna czułości powieść stawia pytanie, co dzieje się z człowiekiem – lub nawet z całym krajem – który z zachowania neutralności i kontroli nad samym sobą uczynił cel godny pochwał, spychając pasje, namiętności i marzenia na margines swojego życia. Prawdziwa literacka perła.

***

„Tremain w swojej najlepszej formie. To poruszający rachunek strat, ale również [opowieść] o przyjaźni, jej trudnościach i kompromisach”
Vanessa Berridge, „Sunday Express”

„Czuła, piękna i ze świetnymi postaciami – to moim zdaniem jak dotąd najlepsza książka tego roku”
„WI Life”

Rose Tremain – pisarka brytyjska. Autorka licznych powieści i zbiorów opowiadań, takich jak „Droga do domu”, „Powrót”, „Muzyka i cisza”, „Jej portret” czy „Lato zimą”. Laureatka wielu nagród literackich, m.in. francuskiej Prix Femina Étranger czy Baileys Women’s Prize for Fiction. Jej książki były dwukrotnie nominowane do Man Booker Prize.

Rose Tremain
Sonata Gustava
Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska
Seria: Don Kichot i Sancho Pansa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 1 marca 2017

Sonata Gustava


Gdyby mnie kto przypierał, abym powiedział, czemum go
pokochał, czuję, że nie można by tego wyrazić inaczej, jak jeno
odpowiedzią: Bo to był on; bo to byłem ja.

Michel de Montaigne, O przyjaźni, przeł. T. Boy-Żeleński

Część I

Mutti

Matzlingen, Szwajcaria, 1947

W wieku pięciu lat Gustav Perle pewien był tylko jednego: że kocha swoją matkę.
Na imię miała Emilie, ale wszyscy zwracali się do niej „Frau Perle”. (W powojennej Szwajcarii ludzie byli dość oficjalni. Można było przeżyć życie i nigdy nie poznać imienia najbliższego sąsiada).
Gustav nazywał Emilie Perle „Mutti”. Miała pozostać Mutti przez całe jego życie, nawet gdy zaczęło to brzmieć dziecinnie: jego Mutti, tylko jego, chuda kobieta o piskliwym głosie i rozwichrzonych włosach, w niedużym mieszkaniu przemieszczająca się z pokoju do pokoju niepewnym krokiem, tak jakby obawiała się, że w następnym pomieszczeniu odkryje przedmioty – albo nawet osoby – których nie jest gotowa spotkać.
Z mieszkania na drugim piętrze, do którego prowadziły kamienne schody, zbyt okazałe jak na ten budynek, widać było rzekę Emme w mieście Matzlingen, w rejonie Mittelland, między Jurą i Alpami. Na ścianie pokoiku Gustava wisiała mapa, na której Mittelland przedstawiono jako zieloną pagórkowatą krainę pełną krów, młynów wodnych i krytych gontem kościołów. Emilie brała czasem Gustava za rękę i szli razem na północny brzeg rzeki, gdzie umieszczono herb Matzlingen. Symbolem Matzlingen był krąg sera z wykrojonym kawałkiem. Gustav pamiętał, że pytał Emilie, kto zjadł ten ukrojony trójkąt. Ale Emilie odparła, żeby nie zawracał jej głowy głupimi pytaniami. Na dębowym kredensie w salonie stała fotografia Ericha Perlego, ojca Gustava, który zmarł, kiedy Gustav był jeszcze tak mały, że nie mógł go zapamiętać.
Co roku pierwszego sierpnia, w święto narodowe Szwajcarii, Emilie stawiała przy fotografii bukieciki gencjany, a potem kazała Gustavowi klęknąć i pomodlić się za duszę ojca. Gustav nie rozumiał, co to takiego dusza. Widział tylko, że Erich był przystojnym, pewnym siebie, uśmiechniętym mężczyzną w policyjnym mundurze z błyszczącymi guzikami. Postanowił więc modlić się za guziki – żeby nadal tak pięknie błyszczały i żeby dumny uśmiech jego ojca nie zblakł z upływem lat.
– Był bohaterem – przypominała Emilie synowi co roku. – Nie rozumiałam tego z początku, ale był. Był porządnym człowiekiem w paskudnym świecie. I jeśli ktokolwiek powie ci coś innego, będzie się mylił.
Czasem, przymykając oczy i składając dłonie, mamrotała inne wspomnienia o Erichu. Pewnego dnia powiedziała:
– To było takie niesprawiedliwe. Sprawiedliwości nigdy nie stało się zadość. I nigdy się nie stanie.

