Dorota Danielewicz-Kerska przyjeżdża do Berlina na początku lat osiemdziesiątych XX, gdy jest podzielony na dwie, w założeniu przeciwstawne, części. Kilka lat później ma okazję obserwować, jak po okresie rozdarcia zabliźniają się miejskie rany.


Berlin. Przewodnik po duszy miastaW ciągu trzech dekad w mieście nad Szprewą zaszły zmiany, dzięki którym dziś wymyka się ono wszelkim próbom zaszufladkowania. Ta metropolia zaskakuje swoją różnorodnością. Tu także jak nigdzie indziej indywidualne losy splatają się nierozerwalnie z europejską historią XX wieku.

W sentymentalnej wędrówce przez stacje metra, dzielnice i parki towarzyszą nam bohaterowie filmów Wima Wendersa i Toma Tykwera oraz muzyka U2, Davida Bowiego, Tangerine Dream i Nicka Cave’a. W każdej opowieści, autorka dyskretnie wskazuje kolejny nietypowy, nieoczywistey sposób na zwiedzanie miasta.

***

Nad placem św. Marka niesie się dźwięk fortepianu, to Christian ćwiczy partie z Te Deum Händla. Na kwadratowej wieży kościoła siadają wrony; na krzyżu mieszczą się trzy, nieświęta trójca powietrznych przestrzeni. Wiewiórki buszują w liściach lip, a w krzakach jaśminu przy kościelnym murze kury dozorcy szkoły szukają pilnie czegoś do jedzenia. Wieczorem, już po sabacie wron na wieży, owczarek dozorcy zagania kury do kurnika, mamy zabierają dzieci z placu zabaw do domu, a lawenda wokół fontanny zaczyna pachnieć latem. […]
Na tle zieleni placu pojawia się czarny beret pastora Gerharda wracającego z ogrodu. Za chwilę z jego okna będzie można usłyszeć popularną pieśń Mozarta, pastor lubi kończyć dzień przy pianinie. Jeśli do tego pojawi się kwartet Romów z Tangiem milonga, a przygłuchawy pan Bröhme puści sobie przy wieczornym winie na pełen regulator płytę z marszami wojskowymi, wówczas symfonia placu św. Marka będzie kompletna.
(fragment)

Dorota Danielewicz-Kerski, ur. w Poznaniu w roku 1964. Od 1981 roku mieszka w Berlinie. Studiowała slawistykę, antropozofię społeczną i historię wschodnioeuropejską na Freie Universität w Berlinie i Uniwersytecie im. Ludwika Maximiliana w Monachium. Przez ponad 10 lat, do roku 2009 (do zamknięcia sekcji) była berlińską korespondentką sekcji polskiej radia RFI w Paryżu, a od 1997 r. współpracuje z rozgłośnią RBB i WDR w językach niemieckim i polskim, zajmując się przede wszystkim literaturą współczesną (miesięczny magazyn literacki w programie RBB Funkhaus Europa, przedtem Radio Multikulti) oraz tematami dotyczącymi kultury polskiej. Autorka licznych publikacji na łamach prasy polskiej i niemieckiej.

Dorota Danielewicz
Berlin. Przewodnik po duszy miasta
seria: Terra incognita
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 sierpnia 2016
 

Berlin. Przewodnik po duszy miasta


Pora opowiedzieć bajkę. Bajkę o mieście przeklętym, w którym niegdyś tyle zła się działo, że pękło na pół, jak porcelanowy talerz zrzucony w kłótni na kuchenną podłogę. Pora opowiedzieć bajkę o mieście przyjaznym, gdzie ludzie żyją w radości i spełnieniu, dobrze i godnie, a ślad na pękniętym talerzu znika pod pędzlem artysty obieżyświata, który przybył tu z daleka.

