Wielkie pieniądze, bezwzględne interesy i mała kancelaria walcząca o ujawnienie szokującej prawdy – kolejna powieść mistrza suspensu wywołująca dreszcz emocji.


Kancelaria„Walczymy o twoje prawa!”, „My to fachowość!”, „Firmy ubezpieczeniowe drżą przed nami!”, to hasła, jakimi promuje się dwuosobowa kancelaria adwokacka Finleya i Figga, nazywana przez obu wspólników „butikiem”.

Specjalizująca się w rozwodach i odszkodowaniach firma ledwie wiąże koniec z końcem. Choć Finley zawsze marzył o dużej sprawie z milionowymi odszkodowaniami, na co dzień musi zadowalać się oferowaniem swoich usług ofiarom wypadków samochodowych. W związku z tym zyski kancelarii są równie iluzoryczne, jak jej status.

Przez przypadek trafia tam rzutki absolwent Harvardu David Zinc, który właśnie rzucił pracę w wielkiej firmie prawniczej. Trzej partnerzy, z których żaden nie stawał wcześniej przed sądem federalnym, dają się wciągnąć w proces przeciwko producentowi leku na obniżanie zawartości cholesterolu.

Pozytywny werdykt wydaje się przesądzony, a miliony dolarów w zasięgu ręki, przy odrobinie szczęścia nawet bez wchodzenia na salę sądową. Niestety, w życiu nigdy nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Niedługo wychodzi jednak na jaw, że specyfik nie powoduje żadnych efektów ubocznych. Wielkie kancelarie się wycofują, a mała firma Finleya i Figga zostaje na lodzie ze sprawą, którą z góry można uznać za przegraną.

Tymczasem David zbierając materiały do procesu, natrafia na wypadek zatrucia się ołowiem przez małego chłopca. Na własny koszt dokonuje ekspertyzy zabawki dziecka i uzyskuje dowody, że winien jest importer – znakomicie prosperująca firma…

John Grisham
Kancelaria
Przekład:Krzysztof Obłucki
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 6 kwietnia 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Kancelaria


