Malcolm Bannister, czarnoskóry prawnik odsiadujący w zakładzie karnym o złagodzonym rygorze wyrok dziesięciu lat za przestępstwo, w które został nieświadomie wplątany, wyczerpał już wszelkie możliwości apelacji…


Więzienny prawnikHistoria Stanów Zjednoczonych notuje tylko cztery przypadki zabójstwa sędziego federalnego w okresie pełnienia tej funkcji.

Podwójne morderstwo, którego ofiarami padają sędzia Raymond Fawcett i jego osobista sekretarka, właśnie powiększyło tę statystykę. W domku letniskowym nad jeziorem, obok pustego sejfu, agenci FBI odnajdują dwa ciała z kulami w głowach. Śledztwo utyka w martwym punkcie.

Malcolm Bannister, czarnoskóry prawnik odsiadujący w zakładzie karnym o złagodzonym rygorze wyrok dziesięciu lat za przestępstwo, w które został nieświadomie wplątany, wyczerpał już wszelkie możliwości apelacji. Zabija czas, pomagając współwięźniom w potyczkach z wymiarem sprawiedliwości, w przygotowywaniu testamentów i wniosków rozwodowych. Marzy o opuszczeniu murów więziennych i spotkaniu z jedenastoletnim synem, którego nie widział od pięciu lat.

Szansa nadchodzi jak grom z jasnego nieba. Malcolm wie, kim jest zabójca sędziego Fawcetta, zna motyw zbrodni. Wykorzysta tę wiedzę, by odzyskać wolność, zmienić wygląd i tożsamość.

I niczym Edmund Dantes z powieści Dumasa Hrabia Monte Christo przystąpi do realizacji precyzyjnego planu zemsty na tych, którzy fałszywym oskarżeniem zrujnowali mu życie…

John Grisham
Więzienny prawnik
Przekład: Lech Z. Żołędziowski
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 23 marca 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Więzienny prawnik


rekieter – przestępca wymuszający okup od podróżnych, sprzedawców itp.
Uniwersalny słownik języka polskiego PWN

