Co jest po drugiej stronie raju? Jak wygląda drugie oblicze egzotycznej Indonezji? Anna Jaklewicz podczas prawie dwuletniej samotnej podróży poznała odpowiedzi na te pytania.


Indonezja. Po drugiej stronie rajuAutorka zabiera czytelnika w głąb indonezyjskiego świata, położonego z dala od turystycznych kurortów. Opisuje swoją samotną podróż, podczas której brała udział w szamańskich rytuałach, ceremoniach pogrzebowych, mieszkała z morskimi cyganami w domach na palach i z ludźmi lasu w głębi dżungli. Próbowała zrozumieć i opisać ich świat, unikając jednoznacznych ocen.

Z tej podróży przywiozła wiele pytań. Czy istnieje piąta płeć? Jak indonezyjskie duchy pomagają swatać? Do czego służą cukierki z cyjanku potasu? Kto pokłada bomby w oceanie? Jak wiele krwi przelano za goździki i gałkę muszkatołową? Czy można mieszkać trzy lata ze zmarłym? Dlaczego bawół jest droższy od samochodu? Ile talerzy warta jest śmierć dziecka?

Książka Anny Jaklewicz to połączenie autorefleksyjnej prozy podróżniczej, pasjonującego szkicu antropologicznego i frapującego reportażu.

***

Anna Jaklewicz jest pozbawiona, tak częstego dzisiaj, nastawienia Wielkiego Odkrywcy. Bardzo przyjemnie wreszcie poczytać kogoś, kto nie musi koloryzować swoich przygód, a do tego po prostu wie o czym mówi.
Tomek Michniewicz

Gdy chce się widzieć więcej trzeba zejść ze słońca i stanąć w cieniu. Obraz się wyostrza, nabiera głębi, barwy stają się soczyste, pojawia się detal. Już nie tylko się WIDZI można też ZROZUMIEĆ. Anna Jaklewicz porusza się po Indonezji niespiesznie i uważnie. Patrzy na ten zalany słońcem kraj od drugiej – swojej – strony. Widzi i rozumie.
Dariusz Fedor, Redaktor Naczelny „Kontynentów”

Anna Jaklewicz – podróżniczka, archeolog i fotograf. Autorka książki “Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta”. Relacje z podróży publikuje między innymi w „National Geographic TRAVELER” i magazynie podróżników „TamTam”. Organizatorka wypraw do Azji i pilotka wyjazdów trampingowych. Prowadzi zajęcia międzykulturowe dla młodzieży oraz warsztaty archeologiczne dla dzieci.
Nie liczy stempli w paszporcie, zazwyczaj wyjeżdża na dłużej. W Sudanie spędziła ponad pół roku, w Egipcie rok, w Chinach prawie dwa lata, tyle samo w Indonezji. Podróżowała także po Mongolii, Indiach, Laosie, Kambodży, Tajlandii, Wietnamie oraz Malezji i Singapurze.
Wielokrotnie wyróżniana za prelekcje poświęcone wyprawom. Jej pokaz o Indonezji zdobył nagrodę publiczności na Kolosach – największym festiwalu podróżniczym w Europie, oraz nagrodę jury festiwalu 100droga. Prezentacja o Chinach zwyciężyła w konkursie Żywioły OFF na festiwalu Trzy Żywioły.
Za samotną, dziewięciomiesięczną podróż po Indonezji, podczas której powstawała ta książka, została nominowana przez „National Geographic” do nagrody TRAVELERY w kategorii Podróż Roku.

Anna Jaklewicz
Indonezja. Po drugiej stronie raju
Wydawnictwo Bezdroża
Premiera: 10 marca 2016

Indonezja. Po drugiej stronie raju


Z pokładu promu schodzę na ląd. A więc jestem w samym sercu Wysp Korzennych! Tym razem nie po to, żeby poznawać zwyczaje i obrzędy miejscowych grup etnicznych. Dla odmiany będę tropić historię i szukać śladów pozostawionych tu przez Europejczyków.