Każdego ranka Gustav, w fartuszku, z przyczesanymi schludnie włoskami, był prowadzony do przedszkola. Stawał na progu, całkiem nieruchomo, i patrzył, jak Emilie odchodzi ścieżką. Nigdy nie płakał. Często czuł, jak płacz wzbiera mu gdzieś w głębi serca, jednak zawsze udawało się go zdławić. Bo tego właśnie uczyła go Emilie. Miał panować nad sobą. Świat jest pełen niegodziwości, mówiła, ale Gustav powinien naśladować swego ojca, który gdy go skrzywdzono, zachował się jak człowiek honoru, nie stracił panowania nad sobą. W ten sposób Gustav będzie przygotowany na wszystko, co może przynieść los. Bo nawet w Szwajcarii, dokąd nie wtargnęła wojna, nikt nie wiedział, co skrywa przyszłość.
„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. Rozumiesz? Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał życie takie, jak trzeba”. Gustav nie miał pojęcia, co to jest „życie takie, jak trzeba”. Znał tylko swoje życie, to z Emilie, w mieszkaniu na drugim piętrze, z mapą Mittellandu na ścianie pokoju i pończochami matki suszącymi się nad żeliwną wanną. Chciał, żeby te pończochy zawsze tam były. Chciał, żeby smak i konsystencja knedli, które jedli na kolację, nigdy się nie zmieniały. Nawet zapach sera we włosach Emilie, który nieszczególnie lubił (wiedział, że jej włosy muszą tak pachnieć, bo oboje utrzymują się właśnie z jej pracy w spółdzielni serowarskiej w Matzlingen).
Specjalnością spółdzielni był ementaler wytwarzany z mleka pochodzącego z doliny rzeki Emme. Emilie, niczym przewodnik, mówiła Gustavowi: „W Szwajcarii jest wiele wspaniałych wynalazków, a ser ementalski jest jednym z nich”. Ale choć był to znakomity ser, zarówno w Szwajcarii, jak i w innych krajach, wciąż z trudem odbudowujących się po wojnie, sprzedawał się raz lepiej, raz gorzej. A kiedy sprzedaż szła gorzej, premie, które dostawali pracownicy na Boże Narodzenie i w święto narodowe, też były marne.
Czekanie na to, jaka tym razem będzie premia, przyprawiało Emilie Perle o wielki niepokój. Siadała przy składanym stoliku w kuchni (właściwie był to rodzaj półki), gdzie razem z Gustavem jadali posiłki, i robiła rachunki na szarych marginesach „Matzlingerzeitung”, lokalnej gazety. Jej obliczenia zawsze rozmazywały się od farby drukarskiej. A cyfry nie chciały trzymać się słupków, ale zapędzały się aż na reportaż o zawodach zapaśników i o tym, że w pobliskich lasach widziano wilki. Czasem też gorączkowe gryzmoły rozpływały się od łez Emilie. Mówiła Gustavowi, żeby nigdy nie płakał. Ale wyglądało na to, że sama nie stosuje się do tej zasady, bo niekiedy późno wieczorem, gdy Gustav wychodził na paluszkach ze swojego pokoju, widział ją szlochającą nad stronami „Matzlingerzeitung”.
W takich chwilach jej oddech często pachniał anyżkiem, a w ręku ściskała szklankę z mętnym żółtawym płynem. Gustav bał się tego – jej anyżkowego oddechu, brudnej szklanki i łez. Wspinał się na stołek obok i zerkał na nią swoimi szarymi oczami, a po niedługim czasie Emilie wycierała nos, wyciągała do niego rękę i przepraszała go. Całował jej mokry, gorący policzek, a potem ona brała go na ręce i chwiejąc się lekko pod jego ciężarem, odnosiła z powrotem do łóżka.