łodzie podwodne na placu Świętego Marka

Nerwowe jaskółki zataczały elipsy nad placem Świętego Marka, patrona budowniczych i pisarzy. Będzie padać, powiedziała jedna do drugiej w locie. Dlaczego? Spytała tamta. Ludzie na nas patrzą!
Zostałam w domu z chorym synem, więc z utęsknieniem przyglądałam się harcom ptaków, które poruszały się z niczym nieskrępowaną swobodą nad koronami wysokich lip otaczających plac. Całe szczęście, że mieszkamy na trzecim piętrze, z widokiem na drzewa i niebo. Z balkonu widzę kościelną wieżę z zegarem, który często się psuje i wówczas przez dwadzieścia cztery godziny pokazuje dwunastą.
Na krzyżu na wieży przysiadła właśnie wrona, wypatrując czegoś w oddali. Niebo lśniło w kolorze stali, spod chmur przeświecało momentami letnie słońce, dając liściom lip srebrzysty pobłysk. Piękny widok, myślę, patrząc przez okno i dziękując po raz kolejny losowi za mieszkanie w tym miejscu.
W oddali, między klombami róż dostrzegam głowę pastora Gerharda Niederstucke. Zimą w berecie, latem w czapce z daszkiem skrzętnie ukrywa łysinę. Biegnie na pocztę, żwawy siedemdziesięciolatek. Właśnie wrócił z trzydniowej wycieczki rowerowej po Brandenburgii. Pastor ma w okolicy placu Świętego Marka status prominenta, prowadził tu przez dwadzieścia pięć lat ewangelicką parafię i dziś jeszcze niemalże co niedzielę żegna jakiegoś byłego parafianina, honorowo przejmując obowiązek odprawienia pogrzebu. Jest lubiany, choć spowodował w swoim czasie obyczajowy skandal: żyje na kocią łapę z Dorotheą, katoliczką, która opuściła dla niego męża. Nigdy nie wzięli ślubu. To z ich pomocą udało nam się załatwić ogródek w pobliżu mieszkania, w kolonii Heimgarten. W ogródku stoi morela, a na niej wczesnym latem dojrzewają setki owoców. Gotuję z nich konfitury i piekę owocowe placki. Ale kto je tyle konfitur, kto zjada tyle ciasta? Piekę i zaprawiam, a owocom nie ma końca. Rozdaję sąsiadom, Christianowi, Agnieszce, pastorowi i mieszkającym pod nami państwu Bromme z drugiego piętra.
Profesor Bromme z małżonką poznali się w Sopocie podczas wojny. Bromme był tam specjalistą od łodzi podwodnych, szkolił kadrę oficerską. Podobno nigdy nie wypłynął, jak twierdzi na oficjalnych spotkaniach sąsiadów. Po wojnie studiował statykę, a potem budował mosty kolejowe i wykładał na uniwersytecie. W wolnym czasie kolekcjonował kolejki elektryczne, ma ogromny zbiór lokomotyw i wagonów. Poukładane w kartonikach zajmują sporo miejsca w mieszkaniu pod nami, tory kolejowe, miniaturowe domki i zajezdnie, krajobrazy, semafory i mosty. Nigdy się nie dowiedziałam, jakie nazwy nosiły stacje pana Bromme, czy były wśród nich Sopot, Gdańsk i Gdynia, czy któryś z jego licznych pociągów jechał może do Berlina.
Ulubionymi owocami pani Bromme są właśnie słodkie morele. Przynoszę jej cały koszyk z ogrodu, jak tylko dojrzeją. W miarę upływu moich berlińskich lat zauważam, że powracam ciągle do tych samych adresów – często z innym zadaniem niż niegdyś. Za niektórymi tęsknię i cieszę się z powrotów, do innych za nic nie chcę wrócić, a mimo to muszę choćby na moment, kiedy to jakieś zawodowe obowiązki lub sprawy przyjaciół prowadzą mnie do miejsc z pamięcią przeszłości.
Plac Świętego Marka to trójkąt bermudzki dzielnicy Steglitz: schowany jest między ulicami szybkiego ruchu Steglitzer Damm, Albrechtstrasse i Halskestrasse. Te trzy arterie znają wszyscy, ale większość berlińczyków nie wie, jaką perełkę skrywają: secesyjna szkoła podstawowa, kościół z dzwonnicą, plac zabaw i niezniszczony wojną kompleks kamienic z przełomu wieków. Szkoła nosi w herbie lwa, jak Wenecja, miasto pod patronatem świętego Marka oczywiście. Taksówkarzom trzeba opisywać drogę, dodając, że na plac skręca się za imbissem Krasselts, z najlepszym w Berlinie curry wurstem, czyli kiełbasą z rusztu z curry i keczupem. Krasselts jest laureatem „nagrody złotej kiełbasy” berlińskiego dziennika „BZ” i przez dwanaście godzin dziennie stoi przed nim kolejka łasuchów. Po przeprowadzce na plac Świętego Marka miesiącami obserwowałam ruch przy budce z tym berlińskim fastfoodem, patrząc trochę z góry na opychających się kiełbaskami przechodniów, aż w końcu sama zdecydowałam się spróbować curry wursta. Już po pierwszym kęsie zdałam sobie sprawę, że chyba lepiej było tego nie robić, gdyż od kiełbasek Krasselta rzeczywiście można się uzależnić. Niedrogi, za to na pewno niezdrowy i kaloryczny delikates.