Prom ruszy z portu po kilku godzinach postoju. Popłynie dalej w stronę Papui, do portów Tual, Dobo i Fak Fak, po czym zrobi pętlę i znów zawinie na maleńką Banda Neira. Wtedy, po czterech dniach, część turystów, którzy przypłynęli z nami z Ambonu, opuści wyspę. Następny kurs powrotny będzie dopiero za trzy tygodnie.
Postanawiam zostać na dłużej. Historii kilkuset lat nie da się poznać w cztery dni. A Banda Neira od początku kusi jak tajemnicza kobieta. „Zostań ze mną, a odsłonię przed tobą długo skrywane sekrety, poznaj moje słoneczne oblicze i mroczne zakamarki” – zdaje się nęcić. Intrygują tajemnice dawnych kolonialnych rezydencji i starych kościołów, ruiny fortyfikacji i cmentarze z nagrobkami, na których nadal widnieją inskrypcje sprzed wieków. Zbyt trudno dostępna, by porzucić ją po czterech dniach. Za piękna, by tak szybko zostawić bez żalu. Muszę poznać ją lepiej!
Na Wyspach Banda nie ma bankomatów, płatność kartą nie jest honorowana, więc zapas gotówki musi mi starczyć na trzy tygodnie. Skoro tak, powinnam poszukać jak najtańszego noclegu. Zarzucam plecak na ramię i ruszam w miasto w poszukiwaniu kwatery. Z pełnego pensjonatów centrum kieruję się na południe miasteczka, gdzie wzdłuż wybrzeża ciągną się domy mieszkańców wyspy. Po drodze mijam podupadłe kolonialne rezydencje, stare budynki magazynowe, w których niegdyś gromadzono gałkę muszkatołową, plac z zabytkowym kościołem, pozostałości fortecy. Z głową schyloną w pokorze przechodzę obok reliktów europejskiej rozrzutności i finansowego wyzyskiwania wyspiarzy. Po cichu mam nadzieję, że wyspa nie zemści się na mnie za grzechy przodków ze Starego Kontynentu.
 –   Dzień dobry, szukam pokoju przy rodzinie, kawałka podłogi – zagaduję przypadkowo spotkane osoby, które w odpowiedzi wskazują mi drogę do najbliższego pensjonatu.
W mój ograniczony budżet mało kto tu wierzy albo wizja białej dziewczyny podróżującej w pojedynkę, która zamiast klimatyzowanego hotelu szuka skromnego lokum, nie mieści się w ich wyobraźni. Co więcej, okazałe rezydencje kilku pokoleń białych zarządców wysp przemawiają na moją niekorzyść.
 –   Idź prosto, koło południowego wejścia do fortu Nassau skręć w prawo, w stronę przystani. Tam, w ostatnim domu po lewej, mieszka pak Razak, on może ci pomoże – informuje mnie jeden z przechodniów.
Konkretna wskazówka ożywia moją przygaszoną nadzieję na tani nocleg. Pukam do drzwi. Po drugiej stronie cisza. Pukam jeszcze raz, na wszelki wypadek z większą siłą. Słyszę stłumione szuranie, a potem zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. W drzwiach staje starszy mężczyzna, najwyraźniej wyrwany ze snu.
 –   W czym mogę pomóc? – pyta piękną angielszczyzną, a ja wyjaśniam powód najścia. Mężczyzna chwilę się zastanawia albo po prostu budzi z drzemki, a potem prowadzi mnie do sąsiedniego pokoju, z oddzielnym wejściem. – Mogłabyś zamieszkać tutaj – proponuje.
Lokum wydaje się idealne. W środku jest duże łóżko z wygodnym materacem, w oknach zasłonki, na drzwiach po wewnętrznej stronie wieszak na ubrania, pod ścianą toaletka z lustrem i taboretem do kompletu, w głębi drzwi do obszernej łazienki.
 –   Zostaję! – odpowiadam zachwycona tym bardziej, że dom stoi na skraju wyspy.