W roku, gdy Gustav skończył pięć lat, nie było w ogóle premii gwiazdkowych i Emilie musiała pójść do drugiej pracy – w sobotnie poranki sprzątała w kościele Sankt Johann. Powiedziała Gustavowi: „To jest praca, przy której możesz mi pomóc”.
Wychodzili więc razem bardzo wcześnie, zanim miasteczko obudziło się na dobre, jeszcze przed brzaskiem. Szli przez śnieg, przyświecając sobie słabym światłem latarek, a wilgoć ich oddechów osiadała na wełnianych szalikach. Gdy docierali do kościoła, on także był ciemny i zimny. Emilie zapalała dwie zielonkawe świetlówki po obu stronach nawy i brali się do roboty: układali śpiewniki, odkurzali ławki, zamiatali kamienną podłogę, polerowali mosiężne lichtarze. Słyszeli sowy pohukujące na zewnątrz w blednącym mroku.
Gdy robiło się jaśniej, Gustav zawsze wracał do swojego ulubionego zadania. Klęcząc na twardej poduszce i popychając ją naprzód, czyścił żelazną kratę w posadzce biegnącą wzdłuż nawy. Udawał przed Emilie, że musi to zrobić bardzo starannie, bo krata była kuta w ozdobne wzory, które trzeba było wytrzeć ściereczką ze wszystkich stron, a ona mówiła: „Bardzo dobrze, Gustav. Trzeba starannie wykonywać swoją pracę”.
Nie wiedziała jednak, że Gustav szuka przedmiotów, które wpadły przez kratę i leżały w kurzu. Ta dziwna kolekcja stanowiła jego „skarb”. Można było wydobyć te drobiazgi, tylko jeśli się miało tak małe ręce jak on. Co jakiś czas trafiał na monety, ale zwykle były to drobniaki, za które nie da się nic kupić. Najczęściej znajdował szpilki do włosów, zmięte płatki kwiatów, niedopałki, papierki po cukierkach, spinacze i gwoździe. Wiedział, że to są rzeczy bez wartości, lecz to nie było ważne. Pewnego dnia znalazł zupełnie nową szminkę w złotej oprawce. Nazwał ją „głównym skarbem”.
Znalezione przedmioty chował do kieszeni płaszcza, a w domu wkładał do drewnianego pudełka po cygarach, które palił kiedyś jego ojciec. Wygładzał papierki od cukierków w ślicznych jaskrawych kolorach, a tytoń z niedopałków wytrząsał do puszeczki. Kiedy był sam w pokoju, oglądał swoje skarby. Czasem dotykał ich i je wąchał. Bardzo przyjemne było ukrywanie ich przed Emilie – tak jakby to był prezent, którym pewnego dnia miał zrobić jej niespodziankę. Szminka była ciemnopurpurowa, prawie czarna, jak śliwka z kompotu, i uważał, że jest piękna.
Sprzątanie kościoła, tak żeby był gotowy na sobotnie i niedzielne nabożeństwa, zajmowało im dwie godziny. W tym czasie pojawiało się zazwyczaj kilkoro wiernych, opatulonych przed chłodem; siadali w ławkach i modlili się albo podchodzili do barierki przy ołtarzu i wpatrywali się w przedstawiający pietę witraż koloru bursztynu w oknie od zachodu.
Gustav widział, że Emilie skradała się przy nich, jakby próbowała być niewidzialna. Z rzadka mówili jej „Grüezi” albo wymawiali jej nazwisko. Spoglądał na nich, klęcząc na poduszce. Zauważył, że prawie wszyscy byli starzy. Wydawali mu się bardzo biedni, bo nie mieli sekretnego skarbu. Myślał, że pewnie nie mieli „życia takiego, jak trzeba”. Zastanawiał się, czy „życie takie, jak trzeba” może polegać na tym, co tylko on potrafi dostrzec – rzeczach za tą czy inną kratą, nad którymi wszyscy przechodzą obojętnie.