Rozdział 1

W kancelarii adwokackiej Finleya i Figga firmę nazywano „butikiem”. To nieprzystające określenie pracownicy wplatali w codzienne rozmowy przy każdej okazji, pojawiało się nawet drukiem w najróżniejszych formach wymyślanych przez wspólników. Gdy używano go właściwie, sugerowało, że Finley i Figg to coś więcej niż dwuosobowe przedsięwzięcie. Butik miał się kojarzyć z czymś niewielkim, o indywidualnym charakterze, wyspecjalizowanym w bardzo określonej dziedzinie. Butik to wyszukany luz i jednocześnie szyk, w końcu nazwa pochodziła od francuskiego słowa boutique. Butik jako firma, która z założenia ma być mała, nie jest dla wszystkich i dobrze prosperuje.
Poza wielkością kancelaria nie miała żadnej z tych cech. Adwokaciny z firmy Finleya i Figga, których raczej trudno byłoby uznać za symbole elegancji i seksu, uganiali się za sprawami o odszkodowania za uszkodzenie ciała, w codziennym młynie wymagającym niewielkich umiejętności czy inteligencji. Zyski były równie iluzoryczne, jak status kancelarii. Firma nie powiększała się, ponieważ brakowało pieniędzy na jej rozwój. Nie każdy mógł w niej pracować, bo i nikt nie chciał, podobnie jak jej dwóch właścicieli. Nawet sąsiedztwo było dowodem, iż monotonnie egzystuje na marginesie ostatniej prawniczej ligi: wietnamski salon masażu po lewej i warsztat naprawczy kosiarek do trawy po prawej stronie. Na pierwszy rzut oka było widać, że Finley i Figg cienko przędzie. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, działał inny butik – znienawidzona konkurencja – a jeszcze więcej adwokatów gnieździło się za rogiem. Prawdę mówiąc, okolica roiła się od prawników, niektórych pracujących na własny rachunek, innych zatrudnianych w małych kancelariach i najróżniejszych odpowiednikach ich skromniutkiego biura.
Kancelaria Finleya i Figga działała przy Preston Avenue, ruchliwej ulicy ze starymi parterowymi domami, wykorzystywanymi do wszelkiego rodzaju działalności gospodarczej. Były tam sklepy (monopolowe), punkty usługowe (pralnia chemiczna, masaże, naprawa kosiarek), gabinety dentystyczne i firmy adwokackie oraz punkt gastronomiczny (enchilady, baklawy i pizza na wynos). Oscar Finley stał się właścicielem budynku po wygraniu sprawy w sądzie dwadzieścia lat temu. Niedostatki adresu rekompensowała lokalizacja: w bezpośredniej bliskości skrzyżowania Preston, Beech i Trzydziestej Ósmej, chaotycznego natłoku asfaltu i mnóstwa samochodów, gwarantującego co najmniej jeden porządny wypadek w tygodniu, a często nawet więcej. Koszty ogólne kancelarii pokrywane były z kolizji, do jakich dochodziło mniej niż sto metrów od jej siedziby. Ludzie z firm prawniczych, butików i całej reszty często krążyli po okolicy w poszukiwaniu dostępnego taniego budynku, z którego wygłodzeni adwokaci mogliby usłyszeć pisk opon i zgrzyt miażdżonej blachy.