Od przystani dzieli mnie tylko ukwiecone podwórze ocienione pióropuszami palm kokosowych, od zabytkowych budynków – krótki spacer, a od owoców muszkatołowców – zaledwie wyciągnięcie ręki. Łapię motorową taksówkę i wyjeżdżam za miasto. Tam muszkatołowce są dosłownie wszędzie. Mój kierowca zatrzymuje się drodze i zrywa z drzewa okrągłe, żółte owoce. Podaje mi jeden, a sam sięga do kieszeni po scyzoryk. Obracam owoc w palcach, szukając w myślach porównania do czegoś, co już znam. Najbardziej, z wyglądu i w dotyku, przypomina mi brzoskwinię. Jest od niej nieco mniejszy, a skórka jest żółta, bez charakterystycznego dla brzoskwiń czerwonego zabarwienia. Mężczyzna zrywa kolejny owoc i rozcina go na pół. W powietrzu natychmiast czuć ten charakterystyczny aromat gałki muszkatołowej znany mi wcześniej tylko z saszetek z przyprawami. Zapach świeżych owoców jest jednak dużo ostrzejszy.
W środku widać brązową pestkę porośniętą czerwoną osnówką. Pestka to właśnie osławiona gałka muszkatołowa. Zanim będzie ją można dodać do ciast, grzanego wina albo marynat do mięs i pasztetów, trzeba ją najpierw wysuszyć, a potem wyłuskać z cienkiej skorupki. W takiej postaci przyprawa trafia do Europy. Pestkę okrywa osnówka, nazywana kwiatem muszkatołowym
lub macis. Podczas zbiorów delikatnie oddziela się ją od pestki, suszy na słońcu, a potem sprzedaje jako odrębną przyprawę, o smaku delikatniejszym niż pestka. Z około czterdziestu pięciu kilogramów pestek owocu muszkatołowca uzyskuje się tylko pół kilograma macis. W przeszłości jej cena kilkukrotnie przewyższała cenę gałki.
 –   Teraz też jest na nią ogromy popyt. Wiesz, do czego najczęściej jest używana? – pyta tajemniczo mój towarzysz.
Nie potrafię odgadnąć.
 –   Do produkcji coca-coli!
Mój kierowca-przewodnik twierdzi, że koncern skupuje połowę światowej produkcji macis. Trudno znaleźć potwierdzenie tych danych. Receptura słynnego napoju jest największą tajemnicą Coca-Coli.
Podchodzę do drzewa muszkatołowca i przyciągam gałąź do twarzy. Nie spodziewałam się, że liście mają woń tak podobną do pestki! Nic dziwnego, że według relacji pierwszych europejskich przybyszów całe wyspy pachniały przyprawami. Zresztą do dziś gałka muszkatołowa jest tu dosłownie wszędzie. Przed niemal każdym domem w Banda Neira i w wioskach sąsiednich wysp leżą bambusowe tace z suszącą się gałką i macis. Na miejscowym targu można dostać kandyzowane owoce muszkatołowca, a nawet zrobiony z nich… dżem. Miejscowe pensjonaty serwują go swoim gościom na śniadanie, z tostami lub naleśnikiem. Proste i pyszne połączenie europejskich i miejscowych smaków. Zjadam porcję na rozpoczęcie dnia i początek podróży po Wyspach Korzennych.

