„Wojna braci” to fascynująca i przerażająca zarazem książka Marcina Mamonia – dziennikarza i reżysera filmów dokumentalnych, pracującego w miejscach objętych konfliktami zbrojnymi – który w 2015 roku, razem z fotografem Tomaszem Głowackim, został porwany w Syrii przez Al-Kaidę.


Wojna braciPierwsza polska książka o bojownikach islamskich. „Wojna braci” to relacja naocznego świadka z najbardziej zapalnych miejsc świata. To także mrożąca krew w żyłach historia porwania opowiedziana przez samego zakładnika. To wreszcie opowieść o wspólnocie ponad granicami państw i wyjątkowo niepokojącym braterstwie broni. Lektura niesamowita z wyjątkowymi zdjęciami Tomasza Głowackiego.

„W piwnicy, nie wiedząc, czy we śnie, czy na jawie, myślałem o żonie, o liście osób i kontaktów, którą jej zostawiłem na wypadek, gdybym zniknął. Jak to wszystko przetrwa? Co zrobi?
Mogłem mówić, ale tylko w myślach. Mówiłem: zrób to, potem to… Wysyłałem jej słowa w modlitwach i w ciszy, wtedy kiedy nikt się nami nie interesował, o nic nie pytał. W chwilach spokoju, gdy nie bombardowali. W ciszy przed bitwą, którą z upływem czasu słychać było coraz bliżej, wyraźniej i głośniej”
– fragment

Dżihad widziany od środka.

Tytułowi bracia to nieformalna społeczność wszystkich bojowników, których pomimo różnic łączą wspólne ideały. Nazywają się braćmi, nawet jeśli nigdy się nie spotkali. Nie znają swoich imion, najwyżej pseudonimy. Walczą na różnych frontach, w innych organizacjach, mówią różnymi językami. Mają wszystkich przeciwko sobie, a jednak wciąż się nie poddają.

Kim są ludzie, którzy, powołując się na Allaha, toczą wojnę na całym świecie? Dlaczego powstańcy walczący kiedyś o wolność stali się dżihadystami? Ilu z nich jest narzędziem w rękach służb specjalnych? Co jest źródłem determinacji braci, braku skrupułów, a w końcu okrucieństwa? Dlaczego porywanie ludzi, torturowanie i zabijanie zakładników dla niektórych z nich nie jest niczym nagannym?

Mamoń pisze o swoich wieloletnich doświadczeniach z braćmi. Niektórzy już nie żyją, inni są na szczytach list poszukiwanych terrorystów. Opowiada o pobycie w obozie szkoleniowym dla ochotników islamskich w Gruzji i Czeczenii, o nocnych spotkaniach w miejscach bez adresów na Ukrainie, Bliskim Wschodzie i Kaukazie. Pisze o nielegalnym przekraczaniu granic, o ucieczkach pod gradem kul, o świadomości, że jest się celem dla snajpera i o internetowym czatowaniu z dżihadystami. Opisuje też szczegóły swojego porwania i uwolnienia.

Marcin Mamoń tematyką Bliskiego Wschodu i terroryzmu zajmuje się od ponad 20 lat – jako jedynemu polskiemu i jednemu z pierwszych dziennikarzy na świecie udało mu się dotrzeć do wielu ważnych przywódców islamskich bojowników i zdobyć ich zaufanie. „Wojna braci” to także wstrząsająca relacja naocznego świadka konfliktu w Syrii – o zbrodniach popełnianych przez reżim Al-Asada i nierównej walce toczonej przez rebeliantów.

„Wojna braci” to opowieść o wspólnocie ponad granicami państw, prawdziwym niepokojącym braterstwie broni.

Niesamowita lektura i wyjątkowe zdjęcia Tomasza Głowackiego.