Jako że w kancelarii pracowało tylko dwóch adwokatów/wspólników, z oczywistych względów jeden z nich musiał być szefem. Starszym wspólnikiem został zatem Oscar Finley, mający sześćdziesiąt dwa lata i trzydziestoletnie doświadczenie w tym, jak działa prawo pięści, dominujące na bezwzględnych ulicach południowo-zachodniego Chicago. Oscar był kiedyś policjantem patrolującym pieszo ulice, ale zawieszono go za zbyt pochopne rozwalanie łbów. Niewiele brakowało, a trafiłby do więzienia, zamiast tego jednak doznał przebudzenia, zdał maturę, a potem skończył prawo. Ponieważ żadna kancelaria nie chciała go zatrudnić, założył własną firmę i wypełniał pozwy każdemu, kto się nawinął. Trzydzieści dwa lata później sam nie mógł uwierzyć, że przez cały ten czas marnował karierę na prowadzenie spraw o wyegzekwowanie zaległych płatności, odszkodowania za stłuczki i złamania kończyn na śliskiej posadzce oraz szybkie rozwody. Od lat miał tę samą żonę, straszną kobietę. Codziennie marzył o rozwodzie. Tyle że nie było go na niego stać. Po trzydziestu dwóch latach uprawiania zawodu adwokata mógł sobie pozwolić na bardzo niewiele.
Jego młodszym wspólnikiem – Oscar miał skłonność do mówienia czegoś w rodzaju: „Polecę młodszemu wspólnikowi, żeby się tym zajął”, kiedy próbował zrobić wrażenie na sędziach albo adwokatach, a zwłaszcza na ewentualnych klientach – był Wally Figg, czterdziestopięciolatek. Wally uważał się za adwokata idącego do celu po trupach. W aż nadto śmiałych ogłoszeniach obiecywał wszelkie możliwe agresywne zachowania. „Walczymy o Twoje prawa!”, „Firmy ubezpieczeniowe drżą przed nami!”, „My to fachowość!”. Takie ogłoszenia można było zobaczyć na ławkach w parkach, autobusach komunikacji miejskiej, w taksówkach, programach studenckich rozgrywek futbolowych, a nawet na słupach telefonicznych, choć łamał w ten sposób sporo przepisów.
Tych ogłoszeń nie widziało się jednak w dwóch najważniejszych miejscach: w telewizji i na billboardach. Wally i Oscar ciągle się o to kłócili. Oscar nie chciał wydawać na nie pieniędzy – oba rodzaje reklamy były wyjątkowo drogie – Wally zaś bez przerwy kombinował, jak go przekonać. Szczytem jego marzeń było zobaczenie swojej uśmiechniętej twarzy i głowy z gładko zaczesanymi włosami na ekranie telewizora, kiedy mówiłby przerażające rzeczy o firmach ubezpieczeniowych i jednocześnie obiecywał ogromne odszkodowania ludziom, którzy mieli wypadki i byli na tyle mądrzy, by zadzwonić pod jego darmowy numer.
Jednak Oscar nie chciał płacić nawet za billboardy. Wally miał już nawet upatrzoną jedną tablicę, sześć przecznic od ich siedziby. Na rogu Beech i Trzydziestej Drugiej, wysoko nad kłębiącym się ruchem ulicznym, na dachu trzypiętrowej kamienicy czynszowej było idealne miejsce, najlepsze w całej aglomeracji Chicago. W tej chwili reklamowano tam tanią bieliznę damską (bardzo ładne ogłoszenie, co Wally musiał przyznać), ale widział już oczami wyobraźni swoją twarz i nazwisko. Oscar jednak niezmiennie się nie zgadzał.
Wally zrobił dyplom na prestiżowym wydziale prawa Uniwersytetu Chicagowskiego, Oscar zaś na nieistniejącej już uczelni, która prowadziła kiedyś kursy wieczorowe. Obaj trzykrotnie podchodzili do egzaminów adwokackich, Wally rozwodził się już cztery razy, o czym Oscar mógł tylko pomarzyć. Wally chciał dużych spraw za ogromne pieniądze i wynagrodzenia sięgającego milionów dolarów. Oscarowi zależało tylko na dwóch rzeczach: rozwodzie i emeryturze.
Jakim cudem tych dwóch mężczyzn zostało wspólnikami w domu mieszkalnym przerobionym na kancelarię, to osobna historia. Jakim cudem przetrwali, nie mordując się wzajemnie, było tajemnicą ich codziennego życia.

