„Czwarta ręka” Johna Irvinga to niepoprawna politycznie komedia, satyra i erotyczna farsa – a nade wszystko wzruszająca opowieść o potędze miłości, pozwalającej odkupić dawne winy i zacząć życie od nowa.


Lew z indyjskiego cyrku odgryza dłoń nowojorskiemu dziennikarzowi telewizyjnemu na oczach milionów widzów. W Bostonie trapiony problemami rodzinnymi wybitny chirurg czeka na sposobność przeprowadzenia pierwszej w Stanach Zjednoczonych transplantacji dłoni.

Jednoręki reporter jest z jego punktu widzenia idealnym pacjentem, trwają jednak poszukiwania odpowiedniego dawcy. Gdy pewna kobieta z Wisconsin oferuje bostońskiej klinice dłoń swojego męża, chirurg początkowo bierze jej propozycję za niesmaczny żart – mąż bowiem nie tylko żyje, lecz nie wybiera się nawet na tamten świat…

W bezdusznym świecie końca wieku Irving z właściwym sobie ironicznym humorem poszukuje fundamentalnych wartości, pozwalających nie stracić wiary w człowieka.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

John Irving
Czwarta ręka
Przekład: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 9 marca 2017
 

Czwarta ręka


I. Facet od lwów

Wyobraźcie sobie młodzieńca mającego ulec wypadkowi, wypadkowi trwającemu krócej niż trzydzieści sekund, w wyniku którego straci lewą dłoń, i to na długo przed wejściem w tak zwany wiek średni.
W szkole dał się poznać jako uczeń obiecujący, uczciwy i lubiany, choć niezbyt oryginalny. Koledzy z ławy szkolnej, którzy późniejszego biorcę dłoni pamiętali z czasów podstawówki, pod żadnym pozorem nie określiliby go mianem śmiałka. Później, w liceum, cieszył się wprawdzie powodzeniem u dziewcząt, rzadko jednak wykazywał zuchwałość, a już na pewno nie lekkomyślność. Był niewątpliwie przystojny, choć jego dawne dziewczyny wspominały, że najbardziej lubiły w nim uległość wobec kobiet.
Na studiach nikt nie potrafiłby przewidzieć, że jego przeznaczeniem jest sława.
– Według mnie był strasznym asekurantem – oświadczyła jedna z jego byłych dziewczyn.
Inna młoda kobieta, która poznała go przelotnie na studiach podyplomowych, potwierdziła powyższą opinię, ujmując ją nieco inaczej.
– Brakowało mu pewności siebie, jaką powinien odznaczać się ktoś, komu pisana jest niezwykła przyszłość.
Uśmiech nosił przyklejony do twarzy, był to jednak uśmiech konsternacji, nadający mu wygląd człowieka, który kojarzy, że gdzieś już się kiedyś spotkaliście, choć nie potrafi przypomnieć sobie dokładnie, w jakich okolicznościach. Sprawiał wrażenie, jak gdyby próbował zgadnąć, czy wasze ostatnie spotkanie miało miejsce na pogrzebie, czy raczej w burdelu, co tłumaczyło zapewne widoczne w jego uśmiechu niepokojące zespolenie smutku i zażenowania.
Romansował z promotorką swojej pracy magisterskiej, a spotkanie z tą kobietą było albo wynikiem, albo przyczyną jego zagubienia na studiach. Później, już jako rozwódka, obarczona niemal dorosłą córką, promotorka stwierdziła:
– Na takich przystojniakach nigdy nie można polegać. Poza tym był klasycznym nieudacznikiem, choć nie tak beznadziejnym, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Chciało się mu pomagać, chciało się go zmienić i, oczywiście, chodzić z nim do łóżka.
W oczach kobiety pojawił się nagle blask, którego przedtem nie dało się zauważyć – przybywał i oddalał się niby migotliwe barwy kresu dnia, jak gdyby mógł pokonywać najdłuższe dystanse. Napomykając o „braku odporności” swojego kochanka „na drwiny”, podkreślała, że „było to bardzo wzruszające”.
A jego decyzja, by poddać się chirurgicznemu zabiegowi transplantacji dłoni? Czy ryzyka zdobycia nowej ręki w taki sposób nie podjąłby jedynie żądny przygód zawadiaka albo idealista?