Na spotkanie z historią też nie czekam długo. Wejście do Nassau, pierwszego holenderskiego fortu na Wyspach Banda, znajduje na drugim końcu ulicy, przy której zamieszkałam. Z dawnej twierdzy zostały tylko ruiny, a część murów nie zachowała się w ogóle. Fragmenty, które nadal stoją, powoli giną w objęciach pnączy i korzeni drzew jak słynne świątynie Angkoru w Kambodży. Na łące wewnątrz murów za dnia pasą się krowy, a dzieci grają w piłkę.
Kiedyś było zupełnie inaczej. Okazały fort zbudowany przez Holendrów dokładnie w tym samym miejscu, w którym budowę umocnień rozpoczęli wcześniej Portugalczycy, był symbolem przewagi Niderlandów nad konku­rentami z Europy. Przez kilka lat twierdza służyła jako centrum zarządzania handlem gałką muszkatołową, choć nigdy nie spełniała funkcji obronnych. Konstrukcja murów była za słaba, żeby stawić opór nie tylko wrogom, ale i częstym w tym rejonie trzęsieniom ziemi. Co więcej, fort ulokowany u podnóży najwyższego na wyspie wzgórza mógł być łatwym celem ataków podejmowanych ze szczytu. Holendrzy, świadomi tych słabości, już dwa lata po ukończeniu Nassau przystąpili do budowy nowego fortu zwanego Belgica. Jego potężne bastiony i szare, surowe mury do dziś górują nad Banda Neira. Zostawiam więc ruiny twierdzy Nassau i idę w stronę jej młodszej i lepiej zachowanej sąsiadki na wzgórzu.
U podnóży warowni, porzucone przy drodze, nadal leżą armaty opatrzone znakiem VOC1, czyli Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Kompania, powstała w 1602 roku, miała wyłączne prawo do prowadzenia handlu przyprawami w imieniu swojego państwa. Za pośrednictwem VOC Holendrzy realizowali swój nadrzędny cel – zdobycie monopolu w obrocie gałką muszkatołową i goździkami pochodzącymi z Wysp Korzennych. Robili zatem interesy z każdym, kto był w posiadaniu jakiejkolwiek ilości przyprawy: miejscowymi plantatorami, sprzedawcami, kupcami z Jawy, Chińczykami i Arabami, szybko zapełniając wynajęte w porcie magazyny. Popyt i szaleńcza pazerność Europejczyków natychmiast wpłynęły na cenę przypraw. Gałka muszkatołowa na Wyspach Banda podrożała dziesięciokrotnie w ciągu zaledwie trzech miesięcy!
Oprócz działalności handlowej Holenderska Kompania Wschodnio­indyjska systematycznie kolonizowała nowe tereny. Dysponowała nawet własną armią i flotą oraz prawem podejmowania działań wojennych, jeśli uzasadniały to spodziewane zyski. Co więcej, dla finansowania swoich ­poczynań wypuszczała akcje i papiery wartościowe – jako pierwsze przedsiębiorstwo na świecie. Kompania na terenach obecnej Indonezji zakładała liczne faktorie handlowe, między innymi Banten, a potem Batavię, czyli dzisiejszą Dżakartę. Wszystkie podejmowane przez nią działania służyły pomnażaniu zysków z handlu przyprawami, dlatego dla Holendrów kluczowe znaczenie miały właśnie Wyspy Korzenne. Monogram VOC na zabytkach w Banda Neira zobaczę więc jeszcze nieraz.