***

Arbitrem stała się Rochelle Gibson, krzepka czarna kobieta, którą ulice, gdzie się wychowała, nauczyły przebiegłości i zdecydowania. Pani Gibson zajmowała się frontem: telefonami, recepcją, przyszłymi klientami, którzy zaszli do firmy, i niezadowolonymi, którzy wychodzili źli, od czasu do czasu przepisywała coś na komputerze (choć jej szefowie nauczyli się, że jeśli chcieli mieć coś wklepane w komputer, powinni zrobić to sami), firmowym psem i, co najważniejsze, ciągłymi kłótniami pomiędzy Oscarem i Wallym.
Wiele lat temu pani Gibson została ranna w wypadku samochodowym, nie ze swojej winy. Skomplikowała sobie potem życie jeszcze bardziej, wynajmując kancelarię Finleya i Figga, choć nie z własnego wyboru. Dwadzieścia cztery godziny po wypadku, nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, usztywniona szynami i gipsem, obudziła się i zobaczyła uśmiechniętą, mięsistą twarz adwokata Wallisa Figga, pochylającego się nad jej szpitalnym łóżkiem. Miał na sobie niebieskawozielony fartuch, na szyi stetoskop i doskonale podszywał się pod lekarza. Wally podstępnie namówił ją do podpisania umowy, na której mocy ustanawiała go pełnomocnikiem procesowym, obiecał jej gruszki na wierzbie, wymknął się z sali równie cicho, jak się do niej zakradł, a potem przystąpił do partaczenia sprawy. Dostała czterdzieści tysięcy dolarów, które jej mąż przepił i przegrał w parę tygodni, co skończyło się rozwodem przeprowadzonym przez Oscara Finleya. On również zajął się jej bankructwem. Pani Gibson nie była zachwycona żadnym z dwóch adwokatów i zagroziła, że wytoczy im sprawę za zaniedbanie obowiązków i błędy. To przyciągnęło ich uwagę – mieli już podobne sprawy – dlatego bardzo starali się ją ułagodzić. Kiedy kłopoty pani Gibson zaczęły się mnożyć, zatrudnili ją na stałe, a z czasem cała trójka przyzwyczaiła się do siebie.
Kancelaria Finleya i Figga była dużym wyzwaniem dla sekretarki. Niska pensja, klienci w większości nieprzyjemni, inni prawnicy, którzy dzwonili i byli bardzo niegrzeczni, długie godziny pracy… ale najgorsze były kontakty z oboma wspólnikami. Oscar i Wally próbowali wcześniej zatrudniać dojrzałe kobiety, ale starsze panie nie wytrzymywały napięcia. Zdecydowali się na młodą osobę, jednak skończyło się procesem o molestowanie seksualne, bo Wally nie potrafił trzymać łap z dala od biuściastego stworzenia. (Ułożyli się z nią poza salą sądową i zapłacili pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale i tak ich nazwiska pojawiły się w gazetach). Rochelle Gibson znalazła się przypadkiem pewnego ranka w ich biurze, gdy pracująca wówczas sekretarka rzuciła pracę i jak burza wybiegła z kancelarii. Telefon dzwonił, wspólnicy wrzeszczeli na siebie, a pani Gibson podeszła po prostu do biurka i okiełznała chaos. A potem zaparzyła dzbanek kawy. Wróciła następnego dnia i kolejnego. Osiem lat później nadal trwała na stanowisku.
Jej dwaj synowie siedzieli w więzieniu. Wally był ich adwokatem, jednak prawdę mówiąc, nikt nie mógł im pomóc. Dwóch nastolatków dostarczało Wally’emu zajęcia, ponieważ co chwila ich aresztowano i oskarżano o najróżniejsze przestępstwa związane z narkotykami. Coraz bardziej angażowali się w dealerkę, a Wally ostrzegał ich, że zmierzają prostą drogą do więzienia albo w objęcia śmierci. To samo mówił pani Gibson, która nie miała żadnej kontroli nad chłopcami i często modliła się, żeby wreszcie trafili do więzienia. Kiedy wpadli z kokainą, dostali po dwadzieścia lat. Wally uzyskał zmniejszenie wyroków do dziesięciu lat, ale nie zaskarbił sobie tym wdzięczności chłopców. Pani Gibson natomiast podziękowała mu ze łzami w oczach. Mimo wszystkich problemów Wally nie wziął od niej za obronę synów ani centa.
Przez lata wiele łez błyszczało w oczach pani Gibson i często roniła je w gabinecie Wally’ego za zamkniętymi drzwiami. Doradzał jej i starał się pomagać, gdy było to możliwe, ale najważniejsze było to, że słuchał. Niemniej biorąc pod uwagę popaprane życie Wally’ego, role często się odwracały. Kiedy jego dwa ostatnie małżeństwa kończyły się fiaskiem, to pani Gibson słuchała i dodawała mu otuchy. Gdy zaczynał więcej pić, spostrzegała to i nie bała się mu o tym powiedzieć. I chociaż kłócili się codziennie, ich sprzeczki nie trwały długo i często wybuchały właściwie bez powodu, bo miały na celu dobro tej drugiej osoby.
Zdarzało się, że w kancelarii cała trójka warczała na siebie i się dąsała. Zazwyczaj powodem były pieniądze. Na rynku panował po prostu za duży tłok, a po ulicach wałęsało się zbyt wielu adwokatów.
A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, byli inni prawnicy.