Dwadzieścia lat temu odwiedzałam tylko drugą stronę placu Świętego Marka, czyli Albrechtstrasse i nie chodziłam do Krasselta – zaspokajałam głód w restauracji, w której pracowałam dorywczo jako kelnerka. Tawerna grecka nosiła bezpretensjonalną nazwę Hellas, a jej właścicielem był tunezyjski architekt. W kuchni stał Libańczyk, który nauczył się gotować w kambuzach statków czarnomorskich, a ja, studentka slawistyki, udawałam Greczynkę, powtarzając: kalimera, jasas, kalispera i uzo. Na tym kończyła się moja znajomość greckiego, nie lepsza niż reszty załogi tego lokalu. Hellas nie przyciągał wielu klientów. Właściciel ledwo płacił za czynsz, utrzymując się z odnawiania fasad kamienic, co robił za dnia. Owszem, w weekend serwowało się sporo kolacji, jednak najwierniejszymi codziennymi klientami byli okoliczni alkoholicy uważający się za lepszych od tych uczęszczających do narożnych knajp. Naszych stać było na solidną kolację – gyros lub musakę, po czym do późnej nocy tkwili przy barze, wlewając w siebie jedno uzo za drugim. Często zapraszano mnie na drugi kieliszek, a w interesie szefa nie mogłam odmówić, więc udawałam, że piję, po kryjomu wylewając zawartość kieliszka do zlewu. Przy barze zasiadała na dłużej grubokoścista właścicielka firmy elektrycznej przyprowadzająca nieraz swoją przyjaciółkę. Na drugim stołku wieczory spędzał właściciel sklepu z antykami. Nie wiedzieliśmy o nim nic, oprócz tego, że był samotny, dobrze zarabiał i na ogół miał zły humor. Od czasu do czasu do Hellas przychodziła zakochana parka albo rodzina świętująca urodziny. Pamiętam czarny beret pastora Gerharda Niederstucke, mojego sąsiada z pierwszego piętra i blond loki jego Dorothei. Wypełniali Hellas śmiechem, szczególnie jeśli przychodzili na obiad w niedzielę po mszy w kościele Świętego Marka.
Na świętach rodzinnych tańczyliśmy sitraki i rzucaliśmy kieliszkami po uzo. Albrechtstrasse była w latach osiemdziesiątych zamożna, mieszczańska. Sklepy prowadziły drogą odzież, delikatesy i ekskluzywne kosmetyki. Dziś ta sama okolica i jej mieszkańcy postarzali się bardzo, co krok fizjoterapia, sklep z aparatami słuchowymi i zakład pogrzebowy. Z dawnych lokali zostały jeszcze optyk pana Peschke, księgarnia i sklep z kwiatami.
Przyjeżdżałam do pracy na siedemnastą, kończyłam o północy, nie było kiedy spacerować ani zaglądać na plac Świętego Marka. Nie miałam powodu, aby odwiedzać kościół ewangelicki pastora Gerharda Niederstucke, który doskonale pamiętał naszą tawernę. Nie kojarzyłam państwa Bromme, którzy również próbowali u nas baraniny. Dziś lokal przebudowano na zakład masażu i terapii manualnej.
Obok optyka pana Peschke znajduje się sklep ze starzyzną prowadzony przez Świętego Mikołaja. Ma długą siwą brodę, wydatny brzuch, przez cały rok handluje używanymi skorupami, napełnia naboje do drukarek, naprawia używane rowery, a w grudniu zaczyna przyjmować zamówienia na domowe wizyty aniołów i Mikołajów.
– Zatrudniam też Turków i Arabów – chwalił mi się kiedyś. – Są świetnymi Mikołajami, u mnie wiara nie odgrywa roli, tylko serce do dzieci i dobry humor.
Zastanawiałam się, czy brodaci talibowie wpadli już na pomysł dorabiania sobie w święta? Handlarz starzyzną, który od lat pielęgnuje prawdziwie biblijny zarost, tłumaczył mi, że musi być niezależny, bo chociaż ma techniczne wykształcenie, wszędzie, gdzie chciano go przyjąć do pracy, proszono o zgolenie lub przynajmniej obcięcie brody. A Mikołaj bez brody jest nieautentyczny, więc rezygnował z oferty. Być może chodziło jedynie o pretekst do prowadzenia niezależnego życia, kto wie. Kiedyś atrybut prawdziwego, dojrzałego mężczyzny, dziś anachronizm, niechętnie widziany w korporacjach i na zdjęciach reklamowych. Zdaje się, że długie do pasa brody znaleźć można już tylko w bajkach o krasnalach i Gwiazdorach, zniknęły z realnego świata, jak błędni rycerze i jednorożce.
Sama kupiłam u brodacza używany rower, gdy ukradziono mi mój poprzedni, markowy, sprzed przystanku S-Bahnu. Wpadam teraz do Mikołaja, aby dopompować opony. Kradzieże rowerów są w Berlinie na porządku dziennym. Nierzadko znajduje się później swój własny na pchlim targu. A jeśli nie własny, to też komuś ukradziony. Kupujemy je za niską cenę, jeżdżąc w kółko na coraz to innych, jednocząc się w zaklętym rowerowym kręgu. Nierzadko ciężarówki pełne rowerów przewożone są przez granicę do Polski.
Uschi z salonu fizjoterapeutycznego masuje mi plecy, jeśli lekarz wypisze mi odpowiednią receptę. Jest szczupłą, piękną pięćdziesięciolatką chętnie noszącą dżinsy i sportowe podkoszulki. Uschi nie lubi Berlina, uwielbia za to Indie i po powrocie z indyjskiego urlopu płacze dokładnie tyle dni, ile na nim przebywała. Jej masaż to szczególny rodzaj terapii oddechu – przez nacisk pewnych miejsc na plecach, ramionach i klatce piersiowej pobudza oddech i powoduje odprężenie mięśni. Po masażu Uschi łatwiej się mówi, myśli i śpiewa. Uschi masuje, a mnie przypomina się, co napisał poeta Adam Zagajewski, często odwiedzający moje miasto:

Tam, gdzie oddech
Stoi samotnie na scenie
i nie ma żadnego instrumentu.
Kładzie dłonie na piersi,
tam, gdzie rodzi się oddech
i gdzie gaśnie.
To nie dłonie śpiewają
i nie pierś.
Śpiewa to, co milczy.

Uschi długo milczała o swoim ojcu. Pewnego dnia opowiedziała mi z kluchą w gardle, że jej ojciec był esesmanem. Nie znała go, zmarł, gdy była bardzo mała jeszcze, ale sama świadomość jego wojennej historii wzbudzała w niej grozę. Może dlatego rozmawiała ze swoim aniołem stróżem, który dyktował jej wspaniałe teksty do medytacji. Może dlatego pomagała setkom osób z bólami ciała głębiej oddychać. Lubię chodzić do Uschi, choć zawsze na receptę zapisują nam za mało czasu. Czasu jak na receptę.
Pewnego dnia bolała mnie głowa, weszłam więc do optyka i wyszłam od niego z wiolonczelą. Pan Peschke zbadał mi oczy, byłam pewna, że bóle głowy mogą być skutkiem wady wzroku. Okazało się, że nie, widziałam dobrze i nie potrzebowałam okularów. Wiolonczela była spadkiem po ojcu pana Peschke. Miała na niej grać jego córka, ale nie mogła się zdecydować na pobieranie lekcji i wiolonczela obrastała kurzem w kącie. Ponieważ jeden z moich synów uwielbia ten instrument, pan Peschke pożyczył mi go, prosząc o zwrot, jak nam się znudzi. Ujął mnie tym tak bardzo, że zakupiłam u niego luksusowe ciemne okulary, które z namaszczeniem noszę w słoneczne dni. Na wiolonczeli dane mi było z radością rzępolić przez kilka miesięcy (syn zarzucił pomysł gry na tym instrumencie i zajął się gitarą). Pan Peschke również zaprasza mnie na espresso, jeśli nie ma akurat klientów, i opowiada o swojej rodzinie. Jego ojciec, wiolonczelista, cierpiał przez całe życie na straszną tremę przed występem. Nerwy opanowywał, wypijając piwo i jednego głębszego, wywoływacz i utrwalacz. Wówczas wychodził z wiolonczelą na scenę i dawał koncert. Trema ta wzięła się podobno z jego wojennych przeżyć. Starszy pan Peschke pływał na jednoosobowych łodziach podwodnych zwanych „bobrami”. Nieszczęśliwie wpłynął na takim „bobrze” do centrum Londynu i wynurzył się w najmniej dogodnym miejscu, przed Tower, jak turysta zamierzający obejrzeć miasto z perspektywy wody. Natychmiast rozpoczął się obstrzał, a pan Peschke kręcił się na Tamizie, w panice próbując ratować życie. W końcu wyskoczył do rzeki i został wyłowiony przez niemieckiego kolegę z drugiego „bobra”, niezauważonego przez Anglików. Nie mogę sobie wytłumaczyć, jak obstrzał Anglików mógł kojarzyć się późniejszemu wiolonczeliście z publicznością, jednak się kojarzył i bez wywoływacza i utrwalacza koncert nie mógł się odbyć. Zwyczaj ten skrócił starszemu panu Peschke życie o wiele lat, uważał jego syn, zwierzając mi się między regałami z luksusowymi oprawkami do okularów.

 
Wesprzyj nas