“Rażony geniuszem” to historia Jasona Padgetta, który jest nadzwyczajnym przykładem adaptacyjnych zdolności człowieka i ogromnego znaczenia odkrywania indywidualnej siły tkwiącej w umyśle każdego z nas.


Rażony geniuszemNikt nie widzi świata tak jak Jason Padgett. Strumień wody tworzy krystaliczne szablony, liczby przywołują rozmaite kształty geometryczne, a skomplikowane fraktale wyłaniają się z listowia i gałęzi drzew, odkrywając złożone matematyczne wzory ukryte w otaczających nas przedmiotach.

Co dziwne, Jason wcale się taki nie urodził. 12 lat temu był zabawowym chłopakiem, który zaledwie liznął matematyki. Brutalna napaść sprawiła, że jego mózg głęboko i trwale się zmienił, ujawniając ukryte talenty. Zdolności matematyczne i rozumienie zasad fizyki zaskoczyły wszystkich. Jason jest cudem medycyny jako pierwszy na świecie udokumentowany przypadek nabytego zespołu sawanta. Rysuje zadziwiające wzory geometryczne, które wszędzie dostrzega.

Niektórzy badacze dostrzegają w nim dowód na to, że każdy mózg kryje zaskakujące możliwości, do których tylko niewielu ludzi potrafi dotrzeć.

***

Historia Jasona Padgetta jest nadzwyczajnym przykładem adaptacyjnych zdolności człowieka i ogromnego znaczenia odkrywania indywidualnej siły tkwiącej w umyśle każdego z nas.
Temple Grandin, autor The Autistic Brain oraz Thinking in Pictures

Rażony geniuszem to wędrówka, podczas której Jason uczy się samego siebie, dowiaduje się tego, co stało się z jego mózgiem, dlaczego w ciągu jednej nocy stał się osobą zupełnie inną niż wcześniej, a także – jakie to wszystko ma znaczenie”.
Richard E. Cytowitz, neurolog i współautor Wednesday is Indigo Blue: Discovering the Brain of Synesthesia

Nabyty zespół sawanta jest niewiarygodnym zjawiskiem, które pokazuje, jaki potencjał – może mały Rain Man? – drzemie w człowieku, w każdym z nas. Jason Padgett dobitnie i wyraźnie potwierdza, że zdarzają się cuda w medycynie.
Darold A. Treffert, lekarz, autor Islands of Genius: The Bountiful Mind of the Autistic, Acquired, and Sudden Savant

Jason Padgett jest teoretykiem liczb i matematykiem z nabytymi zespołem sawanta oraz synestezją. Zarządza trzema sklepami meblowymi w Tacoma w stanie Waszyngton. Jego dzieła, rysunki sieci i fraktali, które widzi dzięki synestezji, zdobyły nagrodę dla najlepszego debiutanta podczas Artoconecto A-B(o)MB, wystawy zorganizowanej w 2008 roku podczas Bakehouse Art. Complex. “Rażony geniuszem” jest jego pierwszą książką.

Maureen Seaber, Jason Padgett
Rażony geniuszem
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 29 marca 2017

Rażony geniuszem


ROZDZIAŁ 1
Jason wersja 2.0

Gdybyście mogli spoglądać na świat moimi oczami, zobaczylibyście, jaki jest doskonały, ile w nim porządku, jakie struktury kryją się nawet w najdrobniejszych szczegółach. Tak często dotyka nas zło – ja też dostrzegam przemoc, choroby, rozprzestrzeniające się ubóstwo – ale sam wszechświat, wszystko, czego możemy dotknąć, wszystko, czym jesteśmy, składa się z najpiękniejszych kształtów geometrycznych. Wiem, bo widzę je przed sobą. W następstwie urazowego uszkodzenia mózgu, będącego skutkiem pobicia, od ponad dziesięciu lat mogę dostrzegać te kształty. Zmiana w postrzeganiu jest właściwie zmianą w sposobie funkcjonowania mojego mózgu, następstwem obrażeń i niezwykłego, w dużej mierze całkowitego powrotu do zdrowia. Zupełnie nagle te kształty po prostu się pojawiły, tu i teraz, a ja zdałem sobie sprawę, że obrażenia, jakich doznałem, zaowocowały rzadkim darem. Mam szczęście, że przeżyłem, ale istnym cudem – tym, co naprawdę mnie ocaliło – okazało się poznanie matematycznej magii wszechświata, tego czaru, który mną zawładnął.