Rozdział 2

David Zinc wysiadł z linii L na Quincy Station w śródmieściu Chicago i noga za nogą zszedł jakoś po schodach w dół na Wells Street, ale z jego stopami działo się coś złego. Stawały się coraz cięższe, szedł coraz wolniej. Przystanął na rogu Wells i Adams i zaczął uważnie przyglądać się butom, szukając jakiejś podpowiedzi. Nie dostrzegł jednak niczego poza zwykłymi sznurowanymi, czarnymi butami ze skóry, jakie nosili wszyscy prawnicy w jego firmie, a nawet kilka kobiet. Oddychał z trudem, mimo chłodu czuł, że poci się pod pachami. Miał trzydzieści jeden lat, więc na pewno był zbyt młody na atak serca, i choć przez ostatnie pięć lat ciągle czuł się wyczerpany, przyzwyczaił się do życia zmęczonego człowieka. Albo tak mu się wydawało. Skręcił za róg i spojrzał na Trust Tower, połyskujący falliczny monument wznoszący się trzysta metrów ku niebu w chmurach i mgle. Kiedy David zatrzymał się i popatrzył do góry, jego serce przyśpieszyło i poczuł mdłości. Potrącali go śpieszący się ludzie. Przeszedł na drugą stronę Adams razem z grupą pieszych i powlókł się dalej.
Atrium Trust Tower było budowlą wysoką i przestronną, wypełniało ją mnóstwo marmuru i szkła, a także przedziwna rzeźba, która miała inspirować i ocieplać atmosferę, ale była zimna i odpychająca, w każdym razie zdaniem Davida. Sześć wind rozlokowano naprzeciwko siebie. Zmęczeni wojownicy wjeżdżali nimi na górę do swoich boksów i gabinetów. David natężył się, ale nogi nie chciały zanieść go do wind. Zamiast iść, usiadł na obitej skórą ławie obok wysokiej sterty pomalowanych kamieni i próbował zrozumieć, co się z nim dzieje. Ludzie mijali go pośpiesznie, mieli ponure twarze i puste oczy, już bardzo zestresowani, choć dochodziło dopiero wpół do ósmej.
Nagle coś w nim pękło, choć z pewnością nie było to określenie medyczne. Lekarze używali bardziej wyrafinowanego języka, by opisać stan, gdy osoba przeżywająca trudności przekracza pewną granicę. Niemniej takie pęknięcie dzieje się naprawdę. Może do niego dojść w ułamku sekundy na skutek straszliwie traumatycznego wydarzenia. Może to być również kropla przepełniająca czarę, smutna kulminacja napięcia, które narasta, aż umysł i ciało muszą znaleźć dla niego ujście. W przypadku Davida Zinca pęknięcie dotyczyło właśnie ciała. Tego ranka po pięciu latach wściekłej harówki z kolegami, których nie cierpiał, coś się z nim stało, gdy siedział obok pomalowanych kamieni i patrzył na elegancko ubranych zombie jadących na górę, by spędzić kolejny dzień na bezsensownej pracy. Coś w nim pękło.
– Cześć, Dave. Jedziesz na górę? – spytał ktoś. To był Al z działu antymonopolowego.
David zdołał się uśmiechnąć, skinął głową i coś wymamrotał, a potem wstał i z jakiegoś powodu poszedł za Alem. Al wyprzedzał go o krok, gdy stanęli na ruchomych schodach, i opowiadał o wczorajszym meczu Blackhawks. David nie przestawał kiwać głową, gdy opuszczali atrium, zmierzając na górę. Pod nim i za nim podążały dziesiątki samotnych postaci w ciemnych płaszczach, kolejni prawnicy jechali schodami, milczący i ponurzy, przypominający grabarzy na pogrzebie w zimie. David i Al dołączyli do grupy przy ścianie z windami na pierwszym piętrze. Kiedy czekali, David słuchał gadki o hokeju, ale miał zawroty głowy i znów zbierało mu się na wymioty. Wcisnęli się do windy i stali ramię przy ramieniu otoczeni przez zbyt wielu ludzi. Cisza. Al zamilkł. Nikt nie odzywał się słowem. Nikt nie nawiązywał z nikim kontaktu wzrokowego.
David powiedział do siebie w duchu: To koniec, ostatni raz jadę tą windą. Przysięgam.
Winda dygotała lekko i mruczała, potem zatrzymała się na osiemdziesiątym piętrze, na terytorium Rogana Rothberga. Trzech prawników wysiadło, trzy twarze, które David widywał wcześniej, ale nie znał ich nazwisk, co nie było niczym niezwykłym, bo w firmie pracowało sześciuset adwokatów na piętrach od siedemdziesiątego do setnego. Dwa kolejne ciemne garnitury wysiadły na osiemdziesiątym czwartym. David zaczął się pocić i szybciej oddychać. Jego malutki pokój znajdował się na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze. Im bardziej się do niego zbliżał, tym mocniej biło mu serce. Kilku ponuraków wysiadło na dziewięćdziesiątym pierwszym, a przy każdym postoju windy David czuł się coraz słabszy.

 
Wesprzyj nas