Rozdział 1

Jestem prawnikiem i siedzę w więzieniu. To skomplikowana historia.
Mam czterdzieści trzy lata i jestem w połowie dziesięcioletniego wyroku, który wymierzył mi świętoszkowaty sędzia federalny w Waszyngtonie. Wszystkie moje apelacje spełzły na niczym. W moim opustoszałym arsenale nie została już ani jedna procedura, mechanizm, sztuczka, kruczek prawny czy choćby zdrowaśka. Nie mam już nic. Ponieważ znam prawo, mógłbym postąpić jak wielu skazanych i zasypać sąd lawiną bezużytecznych wniosków, pozwów i innych świstków, ale wiem, że to na nic. W mojej sprawie już nic nie da się zrobić. Prawda jest taka, że nie mam szans na opuszczenie tych murów przez następne pięć lat, jeśli nie liczyć kilku żałosnych tygodni, które darują mi za dobre zachowanie. A zachowuję się przykładnie.
Nie powinienem nazywać siebie prawnikiem, bo właściwie już nim nie jestem. Wkrótce po wyroku Rada Adwokacka Stanu Wirginia pozbawiła mnie uprawnień. Uzasadnienie było proste: wyrok za ciężkie przestępstwo oznacza skreślenie z listy osób uprawnionych do wykonywania zawodu prawnika. Cofnięto mi licencję, a mój przypadek opisano w fachowym czasopiśmie „Virginia Lawyer Register”. Tamtego miesiąca trzech z nas straciło licencje – to przeciętny wynik.
Niemniej w moim małym światku jestem znany jako więzienny prawnik i co dzień spędzam kilka godzin, pomagając współwięźniom w ich potyczkach z wymiarem sprawiedliwości. Badam ich odwołania i składam za nich wnioski. Sporządzam uproszczone testamenty i czasami cesje nieruchomości. Analizuję kontrakty białych kołnierzyków. Pisałem nawet pozwy przeciwko władzom, ale tylko z rozsądnych powodów, bo nie wdaję się w pieniactwo. No i trafia do mnie wiele spraw rozwodowych.
Osiem miesięcy i sześć dni po rozpoczęciu odsiadki otrzymałem grubą kopertę. Więźniowie uwielbiają przesyłki, ale bez tej mógłbym się obejść. Przyszła z kancelarii prawniczej w Fairfax w Wirginii, reprezentującej moją żonę, która – cóż za niespodzianka – postanowiła wystąpić o rozwód. W ciągu paru tygodni Dionne zmieniła się ze wspierającej żony, gotowej trwać przy moim boku, w znękaną ofiarę, która pragnie tylko uciec jak najdalej. Nie mogłem w to uwierzyć. Wstrząśnięty czytałem pozew, kolana się pode mną ugięły, oczy napełniły łzami. Wystraszyłem się, że wybuchnę płaczem, i popędziłem do celi, żeby nikt mnie nie widział. W więzieniu płynie dużo łez, ale zawsze w ukryciu.
Gdy opuszczałem dom, Bo miał sześć lat. Był naszym jedynakiem, ale planowaliśmy więcej dzieci. Równanie jest proste, wykonałem je z milion razy. Gdy wyjdę, będzie miał szesnaście lat i będzie w pełni ukształtowanym nastolatkiem, a mnie ominie dziesięć najcenniejszych lat, jakie ojciec może spędzić z synem. Mniej więcej do dwunastego roku życia chłopcy uwielbiają swoich ojców i nie wierzą, żeby mogli oni uczynić coś złego. Uczyłem Bo gry w T-ball i piłkę nożną dla dzieci, a on towarzyszył mi jak wierny psiak. Chodziliśmy na ryby i biwakowaliśmy, a w niektóre sobotnie poranki po męskim śniadaniu we dwóch zabierałem go do biura. Był moim światem i próba wyjaśnienia, że nie będzie mnie przez długi czas, złamała serca nam obu. Od kiedy trafiłem za kratki, nie godziłem się na jego odwiedziny. Tak bardzo chciałem go przytulić, ale nie mogłem pogodzić się z myślą, że ten chłopiec zobaczy swojego ojca w więzieniu.
Kiedy siedzisz w kryminale bez perspektywy rychłego wyjścia na wolność, próba ratowania małżeństwa jest właściwie bez szans. Nasz majątek – i tak niezbyt duży – poszedł na osiemnastomie-sięczną walkę z władzami federalnymi. Straciliśmy wszystko poza dzieckiem i naszym związkiem. Dziecko było jak skała, ale związek zaczynał się kruszyć. Dionne wygłosiła parę frazesów o wytrwaniu i radzeniu sobie, ale gdy tylko mnie zabrakło, wkroczyła rzeczywistość. Dionne w naszym małym miasteczku poczuła się samotna i opuszczona przez wszystkich. „Ludzie na mój widok zaczynają szeptać”, napisała w jednym z pierwszych listów. „Czuję się taka samotna”, żaliła się w innym. Wkrótce listy zrobiły się wyraźnie krótsze i rzadsze. Rzadsze stały się też odwiedziny.
Dionne dorastała w Filadelfii i właściwie nigdy nie polubiła prowincji. Któryś z wujków zaproponował jej pracę, a ona skwapliwie ją przyjęła i wróciła do rodzinnego miasta. Dwa lata temu ponownie wyszła za mąż, a Bo – teraz już jedenastoletni – ma innego tatusia do treningów. Moje ostatnie dwadzieścia listów do syna pozostało bez odpowiedzi. Jestem pewny, że nawet do niego nie trafiły.