W Tacoma w stanie Waszyngton, gdzie mieszkam, jest park, po którym lubię spacerować rano, przed pracą. Widzę drzewa rosnące wzdłuż ścieżek, gałęzie, korę – jak każdy – ale dostrzegam też plan geometryczny, któremu są podporządkowane. Widzę trójkątne kształty wyłaniające się z liści, przywodzące na myśl twierdzenie Pitagorasa – jakby unosiło się w powietrzu, po raz kolejny potwierdzając to, co grecki filozof i matematyk sformułował tysiące lat temu: suma kwadratów przyprostokątnych jest równa kwadratowi przedwprostokątnej. Nie potrzebuję kalkulatora, żeby wiedzieć, iż równanie, które większość nas poznaje w szkole (a2 + b2 = c2), jest prawdziwe. Od razu dostrzegam to w otaczających mnie drzewach. Dla mnie drzewo to coś więcej niż jego forma geometryczna, ale sama geometria to także znacznie więcej, niż sądzi część ludzi. Myślę, że jest wszystkim.
Czytałem, że Galileusz, włoski astronom, matematyk i fizyk (a także jeden z moich bohaterów), stwierdził, iż nie zrozumiemy wszechświata dopóty, dopóki nie poznamy jego języka. Powiedział tak: wszechświat jest księgą napisaną językiem matematyki, a jego alfabet tworzą trójkąty, koła i inne figury geometryczne, bez których poznania nie można odczytać ani jednego słowa.
Dla mnie brzmi to prawdziwie. I oto ten sekretny język świata rozciąga się przed moimi oczami.
Lekarze utrzymują, że w następstwie obrażeń w moim mózgu nie powstało nic nowego. Raczej ujawniły się wrodzone, lecz dotąd uśpione zdolności. Taką teorię wysnuł psychiatra Darold Trefiert, uznawany za najlepszego na świecie specjalistę od sawantów: tych, którzy sawantami się urodzili, i tych, którzy się nimi stali. Zajmował się nieżyjącym już Kimem Peekiem – pierwowzorem bohatera filmu Rain Man – megasawantem, który znał na pamięć dwanaście tysięcy książek, w tym Biblię i Księgę Mormona, ale jego rozwój był tak zaburzony, że nawet przy najprostszych czynnościach musiał mu pomagać ojciec. Kiedy poznałem doktora Trefierta, u niego w domu w Fond du Lac w stanie Wisconsin, powiedział, że te wrodzone zdolności można przyrównać do „fabrycznych ustawień sprzętu”, że są czymś w rodzaju „pamięci genetycznej”. Rozmawiał ze mną w swoim szpitalnym gabinecie oraz u siebie w domu i uznał, że moja nabyta synestezja i nabyty syndrom sawanta są oczywiste. Uważał, że każdy z nas ma te nadzwyczajne umiejętności drzemiące tuż pod skórą, tak jak ptaki z natury wiedzą, jak formować klucz w locie, a ryby – jak pływać w ławicy. Czemu umysł tłumi te niezwykłe zdolności, pozostaje zagadką, ale niekiedy – gdy mózg jest chory lub dozna uszkodzenia – zmniejsza kontrolę i uwalnia wewnętrznego geniusza.
A zatem: to nie jest opowieść tylko o mnie. To opowieść o mocy ukrytej w każdym z nas.
Każdego ranka najpierw idę do łazienki i odkręcam kran, żeby umywalka się napełniła. Patrzę, jak leci woda, i zastanawiam się, czemu nie wydaje odgłosu brzdąkania na ciasno ułożonych strunach. Dla mnie płynąca woda tworzy specyficzną strukturę o geometrycznych kształtach, drgającą z określoną częstotliwością. Gdyby środkowy strumień udało się zamrozić, zobaczyłbym sieć, ale utworzoną raczej z maleńkich kryształów niż z pajęczej nici. Gdybym mógł ją usłyszeć po zamrożeniu, brzmiałaby jak dzwonienie okruchów szkła spadających na dno zbiornika. Lubię zaczynać dzień z wodą. Przecieka mi przez palce, ale niezmiennie daje ukojenie.