Marcin Mamoń (ur. 1968) – dziennikarz, reżyser licznych filmów dokumentalnych, m.in. „Prawdziwy ojciec chrzestny”, „The Smell of Paradise”, „Brüder des Jihad”. Znany z głośnych relacji z terenów ogarniętych konfliktami. Współpracował z wieloma stacjami telewizyjnymi zarówno w Polsce, jak i za granicą, m.in. z TVP, TVN, WDR, BBC, Channel 4. Przygotowywał reportaże z Czeczenii, nakręcił także film „Chechnya. The Dirty War”, z powodu którego był objęty zakazem wjazdu do Federacji Rosyjskiej. Reżyserował filmy ukazujące życie i konflikty m.in. w arabskich krajach północnej Afryki, Afganistanie, Somalli, Kongo, Strefie Gazy, Iraku i na Kaukazie. Wyróżniony licznymi nagrodami, w tym nagrodą Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Nagrodą Grand Prix na Festiwalu Filmów Dokumentalnych HumanDOC. Odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Złotym Krzyżem Zasługi.

Marcin Mamoń
Wojna braci
Bojownicy, dżihadyści, kidnaperzy
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 2 marca 2017

Wojna braci

NA POCZĄTEK

We wszystkie noce, a może dni — w mroku trudno odróżnić dzień od nocy — leżąc albo siedząc, zastanawiałem się, czy nas szukają. A jeśli nawet, czy mój rząd zapłaci okup. Jak długo będą negocjować. Pół roku? Więcej? Mniej?
Przepadliśmy nagle. Przeszliśmy granicę syryjską i nas porwano. Dokładnie w dniu urodzin mojego towarzysza podróży i przyjaciela — Tomasza Głowackiego, operatora kamery, fotografa. W piwnicy, nie wiedząc, czy we śnie, czy na jawie, myślałem o żonie, o liście osób i kontaktów, którą jej zostawiłem na wypadek, gdybym zniknął. Jak to wszystko wytrzyma? Co zrobi? Mogłem do niej mówić, ale tylko w myślach. Mówiłem: zrób to, potem to… Wysyłałem jej słowa w modlitwach i w ciszy, wtedy kiedy nikt się nami nie interesował, o nic nie pytał. W chwilach spokoju, gdy nie bombardowali. W ciszy przed bitwą, którą z upływem czasu słychać było coraz bliżej, wyraźniej i głośniej.
Małgosia je czytała i działała.
Miewaliśmy już przerwy w kontaktach. Czasem bardzo długie. Z całą pewnością za długie. Uprzedzałem ją, że znikam, ale zawsze mówiłem, kiedy się pojawię. Bardzo tego pilnowałem. Dotąd to działało. Tym razem stało się inaczej.
Pojechałem do Syrii na zaproszenie braci — Czeczenów. Nie odebrali mnie z granicy. Czekali inni… Na szczęście kilka godzin wcześniej zdążyłem przesłać żonie informacje o miejscu, gdzie zamierzam przeskoczyć granicę, a kilku znajomym szczegóły, których nie chciałem jej ujawniać, by się nie denerwowała. Mogłaby pomyśleć, że nie mam zaufania do tych, którym powierzyłem swoje życie.
Przed wyjazdem zostawiłem jej listę osób — mapę moich kontaktów, których w razie jakiejś trudnej sytuacji mogłaby użyć. Nigdy dotąd tego nie robiła. Nie sądziłem, że będzie do tego zmuszona. Jechałem przecież do „braci”. Małgosia zadziałała profesjonalnie. Kiedy mój telefon zamilkł, kiedy zniknąłem z sieci, wiedziała od razu, że stało się coś złego. Zrobiła wszystko, by mnie odnaleźć. Umiała przetrwać i racjonalnie myśleć pomiędzy służbami, prokuraturą, ministerstwami, urzędnikami, znajomymi z dobrymi albo niedobrymi radami, dziennikarzami, którym nie wolno było nic wiedzieć, i Czeczenami — „braćmi”, ale też „siostrami”. Tylko oni mogli dojść tam, gdzie żadne służby nigdy nie dostaną biletu wstępu.