Gdy kościół był wysprzątany, Gustav i Emilie wracali do domu. Jeździły już tramwaje, bił gdzieś dzwon, furkotały skrzydła gołębi przefruwających z jednego dachu na drugi, a kwiaciarka ustawiała swoje wazony i wiadra na rogu Unter der Egg. Nazywała się Frau Teller i zawsze witała ich z uśmiechem, nawet jeśli padał śnieg. Unter der Egg to była ulica, przy której stał ich dom. Zanim zbudowano te kamienice, Unter der Egg (pod broną) była wiejską drogą, przy której mieszkańcy Matzlingen mogli dzierżawić działki i uprawiać warzywa, ale to było dawno temu. Teraz wzdłuż ulicy biegł szeroki chodnik, zainstalowano metalowy zdrój uliczny, a stoisko Frau Teller było ostatnim wspomnieniem zieleni rosnącej niegdyś w tym miejscu. Emilie mówiła czasem, że chętnie hodowałaby warzywa – czerwoną kapustę, groszek i kabaczki. „Ale przynajmniej – wzdychała – to miejsce nie zostało zniszczone przez wojnę”.
Pokazywała Gustavowi w gazetach zdjęcia różnych zburzonych miast. Powiedziała, że wszystkie są poza granicami Szwajcarii. Drezno. Berlin. Caen. Na żadnym z tych zdjęć nie było widać ludzi, ale na jednym był biały piesek siedzący samotnie na stosie gruzów. Gustav zapytał, co się stało z tym psem, a Emilie odparła:
– Nie ma sensu pytać, co się stało. Może ten piesek znalazł dobrego pana, a może zdechł z głodu. Skąd mam wiedzieć? Na wojnie wszystko zależało od tego, kim się było i gdzie. A potem o wszystkim decydował los.
Gustav wpatrywał się w matkę.
– A gdzie my byliśmy? – zapytał.
Zamknęła gazetę i poskładała ją niczym miękką część garderoby, którą miała zamiar niedługo znów włożyć. Ujęła w dłonie buzię Gustava.
– Byliśmy tutaj – powiedziała. – Bezpieczni w Matzlingen. Przez jakiś czas, kiedy twój ojciec był zastępcą komendanta policji, mieliśmy nawet piękne mieszkanie przy Fribourgstrasse. Był tam balkon, na którym hodowałam pelargonie. Zawsze, kiedy widzę pelargonie, myślę o tamtych kwiatach.
– A potem byliśmy na Unter der Egg? – zapytał Gustav.
– Tak. Potem zamieszkaliśmy na Unter der Egg.
– Tylko ty i ja?
– Nie. Na początku byliśmy we troje. Ale niedługo.
Po sprzątaniu kościoła Gustav i Emilie siadali przy składanym stoliku w maleńkiej kuchni, pili gorące kakao i jedli ciemny chleb z masłem. Przed nimi rozciągał się długi zimowy dzień, zimny i pusty. Czasem Emilie wracała do łóżka i czytała czasopisma. Nie przepraszała za to. Powiedziała, że dzieci muszą się nauczyć bawić same. Jeśli się nie nauczą, nigdy nie rozwiną w sobie wyobraźni. Gustav wyglądał przez okno swojego pokoju, wpatrując się w białe niebo. Miał tylko jedną zabawkę, mały metalowy pociąg, więc stawiał go na parapecie i jeździł nim w tę i z powrotem. W oknach wagonu namalowano twarze pasażerów, wszyscy mieli zdziwione miny. Gustav szeptał czasem tym zdziwionym ludziom: „Trzeba umieć panować nad sobą”.

 
Wesprzyj nas