Patrzę w lustro, sprawdzam, czy nie mam za długich włosów. Teraz wolę krótko obcięte. Sięgam po szczoteczkę i liczę, ile razy przesunę nią pod strumieniem, myjąc zęby. Musi być szesnaście. Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat tę liczbę, ale tkwi w mojej głowie niczym adres z kodem pocztowym. Usiłuję zbytnio tym się nie przejmować i wracam pamięcią do intrygujących sieci tworzonych przez wodę, starając się zapamiętać wszystkie kąty nachylenia, by później móc je narysować. Prawdopodobnie spędzę całe godziny z ołówkiem w ręce i linijką, przenosząc na papier każdy fragment wyraźnej symetrii.
Potem idę do salonu i odsuwam zasłony. Jeśli jest ładna pogoda, czeka mnie prawdziwy spektakl: słońce przebija się przez drzewa, tworząc miliony lśniących plamek, zupełnie jakby liście były ostrzami tnącymi światło na miliony diamentów. Promienie rozpraszają się wśród listowia, oplatając je świetlistą siecią. Obserwując to, zawsze myślę o słynnym eksperymencie z fotonami przechodzącymi przez dwie blisko siebie położone szczeliny, w którym światło zachowuje się jednocześnie jak cząsteczka i jak fala. Znajomi mówią, że dla nich to po prostu słońce przeświecające przez drzewa. Już prawie nie pamiętam, kiedy postrzegałem świat tak jak większość ludzi.
Kiedy niebo jest zachmurzone i zanosi się na burzę, większą uwagę zwracam na miotane wiatrem gałęzie. Wykonują ruchy tnące, oddzielone jeden od drugiego, co przypomina serię klatek z filmu, z czarnymi liniami wyodrębniającymi poszczególne ujęcia. Początkowo na ten widok dostawałem zawrotów głowy i musiałem przytrzymać się krzesła lub oprzeć o ścianę. Już przywykłem, chociaż niekiedy jeszcze kręci mi się od tego w głowie.
Teraz przechodzę do kuchni i szykuję kawę. To jeden z moich nawyków, ale za każdym razem, gdy obserwuję, jak wlewane mleko wiruje w naparze, jestem przejęty. Doskonała spirala jest dla mnie bardzo ważnym kształtem. To fraktal – powtarzalna forma geometryczna występująca wszędzie w przyrodzie, od muszli nautilusa po Drogę Mleczną. Nagle to nie tylko moja poranna filiżanka kawy -tak wspaniałej, jak tylko Pacific Northwest być może – ale też geometria, która znów do mnie przemawia. I nigdy nie nuży.
Siadam przy kuchennym stole i dodaję coś do szkicu, nad którym akurat pracuję. Ostatnio to spirale z mleka i kawy. Jestem prawdziwym perfekcjonistą i mogę rysować, godzinami nie ruszając się z miejsca, choć zwykle szkicuję, dopóki nie nadejdzie czas, by wyjść do pracy. Kiedy zbliża się pora, wkładam „mundur”: zapinaną na guziki koszulę i dżinsy. Lubię wyglądać na profesjonalistę, ale nie należę do tych, co to noszą garnitury, poza tym w pracy często muszę a to przenieść jakiś ciężar, a to coś naprawić. Upewniam się, czy dobrze zamknątem drzwi. Zawsze wracam, potem jeszcze raz, i jeszcze, by sprawdzić zamki. Dopiero wtedy mogę ruszyć dalej.