Małgosia rozumiała, że pierwszy krok, pierwszy telefon do Czeczenów w Syrii musi wykonać ktoś, kto jest z tej samej przestrzeni. Potrafi rozmawiać w języku tych, którzy nas zgubili, a może sprzedali. Wyczuje, kiedy kłamią, a kiedy mówią prawdę; i najważniejsze — będzie miał odwagę w sercu.
Szukali nas Czeczeni, Dagestańczycy, Azerowie, Turcy i inni — wolni ludzie z Kaukazu, dla których wojna i walka o przetrwanie stała się treścią życia. Dla jednych to wojna o wolność, niepodległość, czasem demokrację, dla większości za wiarę — i szariat. Są wśród nich dżihadyści, którzy o kalifat i przepustkę do raju walczą z całym światem. Wszystkich łączy poszukiwanie zemsty. Ona była na początku i trwa do dzisiaj. Zemsta za krew ojców, matek, dzieci i rodzeństwa. Za spalone miasta, wioski, domy. Kimkolwiek są i gdziekolwiek by byli, zawsze potrafią odnaleźć drogę do siebie — jak ludzie, których łączą bliskie więzy krwi, szczególnie tam, gdzie toczą się wojny. Są braćmi. Tak siebie nazywają.
Najważniejsze na liście kontaktów były namiary na osoby, które mnie zaprosiły i z niewiadomych powodów zgubiły… Wiedzieli od początku, co się stało, i milczeli. Już po kilku dniach nawiązał z nimi kontakt mój przyjaciel — Czeczen, którego nazywam bratem, bez cudzysłowu, bo nie mam wątpliwości, że nim jest. Zawdzięczam mu życie. Walczył z Rosjanami, wielokrotnie był ranny, ma stopień pułkownika. W 1998 roku w Groznym w Czeczenii dowodził akcją uwolnienia pięciu porwanych Polaków, wśród nich moich przyjaciół. Od wielu lat mieszka w Krakowie. Nie chce, by podawać jego imię. Nie dba o reklamę. Duma mu nie pozwala. Woli, by nazywać go „synem Adama”, bo wszyscy jesteśmy dziećmi Adama… Nawiązał kontakt w Syrii. Potrafił przekonać tych, co mnie zgubili, żeby zaczęli mnie szukać. Prosił; ale gdyby mi się coś stało, zagroził wendetą… To nie szantaż, tylko kodeks, honor, zasady. Czeczenia to górski, mały kraj, zamknięta społeczność, duże rodziny, klany. Wieści szybko się rozchodzą. Czeczeni, którzy nas zgubili w Syrii, zrozumieli, że bracia z Polski, Europy i Turcji wiedzą nie tylko, co się stało, ale przede wszystkim, kto do tego dopuścił. Musieli naprawić swój błąd. Inaczej okryliby hańbą siebie i swoje rodziny. Zrobili wszystko, by nas odnaleźć. Odnaleźli. Niedługo potem zginęli. Obu dosięgły kule snajpera.
Wcześniej wnieśli sprawę przed sąd szariacki w Syrii, skarżąc Al-Kaidę o pogwałcenie świętego prawa gościnności. Zgodnie z szariatem, jeśli muzułmanin zaprasza kogokolwiek, nawet niewiernego na ziemię sunnitów, nie tylko on, ale każdy z braci ma obowiązek zapewnić mu bezpieczeństwo, a jak trzeba, w jego obronie nadstawić głowę. Sąd szariacki w syryjskim Idlibie był zasypany skargami. Nasza sprawa mogłaby ciągnąć się całe miesiące, a nawet lata. Czeczeni z diaspory nacisnęli na Turków. Mają z nimi dobre kontakty jeszcze z czasów wojen czeczeńskich. Organizacje humanitarne z Turcji i wywiad pomagały walczącym z Rosją bojownikom i zwykłym cywilom. Wielu uchodźców z Czeczenii, Dagestanu i innych republik północnego Kaukazu Turcja przyjęła do siebie. Ochotnicy z Turcji walczyli w Czeczenii. Nie tylko dżihadyści, ale też nacjonaliści z półlegalnej organizacji Szare Wilki, znanej po zamachu na papieża na placu św. Piotra w Rzymie. Mehmet Ali Ağca, który strzelał do Jana Pawła II, należał do Szarych Wilków.