Nikt, kto go znał, nie powiedziałby nigdy, że był idealistą albo zawadiaką, choć kiedyś bez wątpienia wyznawał idealistyczne poglądy. W dzieciństwie na pewno snuł marzenia i wytyczał sobie jakieś cele, nawet jeśli były na tyle intymne, że wolał zachowywać je dla siebie.
Promotorka jego pracy magisterskiej, dobrze się czując w roli eksperta, uważała, że pewne znaczenie dla przyszłych losów naszego bohatera miała śmierć jego rodziców, którzy odeszli, kiedy był jeszcze studentem. Zapewnili jednak synowi godziwą egzystencję, toteż mimo ich śmierci był finansowo zabezpieczony na przyszłość. Mógł zostać na uczelni, dopóki nie uzyskałby bezterminowego kontraktu akademickiego, i mógł też poświęcić resztę życia na studia podyplomowe. Był dobrym uczniem i studentem, nigdy jednak nie sprawił na żadnym ze swoich nauczycieli wrażenia osoby szczególnie umotywowanej do nauki. Nie wykazywał własnej inicjatywy – przyjmował po prostu z dobrodziejstwem inwentarza to, co podsuwał mu los.
Wszystkie znamiona jego osobowości wskazywały, że pogodzi się z utratą dłoni i pomimo kalectwa będzie prowadził w miarę normalne życie. Znajomi zdecydowanie uważali go za faceta, który zadowoli się ostatecznie jedną ręką.
Poza tym był dziennikarzem telewizyjnym. A czy w tej pracy jedna dłoń nie wystarczy?
Wmówił sobie jednak, że chce mieć nową dłoń, i pilnie usiłował zrozumieć wszystko, co z medycznego punktu widzenia mogło się nie powieść podczas przeszczepu. To, czego nie rozumiał, tłumaczyło, dlaczego nie przepadał dotąd za eksperymentami – brakowało mu bowiem wyobraźni, aby zabawiać się irytującą myślą, że przeszczepiona dłoń nie będzie jego absolutną własnością, jako że należała kiedyś do całkiem obcego człowieka.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności był dziennikarzem telewizyjnym, a dziennikarze są na ogół bystrzy: szybko kojarzą i instynktownie umieją trafiać w sedno. W telewizji nie ma czasu na zwłokę. No, a facet, który decyduje się na transplantację dłoni, chyba nie pęka, co?
Tak czy inaczej nasz bohater nazywał się Patrick Walling-ford i bez wahania zamieniłby swoją sławę na nową lewą dłoń. Do wypadku doszło, kiedy zaczął piąć się w górę w świe-cie dziennikarstwa telewizyjnego. Początkowo pracował dla kilku wielkich stacji telewizyjnych, skarżył się jednak ciągle na złowrogi wpływ wyników oglądalności na formułę dziennika. Ileż to razy jakiś ważniacki kierownik, znacznie lepiej obznajomiony z męską toaletą niż ze studiem, wydawał dziwne „decyzje marketingowe”, które kładły potem cały program! (Zdaniem Wallingforda, szefowie działu prasowego ulegali bez reszty marketingowym mądralom).
Mówiąc wprost, Patrick uważał, że finansowe oczekiwania telewizji wobec działu informacyjnego niszczą wiadomości. Niby dlaczego programy informacyjne miałyby przynosić takie dochody jak to, co w telewizji nazywano rozrywką? Dlaczego w ogóle wywiera się naciski na dział informacyjny, żeby przynosił zysk? Wiadomości to nie doniesienia z Hollywood albo bejsbolowe czy futbolowe mistrzostwa kraju. Wiadomości (a Wallingford rozumiał przez to słowo prawdziwe wiadomości, czyli pogłębioną relację z danego wydarzenia) nie powinny rywalizować w rankingu oglądalności z komediami albo tak zwanymi dramatami.
W listopadzie 1989 roku, gdy runął mur berliński, Walling-ford pracował jeszcze dla jednej z wielkich ogólnokrajowych sieci telewizyjnych. Cieszył się, że towarzyszy w Niemczech tak ważnemu historycznemu wydarzeniu, ale teksty, które przysyłał z Berlina, nieustannie przeredagowywano, skracając je niekiedy o połowę, a jakiś urzędas powiedział mu później w nowojorskiej redakcji:
– Wszystkie wiadomości dotyczące polityki zagranicznej są gówno warte.