Często się zastanawiam, czy w ogóle go jeszcze zobaczę. Myślę, że podejmę próbę, ale nie jestem pewny. Bo jak stanąć twarzą w twarz z dzieckiem, które tak bardzo kochasz, a które cię nie pozna? Już nigdy nie będziemy żyć razem jak zwykły ojciec i syn. Więc czy to uczciwe wobec Bo, żeby w jego życiu pojawił się dawno utracony ojciec i próbował znów stać się jego częścią?
Mam aż za dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić.
Jestem więźniem numer 44861-127 w Federalnym Obozie Karnym we Frostburgu, w stanie Maryland. „Obóz” w nazwie oznacza zakład karny o złagodzonym rygorze dla więźniów, których uznaje się za nieagresywnych, odsiadujących do dziesięciu lat. Z powodów, których nigdy do końca nie zrozumiałem, pierwsze dwadzieścia dwa miesiące spędziłem w zakładzie o średnim rygorze pod Louisville w Kentucky. Na długiej liście żargonowych skrótów stosowanych przez Zarząd Więziennictwa zakład ten występuje jako FZK – Federalny Zakład Karny – i różni się od mojego „obozu” pod Frostburgiem. FZK jest przeznaczony dla agresywnych więźniów z wyrokami od dziesięciu lat w górę. Warunki są tam dużo cięższe, choć mnie akurat udało się uniknąć fizycznych napaści. Bardzo mi w tym pomogła przeszłość w korpusie marines.
W porównaniu z typowymi więzieniami nasz zakład to istny ośrodek wypoczynkowy. Nie ma tu murów, żelaznych ogrodzeń, zwojów żyletkowego drutu ani wież strażniczych, a uzbrojonych strażników jest tylko paru. Więzienie pod Frostburgiem zostało zbudowane stosunkowo niedawno i jest lepiej wyposażone niż wiele publicznych szkół średnich. I trudno się temu dziwić, skoro w Stanach na jednego więźnia wydaje się czterdzieści tysięcy dolarów rocznie, a na jednego ucznia w szkole podstawowej zaledwie osiem tysięcy. Mamy tu doradców, leaderów, pracowników socjalnych, pielęgniarki, sekretarki, rozmaitych asystentów i dziesiątki pracowników administracji, którzy mieliby trudności z odpowiedzią na pytanie, czym każdego dnia wypełniają swoje osiem godzin. W końcu to instytucja podległa władzom federalnym. Pracowniczy parking pełen jest drogich limuzyn i SUV-ów.
We Frostburgu przebywa sześciuset osadzonych i z nielicznymi wyjątkami wszyscy zachowujemy się nienagannie. Ci, którzy w przeszłości skłonni byli do przemocy, dostali nauczkę i teraz doceniają cywilizowane warunki. Ci, których życie upływało w więzieniach, w końcu znaleźli wymarzony dom. Wielu z tutejszych recydywistów wcale nie marzy o wyjściu na wolność. Są już całkowicie przesiąknięci życiem za kratami i nie potrafią funkcjonować po drugiej stronie. Tu mają ciepłe łóżko, trzy posiłki dziennie i opiekę zdrowotną. Nie ma szans, by żyjąc na ulicy, mogli mieć to samo.
Nie chcę przez to powiedzieć, że to miłe miejsce. Nie jest miłe. Jest tu wielu takich, którym, podobnie jak mnie, nawet się nie śniło, że upadną tak nisko. Fachowców, którzy zrobili kariery i mieli własne firmy. Ludzi z pieniędzmi, rodzinami i kartami członkowskimi country clubu. W moim Białym Gangu jest na przykład Carl, lekarz optometryk, który zanadto kombinował z rachunkami dla Medicare; i jest Kermit, handlarz nieruchomości, który wpadł na wielokrotnym zastawianiu tej samej nieruchomości w różnych bankach; i jest Wesley, były senator z Pensylwanii, który dał się przekupić; i Mark, małomiasteczkowy macher od kredytów hipotecznych, który poszedł na skróty.
Carl, Kermit, Wesley i Mark. Wszyscy biali, wszyscy około pięćdziesiątki, wszyscy przyznają się do winy.
No i jestem ja. Malcolm Bannister, czarny, lat czterdzieści trzy, skazany za coś, o czym nawet nie miałem pojęcia.
W tej chwili jestem jedynym czarnoskórym we Frostburgu, który odbywa karę za przestępstwo typowe dla białych kołnierzyków. Niezłe wyróżnienie.
W moim Czarnym Gangu sprawy nie są tak jasno określone. Większość chłopaków pochodzi z Waszyngtonu i Baltimore, siedzą za narkotyki. Gdy stąd wyjdą, wrócą na ulice swoich miast, a ich szansa na uniknięcie ponownej wpadki wyniesie dwadzieścia procent. Nie mają wykształcenia, nie mają zawodu i są już notowani. Jak może im się powieść w normalnym życiu?
Tak naprawdę nie ma u nas gangów ani przemocy. Jeśli wdasz się w bójkę albo będziesz komuś groził, po prostu cię stąd zabiorą i umieszczą w znacznie gorszym zakładzie. Wybucha mnóstwo kłótni, głównie przy oglądaniu telewizji, ale jeszcze nie widziałem, żeby ktoś kogoś uderzył. Wielu tutejszych więźniów ma za sobą wyroki w więzieniach stanowych i ich opowieści bywają przerażające. Nikt nie chciałby zmieniać miejsca pobytu.