Al-Kaida w Syrii dostała z Turcji wyraźny sygnał: dopóki nas nie uwolnią, żadna tak zwana pomoc humanitarna, w tym środki na kontynuowanie dżihadu przeciw reżimowi w Damaszku i jego rosyjskim sojusznikom nie nadejdą, przynajmniej nie z Turcji, a to jedyna droga… Nie chcieli nas oddać. Wiedzieli, że mają w ręku miliony euro za okup. Trudno jest oprzeć się takiej pokusie. Grupą kidnaperów dowodził arabski szajch — Abu Hafs. To wojenny pseudonim szefa sił specjalnych Al-Kaidy w Syrii. Kiedy zrozumiał, że będzie musiał nas oddać za darmo, w geście dobrej woli zaproponował, że OK, wypuszczą, ale jednego z nas. Drugi miałby iść na sprzedaż. Spędziłby w niewoli pół roku, rok, a może jeszcze dłużej.
Uwolnili nas, bo bojownicy ośmiu różnych grup, tzw. dżama’atów — między innymi Czeczeni, Basturcy (Szare Wilki), Turkmeni syryjscy — otoczyli dom, w którym się znajdowaliśmy. Piękny był. Wart, jak powiedzieli, siedem milionów euro.
Mam przed sobą listę osób, którą zostawiłem Małgosi. Są wśród nich bracia, którym zawdzięczam życie, ale także ci, którzy mnie wystawili, albo może sprzedali lub popełnili błąd. Są też na niej inni, którzy na wieść o porwaniu zareagowali strachem. Nie chcieli mieć z tym nic wspólnego. Po ludzku bali się, że służby podsłuchują ich telefony, że trafią do więzienia za kontakty z terrorystami, że stracą status uchodźców — oni i ich rodziny. Mój brat, „syn Adama” z nimi rozmawiał, a gdy odmawiali pomocy, mówił wyraźnie: „On was wpisał na listę, mówił, że wam ufa, i ta lista jest dowodem przeciwko wam, jeśli on się nie znajdzie”. Nie mieli wyboru. Ostatni na liście był brat, którego imienia nawet na wypadek porwania nie chciałem ujawniać służbom, a jeśli już, to w absolutnie krańcowej sytuacji. Małgosia przekazała listę, komu trzeba. W ostatniej chwili oderwała kawałek kartki z namiarami ostatniego na liście.
Brat dowiedział się, co się stało. Zrobił wiele, by wyciągnąć nas z kłopotów. Znalazł dojście do liderów Al-Kaidy. Mówi, że gdyby oni nie wiedzieli, kim jestem i że nie jestem przeciw nim, to nigdy by mnie nie wypuścili. „Oni widzieli, jak wielu muzułmanów zaczęło was szukać i o was pytać. I to był dobry pressing”.
Listę spisałem długopisem, w pośpiechu, tuż przed wyjazdem. Małgosia bardzo mnie o to prosiła. Wróciłem z Syrii, ale wciąż nie mogę wrócić z Czeczenii. Po raz pierwszy pojechałem tam na początku 1995 roku. Nie było wtedy Internetu, ani nawet telefonów komórkowych, o smartfonach nie wspominając, a komputer robił co najwyżej za maszynę do pisania. Było coś jeszcze. Dla tych, którzy walczyli i umierali za wolność, niepodległość czy za Allaha, dziennikarz był oknem na świat. Tylko on mógł opowiedzieć o ich cierpieniach, torturach, krzywdach, ludobójstwie. Dzisiaj sam stał się celem albo — w najlepszym razie — towarem; w najgorszym zaś potraktują go jak szpiega, będą torturować, a w końcu zabiją.