Przeważnie rano podrzucam do szkoły Elenę, moją żonę. Robiłem tak od zawsze, bo chcę spędzać z nią jak najwięcej czasu, ale też dla jej bezpieczeństwa. Do niedawna mieszkaliśmy w pobliżu stołówki dla bezdomnych i choć lubiłem właścicieli, to niektórzy „klienci” byli typami spod ciemnej gwiazdy. Bywało, że musieliśmy się wręcz przedzierać przez uliczkę biegnącą obok naszego domu, by dostać się do samochodu. Ja dałbym sobie radę, ale nie wiem, co bym zrobił, gdyby ktoś skrzywdził Elenę. Zdarzało się, że bezdomni czekali na naszym ganku, aż otworzy się stołówka. Pewnego dnia potknątem się o faceta śpiącego pod drzwiami. Jęknął, ale nawet nie drgnął.
Niedaleko mieściło się też więzienie i na naszej ulicy było pełno biur poręczycieli, pomagających wyjść za kaucją, i kancelarii adwokackich, a gros przechodniów stanowili ci, którzy potrzebowali takich usług. Wielu z nich należało do gangów i najczęściej oskarżani byli w związku z handlem crackiem i amfetaminą, istną plagą, jaka opanowała stan Waszyngton. Mieszkałem tam dwanaście lat i niektórych już rozpoznawałem – pojawiali się co pewien czas, byli recydywistami. Nawet nazwa knajpki z kanapkami odzwierciedlała atmosferę okolicy: 911 Deli, przypominając faceta, który zadzwonił pod numer alarmowy 911, bo wydawało mu się, że w delikatesach źle mu szykowali kanapkę. Popołudniowe posiłki nie były największym problemem w sąsiedztwie.
Miejsce nam odpowiadało, bo oboje z Eleną chodziliśmy do pobliskiego college’u. Elena uczyła się handlu i przedsiębiorczości, a ja wróciłem do szkoły, by zgłębiać matematykę i fizykę. Rzuciłem naukę wiele lat przed pobiciem, bo miałem słabe stopnie, a lekcje po prostu mnie nie interesowały. Po powrocie dotrwałem do drugiego roku college’u, ale kilka lat temu ponownie musiałem przerwać studia, by zająć się własnym zdrowiem i rodzinnym biznesem. Niedawno znów się zapisałem. Nauczyciele są zdania, że mam niewytłumaczalną wiedzę teoretyczną, wziąwszy pod uwagę, że nigdy nie studiowałem żadnej z obecnie inspirujących mnie dziedzin, ale wciąż muszę uzupełniać luki w kwestiach podstawowych. Chociaż bez trudu pojmuję matematyczną naturę wszechświata, brak mi zaplecza, które pozwoliłoby mi ująć to w słowa. Ale naprawdę cieszę się, że chodzę do szkoły. Pierwszy raz w życiu poważnie traktuję własną edukację.
Kiedy rano jadę samochodem – teraz wyruszam z Browns Point – wtóruję piosenkom dobiegającym z radia i usiłuję skupić się na prowadzeniu, choć tak wiele rzeczy rozprasza moją uwagę. Bez przerwy obserwuję światła odbijające się na samochodach, na moim też, bo wydaje mi się, że sygnalizują coś, co dotyczy względnej szybkości poszczególnych wozów. Długość światła pomiędzy kolejnymi samochodami widzę jako następujące po sobie nieruchome klatki filmu, przypominające krótkie włókno – kiedy obiekty poruszają się szybciej, strumień światła jest dłuższy. W szkole dowiedziałem się, że obraz, który dostrzegam, może być podręcznikowym opisem przyjętych teorii dotyczących pochodnych miejsca i prędkości, co w fizyce prowadzi do pojęcia przyspieszenia. Bardziej polegam na tych wizjach niż na zapalających się światłach hamowania – i na