Dlatego zachowujemy się przyzwoicie i liczymy dni. Dla białych kołnierzyków pobyt w więzieniu to upokorzenie i utrata pozycji, stylu życia, statusu. Dla czarnych jest tu bezpieczniej niż tam, skąd się wywodzą i dokąd wrócą. Odsiadka to tylko kolejny punkt odhaczony na karcie przestępcy. A także kolejny krok na drodze do kariery kryminalisty.
I dlatego czuję się tu bardziej biały niż czarny.
Poza mną karę we Frostburgu odsiaduje jeszcze dwóch byłych prawników. Ron Napoli był od lat czołowym specjalistą od prawa karnego w Filadelfii, ale zniszczyła go kokaina. Specjalizował się w prawie narkotykowym i reprezentował przed sądem wielu dużych dealerów i bossów narkotykowych ze środkowej części Wschodniego Wybrzeża, od New Jersey po obie Karoliny. Wolał honoraria płacone w gotówce i w kokainie, aż w końcu stracił wszystko. Urząd skarbowy dopadł go za unikanie podatków i teraz Ron jest mniej więcej w połowie dziewięcioletniego wyroku. Nie wiedzie mu się tu najlepiej. Znajduje się w stanie ciągłej depresji, absolutnie nie chce ćwiczyć i nawet nie próbuje o siebie dbać. Robi się coraz grubszy, coraz powolniejszy, coraz bardziej humorzasty i coraz bardziej chory. Kiedyś raczył nas fascynującymi opowieściami o swoich klientach i ich przygodach w narkobiznesie, teraz tylko siedzi na dziedzińcu, chrupie kolejną torbę chipsów Frito i wygląda na coraz bardziej zagubionego. Ktoś przysyła mu pieniądze, a on je wydaje głównie na śmieciowe żarcie.
Trzecim byłym prawnikiem jest waszyngtoński rekin Amos Kapp, który latami pływał w tamtejszych mętnych wodach i uczestniczył w niemal wszystkich większych aferach politycznych stolicy. Kapp i ja byliśmy sądzeni w jednym procesie i obaj dostaliśmy po dziesięć lat od tego samego sędziego. W procesie występowało ośmiu oskarżonych – siedmiu z Waszyngtonu i ja. Kappa zawsze można było o coś oskarżyć i tym razem przysięgli także bez trudu uwierzyli w jego winę. Dobrze wiedział, że nie mam nic wspólnego z całą aferą, ale był zbyt wielkim tchórzem i szachrajem, by coś powiedzieć. Przemoc jest we Frostburgu ściśle zabroniona, ale dajcie mi pięć minut sam na sam z Amosem Kappem, a wyjdzie z tego ze skręconym karkiem. On to zresztą wie i sądzę, że już dawno zwierzył się strażnikowi ze swoich obaw. Trzymają go w zachodnim skrzydle, możliwie najdalej ode mnie.
Spośród trzech byłych prawników tylko ja jestem gotów pomagać innym w ich prawniczych problemach. Nawet to lubię. Stawia to przede mną wyzwania i zapominam o nudzie. Przy okazji ćwiczę swój prawniczy umysł. Choć wątpię, bym mógł jeszcze kiedyś wrócić do zawodu. Po wyjściu z więzienia mogę wystąpić do rady adwokackiej o przywrócenie uprawnień, ale to długa i uciążliwa procedura. A prawda jest taka, że w tym zawodzie zupełnie się nie dorobiłem. Pracowałem w małym miasteczku, a do tego byłem czarny, niewielu spośród moich klientów mogło mi przyzwoicie zapłacić za pracę. A na Braddock Street urzędowało jeszcze kilkunastu prawników, którzy polowali na tych samych klientów, i konkurencja była ostra. Jeszcze nie wiem, co będę robił po wyjściu, ale mam poważne wątpliwości co do wznowienia kariery prawniczej.
Będę czterdziestoośmioletnim singlem, mam nadzieję, w dobrym zdrowiu.
Pięć lat to wieczność. Codziennie odbywam długi samotny spacer po pasie ziemi do joggingu, który okala więzienie, wyznacza jego granicę i jest nazywany „krechą”. Gdy tylko przekroczysz krechę, uznają cię za uciekiniera. Chociaż to więzienie, okolica jest piękna, a widoki imponujące. Chodząc po bieżni i patrząc na daleki łańcuch wzgórz, często mam ochotę przekroczyć krechę i iść dalej przed siebie. Nie ma ogrodzenia, które mogłoby mi przeszkodzić, nie ma strażnika, który by za mną krzyknął. Mógłbym się ukryć w leśnym gąszczu i zniknąć na zawsze.
Właściwie wolałbym, żeby ograniczał mnie trzymetrowy mur z solidnych cegieł, ze zwojem połyskującego w słońcu żyletkowego drutu. Nie pozwalałby mi patrzeć na dalekie wzgórza i marzyć o wolności. Do diabła, to w końcu więzienie! Nie wolno nam go opuścić, więc postawcie mur i przestańcie nas kusić.
Ale pokusa mnie nie opuszcza i chociaż z nią walczę, czuję, że z każdym dniem staje się silniejsza.

 
Wesprzyj nas