W Somalii miałem ochronę zawodowców, bojowników Najwyższej Rady Trybunałów Islamskich, którzy w połowie 2006 roku na kilka miesięcy przejęli kontrolę nad Mogadiszu i południem kraju. Dzisiaj walczą pod sztandarem Al-Kaidy w zbrojnej milicji Asz-Szabab. Wyróżniały ich zarzucone na ramiona chusty w kratkę, i kałasznikowy w rękach. W pewnej chwili, gdy byliśmy daleko od stolicy, usiłując dojechać na linię frontu, gdzie trwały walki pomiędzy islamistami a wojskami etiopskimi, jeden z naszych aniołów stróżów złożył nam niecodzienną propozycję. Właściwie to był zakład. Zdjął ze stopy plastikowy klapek, położył go na wydmie kilkadziesiąt metrów dalej. Wyciągnął pistolet i powiedział, że jeśli przestrzelimy, to płacimy mu 50 dolarów, a jeśli trafimy, to nie będziemy nic płacić. Prosty deal. Strzelał jeden z nas. Chybił o zaledwie kilka centymetrów. Bojownik natychmiast spoważniał. „Gdzie nauczyłeś się tak dobrze strzelać?” — zapytał. „Czym tak naprawdę się zajmujesz?” — nie dawał za wygraną.
Dziennikarz jest intruzem, symbolem Zachodu, tego, co bracia widzą w telewizji i w Internecie — świata bez Boga i bez zasad, na wskroś złego, zdegenerowanego i wzbudzającego pogardę. Al-Kaida, Emirat Kaukazu czy Państwo Islamskie mają swoje media, studia filmowe, gazety, portale. Mają Internet — miejsce, gdzie bez trudu mogą emitować straszliwe czasem komunikaty. Wystarczą im YouTube, Twitter, Facebook. Nie potrzebują mnie.
Większość braci nie ma nazwisk, ma tylko powtarzające się pseudonimy. Przed kamerą zakrywają twarze. Bracia walczą zamaskowani. Ich twarzy się nie widzi, nie da się w nich odnaleźć zwykłych ludzkich emocji. Talibowie w Afganistanie, bojownicy Asz-Szabab w Somalii albo Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie (ISIL) stali się dla zachodniego świata nieuchwytni, a przez to bardziej nieprzeniknieni. Wiedzą, że nie znajdą w nim ani zrozumienia, ani akceptacji. Znajdą jedynie śmierć.
Braci połączyła wojna. U początku ich drogi stało zawsze pragnienie wolności i sprawiedliwości. Jedni byli powstańcami walczącymi o niepodległość Czeczenii, inni, prawie dwadzieścia lat później na Bliskim Wschodzie, wstępowali w szeregi Wolnej Armii Syryjskiej (WAS), kiepsko zorganizowanej ludowej samoobrony. Bronili rodzin, domów, miast i wsi. Mówili wtedy o rewolucji i domagali się demokracji w swoim kraju. Dopiero potem pojawił się surowy Allah i Jego miecz — dżihad. Na końcu drogi był już tylko szariat — Boże prawo, Państwo Islamskie, Emirat Al-Kaidy i kontestacja cywilizacji zachodniej pełnej frazesów o demokracji. Nie dla wszystkich. Nie dla nich.
Bracia nie chcą żyć pod obcą okupacją ani pod rządami tyranów. Poszli na wojnę w poczuciu głębokiej krzywdy i prawie zawsze z chęci zemsty. „Mówią, że jesteśmy terrorystami, bo wysadzamy się w powietrze i ich zabijamy, a nikt nie zapyta: Dlaczego? Dlaczego tak się dzieje?” — powtarzał mi kilka razy jeden z bojowników Państwa Islamskiego. Musiałem go w końcu o to zapytać. „Pewnego dnia demokracja zapukała do twoich drzwi — odpowiedział bez namysłu. — Nie było cię w domu. Zgwałcili twoją żonę, zabili dzieci, spalili dom…”
Wojna braci nie zawsze jest szlachetna. Jak każda inna przyciąga też przestępców, zwykłych bandytów, ludzi spragnionych zysku, przygody i sławy. Przyjęli religijną ideologię, ale nie stali się przez to lepsi. Stare nawyki przeważyły, a Bóg miał je jedynie zalegalizować. Wojna braci im dłużej trwa, tym bardziej się degeneruje. Pierwsi giną zawsze ci, którzy walczą ze szlachetnych pobudek.
Kolejni zakładają już na twarze kominiarki.

 
Wesprzyj nas