wizje reaguję. Kształt samego nieba, na które spoglądam przez szyby samochodu, też może rozpraszać. Zakrzywienie sklepienia przypomina mi pi, liczbę niewymierną, którą otrzymujemy, gdy obwód koła podzielimy przez jego średnicę. Większość nas zna pi jako 3,14 lub 3,14159, ale tak naprawdę cyfry po przecinku nigdy się nie kończą, biegną w nieskończoność, a sekwencje nie powtarzają się – stąd nazwa „liczba niewymierna”. Fascynuje mnie to. Ciągle rysuję pi jako okrąg podzielony trójkątami. Doszedłem do takiej wprawy, że potrafię wpasować w niego siedemset dwadzieścia trójkątów. Zmieściłbym więcej, ale przez grubość grafitu w ołówku linie zaczynają się pokrywać.
Kiedy jadę przez dzielnicę przylegającą do portu – Commencement Bay – na wybrzeżu zatoki Puget zawsze wypatruję tęczy. Burzliwa aura stanu Waszyngton sprawia, że niebo nad wodą – pełną dokazujących fok, czasami zdarzy się i orka – jest niespokojne i zmienia się w istną fabrykę tęczy, a wszystko pomimo wyziewów przemysłowych tworzących unoszący się w powietrzu smog. Zawsze kiedy widzę tęczę, zwracam uwagę na jej geometrię. Dla mnie jest odbiciem pi. Gdy jest wyjątkowa, potrafię zaparkować samochód i pisać esemesy: „Podwójna tęcza! O trzeciej!”.
Kiedy już minę port, moim pierwszym przystankiem często jest gabinet lekarza lub terapeuty – obaj zajmują się łagodzeniem moich uporczywych bólów po dawnych obrażeniach. Poczekalnie u jednego i drugiego przeważnie są pełne, więc muszę czekać, ale bez problemu znajduję zajęcie. Ten czas przestoju pozwala mi rozmyślać.
Inni pacjenci sięgają po zaczytane magazyny z pozaginanymi rogami, a ja wyobrażam sobie, że zmniejszyłem się do mikroskopijnych rozmiarów, że jestem nie większy od bakterii. Horyzont kurczy się, aż w końcu nie mogę już dostrzec sufitu, a blat stołu w rogu pomieszczenia rozrasta się do gigantycznej, niezbadanej równiny. Zaczynam tam stawiać mikroskopijne kroki i docieram do miejsca, w którym jakaś pacjentka wypełnia formularz, przyciskając długopis. Kiedy kończy i odsuwa papiery, okazuje się, że tkwię zagubiony w ogromnym kraterze: wgłębieniu w powierzchni stołu powstałym, gdy postawiła kropkę nad „i”. Niczym odkrywca przedzieram się na jego drugą stronę, co zajmuje mi jakieś pół godziny; przyglądam się drobinkom drewna, które z mojej perspektywy wyglądają jak gargantuiczny las. Wdrapuję się na powierzchnię i patrzę na bezmiar dziurek pozostałych na blacie po innych literach i cyfrach, które wypisywała tamta pacjentka. Rozciągają się przede mną niczym tajemnicze linie na równinie Nazca w Peru, a ja na moment zapominam, skąd się wzięły, i łamię sobie głowę, co to takiego. Kiedy recepcjonistka wywołuje moje nazwisko, wyskakuję z króliczej nory i wchodzę do gabinetu, myśląc, że tak oto wygląda moja szczególna teoria względności. Z ludzkiej perspektywy blat jest gładki, ale wystarczy trochę się zmniejszyć, by zauważyć nierówności, które sobie wyobraziłem. Bo wszystko jest względne i zależy od położenia. A jak już o tym mowa, to jestem też mistrzem w staniu w kolejkach do banku – dla mnie to łut szczęścia, że już wcale nie odczuwam nudy.

 
Wesprzyj nas