Kiedy wspomniana sieć zaczęła zamykać swoje zagraniczne biura, Patrick poszedł za przykładem wielu innych dziennikarzy i zatrudnił się w stacji emitującej wyłącznie wiadomości i programy informacyjne. Stacja nie była zbyt renomowana, choć miała zasięg międzynarodowy i nadawała przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Czy okazał się na tyle naiwny, by sądzić, że stacje informacyjne nie śledzą wyników swojej oglądalności? A rzeczywistość okazała się gorsza, niż przypuszczał, bo w jego nowym miejscu pracy o zasięgu międzynarodowym uwielbiano badać oglądalność minuta po minucie, żeby dokładnie wskazać, kiedy uwaga telewidzów słabnie albo ulatnia się zupełnie.
Wśród jego kolegów po fachu panowała cicha zgoda co do tego, że przeznaczeniem Wallingforda jest zostać prezenterem. Był bezsprzecznie przystojny, jego ostro zarysowana twarz wybornie nadawała się do telewizji, a Patrick zapłacił już frycowe jako reporter. Zeby było zabawniej, na cenę, jaką zapłacił za reporterski etat, składała się w znacznej mierze nieżyczliwość ze strony jego małżonki.
Wtedy już byłej małżonki. Zdaniem Wallingforda rozkład pożycia nastąpił wskutek jego częstych wyjazdów w teren, ówczesna żona naszego bohatera twierdziła jednak, że prawdziwym problemem były kochanki Patricka, który – prawdę mówiąc – lubił szybkie przygody seksualne i żywił do nich pociąg bez względu na to, czy gdzieś wyjeżdżał, czy nie.
Niedługo przed wypadkiem musiał stanąć przed sądem w procesie o ustalenie ojcostwa. I chociaż sprawę umorzono, ponieważ test DNA wypadł negatywnie, proces wzbudził gniew małżonki Wallingforda, która oprócz dowodu jawnej niewierności swojego ówczesnego męża miała dodatkowy powód do zdenerwowania: choć bowiem ona od dawna pragnęła mieć dzieci, Patrick stanowczo nie wyrażał zgody na potomstwo. (I w tym wypadku usprawiedliwiał się częstymi wyjazdami).
Byłej żonie Wallingforda, Marilyn, zdarzało się wyrażać żal, że jej były małżonek nie stracił żadnej innej części ciała oprócz lewej ręki. Szybko wyszła ponownie za mąż, znalazła się w błogosławionym stanie, urodziła dziecko i… znów się rozwiodła. Lubiła powtarzać, że bez względu na chęć posiadania dziecka bóle porodowe przewyższają cierpienia, jakich zaznał Patrick, tracąc lewą dłoń.
Wallingford nie był porywczy – równowaga ducha, jaką okazywał na co dzień, stanowiła jego znak firmowy w tym samym stopniu, co zabójcza uroda. Jednak ból towarzyszący utracie ręki był najwścieklej strzeżoną własnością Patricka. Dostawał szewskiej pasji, kiedy Marilyn trywializowała jego męczarnie, utrzymując, że nie dorównywały bólowi „zwykłego” porodu, jak lubił mawiać Patrick.
Nie zawsze zachowywał także równowagę ducha w obliczu oświadczeń swojej byłej żony, w których nadawała mu miano nałogowego kobieciarza. Uważał, że nie ugania się za kobietami, albowiem ich nie uwodzi, a tylko pozwala im uwodzić siebie. Nie wydzwaniał do kobiet – to one dzwoniły do niego. Był chłopięcym odpowiednikiem dziewczyny, która nie potrafi powiedzieć „nie”, przy czym, jak twierdziła jego była żona, należałoby tu położyć nacisk na słowie „chłopięcy”. (Dobiegał trzydziestki, kiedy się rozwiedli, ale Marilyn była zdania, że w duchu pozostał chłopcem).
Wciąż nie mógł zasiąść na fotelu prezentera, na który wydawał się przeznaczony, a po wypadku jego szanse na objęcie tego stanowiska zmalały jeszcze bardziej. Ktoś z kierownictwa powołał się wtedy na „czynnik przeczulenia”. Kto chciałby oglądać poranne czy wieczorne wiadomości, prowadzone przez frajera i ofiarę, której odgryzł rękę zgłodniały lew? Sam incydent trwał może nawet krócej niż trzydzieści sekund, a cały materiał filmowy z wypadku liczył zaledwie trzy minuty, ale żaden posiadacz telewizora nie mógł go nie widzieć, bo telewizje całego świata powtarzały go nieustannie przez kilka tygodni.