Wchodzę na wzgórze, na którym stoi Belgica. Przed wiekami twierdza miała strzec wyspy przed Anglikami. Teraz strzeże swoich tajemnic przede mną – brama do fortu jest zaryglowana, a w pobliżu nie ma zupełnie nikogo. Obchodzę mury dookoła. Szukam tablicy informującej o godzinach otwarcia lub kogokolwiek, kto mógłby je znać. Wszędzie cicho i pusto, a na niebie coraz czarniej. Nad wyspę nadciąga ściana deszczu, która zaraz zmyje mnie ze wzgórza z powrotem do domu, do historii poznawanej tylko z książek, chociaż tu obecnej na wyciągnięcie ręki.
 –   Już zamknięte. Ten, co ma klucze, poszedł do domu – znienacka rzuca w moją stronę ogrodnik, wcześniej niezauważalny, schowany między krzewami otaczającymi fort. – Był rano, ale już go nie ma. Może przyjdzie dopiero jutro, a może jeszcze dziś po południu. Jeśli pada, to idzie do domu. Wróci, jak pogoda się poprawi i będą turyści – tłumaczy.
Podczas pobytu na wyspie przekonam się, że większość zabytkowych budynków w miasteczku zamknięta jest na klucz. Klucznik nie czeka zaś przy bramie w ustalonych godzinach. Klucznika trzeba znaleźć w jego domu i umówić się na zwiedzanie. Najlepiej przyjść do fortu, jak nie pada.
Ten wieczór spędzam w domu, mojej kryjówce przed deszczem. Zapalam spiralne kadzidło przeciw komarom, chowam się pod koc i póki co historię wysp poznaję z książek albo opowieści mojego gospodarza. Okazuje się, że wraz z tanią, doskonale położoną kwaterą znalazłam idealne towarzystwo. Pak Razak jest emerytowanym nauczycielem angielskiego i tak jak ja interesuje się historią oraz chętnie dzieli się wiedzą.

Kolejny dzień jest dla mnie łaskawszy. Słońce wychodzi zza chmur, turyści wychodzą z pensjonatów, klucznik otwiera bramę fortu Belgica. Betonowe mury łączące pięć narożnych baszt straszą szarością, drutem kolczastym, działami wycelowanymi w nieistniejącego już wroga. Po krętych schodach wychodzę na mury – najlepszy punkt widokowy na wyspie. Na południu, za wąską cieśniną, rozciąga się bajecznie zielona, górzysta Lonthor zwana popularnie Banda Besar, a tuż obok, na zachodzie, oddzielona od Banda Neira niewielkim przesmykiem, wyrasta z wody wyspa-wulkan Gunung Api. Na dole w miasteczku mozaika kolonialnych rezydencji i nowej zabudowy, w przystaniach kolorowe łódki.
Z tego miejsca setki lat temu Holendrzy wypatrywali wroga. Ich głównymi rywalami od początku byli Anglicy, którzy na Wyspy Banda dotarli w 1601 roku, czyli zaledwie dwa lata później. Ku wściekłości konkurentów Anglicy natychmiast zajęli należące do archipelagu wyspy Ai i Run. Na dodatek, w przeciwieństwie do rywali, nie budzili niepokoju miejscowych. Byli mniej liczni i słabiej uzbrojeni niż przybysze z Niderlandów.
Na niechęć rdzennych mieszkańców wysp do Holendrów wpłynęła także stara przepowiednia. Według proroctwa uzbrojeni po zęby biali ludzie mieli przypłynąć tu i przemocą zdobyć kontrolę nad wyspami. Kiedy Holendrzy pojawili się na swoich statkach, a dawno uśpiony wulkan zaczął buchać dymem, wydawało się oczywiste, że straszna wróżba zaczyna się spełniać. I poniekąd zaczęła. Holendrzy zmusili orang kaya2 – miejscowych władców – do zawarcia umowy o holenderskiej wyłączności na handel przyprawami. Wyspiarze, którzy od lat sprzedawali swój towar Chińczykom, Malajom oraz kupcom arabskim, na monopol zgodzili się tylko w obawie przed represjami. Jednocześnie zwrócili się do Anglików z prośbą o ochronę przed agresywnymi Holendrami.
Konflikt między Europejczykami zaostrzał się. Oba mocarstwa budowały fortece i szykowały się do zbrojnego starcia. Doszło do niego w 1616 roku. Holendrzy zaatakowali i zdobyli wyspę Ai. Na miejscu angielskich umocnień zaczęli budowę własnej twierdzy, którą nazwali wymownie fort Revenge. W rękach Anglików została już tylko jedna wyspa archipelagu Banda – Run.

 
Wesprzyj nas