Patrick bawił wtedy w Indiach. Jego macierzysta stacja informacyjna, z uwagi na zamiłowanie do katastrofizmu zwana przez snobów z medialnej elity „Kataklizmem, spółką z o.o.” albo „kanałem nieszczęść”, wysłała go do indyjskiego cyrku w stanie Gudżarat. (Zadna rozsądna stacja informacyjna nie wysyła reporterów z Nowego Jorku do cyrku w Indiach).
Kiedy Wielki Cyrk Ganesh występował w Dżunagadh, jedna z akrobatek, młoda kobieta, spadła z trapezu podczas występu bez siatki asekuracyjnej. Dziewczyna słynęła z umiejętności „latania”, jak nazywa się pracę powietrznych akrobatek. Nie zginęła, choć spadła z wysokości osiemdziesięciu stóp, życie stracił natomiast jej trener i mąż w jednej osobie, który próbował ją złapać. Zginął wskutek uderzenia pikującego z góry ciała żony, udało mu się jednak osłabić jej upadek.
Rząd indyjski natychmiast zabronił wykonywania akrobacji powietrznych bez siatki asekuracyjnej, ale Ganesh i inne mniejsze cyrki zaprotestowały przeciwko tej decyzji. Pewien minister, nadgorliwy obrońca praw zwierząt, już od wielu lat próbował zabronić ich wykorzystywania w indyjskich cyrkach, które z tej przyczyny stały się wyczulone na punkcie wszelkich rządowych interwencji w swoje wewnętrzne sprawy. Poza tym, jak powiedział Wallingfordowi przed kamerą egzaltowany aranżer programu Wielkiego Cyrku Ganesh, widzowie wypełniają tłumnie namiot każdego popołudnia i wieczoru właśnie dlatego, że ich akrobaci występują na trapezie bez asekuracji.
Wallingford zauważył jeszcze przed rozmową, że siatki asekuracyjne i tak znajdują się w pożałowania godnym stanie. Stojąc na suchym, ubitym klepisku, tworzącym „podłogę” namiotu, podniósł wzrok i ujrzał, że tworzące deseń siatki oczka są poszarpane i rozdarte. Uszkodzona siatka przypominała olbrzymią pajęczynę, rozerwaną przez ogarniętego paniką ptaka. Wątpliwe, czy utrzymałaby ciężar spadającego dziecka, a co dopiero dorosłego człowieka.
Fakt faktem, że wśród artystów cyrkowych znajdowało się wiele dzieci, w większości dziewcząt. Do cyrku sprzedawali je rodzice, by mogły wieść lepsze (czyli bezpieczniejsze) życie, choć ich praca była niesłychanie niebezpieczna. Egzaltowany aranżer mówił prawdę: widzowie tłoczyli się w namiocie po południu i wieczorem, by oglądać wypadki, których ofiarami padały zazwyczaj dzieci. Jako artystów można było je nazwać utalentowanymi amatorami albo dobrymi akrobatami dziecięcymi, ale trenowano je niedbale.
Pytanie, dlaczego większość dzieci stanowią dziewczynki, zainteresowałoby każdego rasowego dziennikarza, a Walling-ford, bez względu na to, czy wierzyć wystawionemu przez byłą żonę świadectwu jego charakteru, był dobrym dziennikarzem. Podstawową cechę jego inteligencji stanowił dar obserwacji, telewizja natomiast nauczyła go, jak ważna bywa czasami umiejętność uprzedzania nieszczęśliwych wypadków.
Wymóg uprzedzania wypadków okazał się zresztą zarówno wspaniałą zaletą, jak i główną wadą telewizji, napędzaną przez dramatyczne wydarzenia, a nie żadne procesy przyczynowe. W pracy dla całodobowej stacji informacyjnej Patrickowi nie podobało się przede wszystkim to, że redakcja często lekceważy i odpuszcza materiały bardziej interesujące od zamówionych. Na przykład na marginesie sprawy w Dżunagadh dowiedział się, że większość artystów w indyjskich cyrkach stanowią dziewczynki, ponieważ rodzice chcą im oszczędzić życia prostytutek, podczas gdy chłopców, których rodzina nie sprzedaje do cyrku, czeka w najgorszym razie żebranina – albo śmierć głodowa.

 
Wesprzyj nas