W książce „Martwa Dolina” Frank Westerman bada każdy najmniejszy aspekt zagadkowej masowej śmierci mieszkańców doliny w północno-wschodnim Kamerunie. W charakterystycznym dla siebie obrazowym stylu opisuje te same wydarzenia z trzech odmiennych perspektyw.


Martwa dolinaZagadkowa śmierć mieszkańców doliny w północno-wschodnim Kamerunie.
Pokotem legli ludzie, kurczaki, pawiany, zebu i ptaki.
Chaty i drzewa pozostały nietknięte.

1 sierpnia 1986 roku wieczorem, księżyc był wtedy w nowiu, z doliny w północno-wschodnim Kamerunie zniknęło wszelkie życie. Kurczaki, pawiany, zebu i ptaki leżały martwe w trawie – tak samo jak dwa tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci. Nie było żadnych strat materialnych: chaty i drzewa palmowe stały nietknięte.

Takie są fakty. Ale co się wydarzyło?

W swojej książce „Martwa Dolina” Frank Westerman bada każdy najmniejszy aspekt tej zagadkowej masowej śmierci.

W charakterystycznym dla siebie obrazowym stylu opisuje te same wydarzenia z trzech odmiennych perspektyw. Prowadzi czytelnika przez gąszcz różnych historii, w które obrosły tamte wydarzenia na przestrzeni dwudziestu pięciu lat.

W jaki sposób słowa i obrazy przekształciły fakty i przerodziły się mity? Jak rodzą się historie?

Frank Westerman (ur. w 1964 roku w Holandii) – pisarz, dziennikarz, korespondent zagraniczny, fotoreporter. Pracował m.in. w byłej Jugosławii i w Rosji. Był jednym z dwóch holenderskich dziennikarzy, którzy dotarli do mieszkańców Srebrenicy po masakrze w 1995 roku. Jego książki nominowano do wielu nagród (Nagrody Literackiej Generale Bank, Nagrody Złotej Sowy, Nagrody Lou de Jonga w kategorii historii współczesnej, Nagrody Boba den Uyla i Nagrody Literackiej AKO). W Polsce ukazały się dotąd: “Inżynierowie dusz”, “Ararat” (nominowany do Nagrody im. R. Kapuścińskiego za Reportaż Literacki) i “Czysta biała rasa”.

Frank Westerman
Martwa dolina
Przekład: Małgorzata Diederen-Woźniak
Seria: Reporterska
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Premiera: 24 lutego 2017

Martwa dolina

Wstęp

Były to czasy wielkiej migracji ludności. Komowie przyszli ze wschodu.
Nikt nie wie, dlaczego pewnego dnia opuścili swoje pola fasoli i kleśnicy. Czy to z powodu poganiaczy wielbłądów z Darfuru, którzy napadali na kobiety i dzieci? Czy z powodu ślepoty rzecznej? Pewnego dnia Komowie założyli na głowy garnki i garnce, łopaty, zapasy manioku oraz kukurydzy i wyruszyli na zachód. Szli wzdłuż równika. Kobiety i dziewczyny niosły na plecach niemowlaki zawinięte w chusty. Brodząc ostrożnie, omijali łukiem kąpiące się hipopotamy i przeszli przez rzekę będącą granicą ich ziemi. Czasem trzeba się było zatrzymać: kogoś pochować, ktoś się narodził, a inni mieli czas na odpoczynek.
Po drugiej stronie rzeki Komowie weszli w góry, szli gęsiego rozciągniętą wstęgą. Las przerzedził się, ustąpił miejsca sawannie. Gdzieniegdzie leżały na niej wioski, ukryte w słoniowej trawie. Wódz, fon, wysyłał naprzód zwiadowców, wojowników uzbrojonych we włócznie. W razie niebezpieczeństwa lub podejrzanych szelestów maczali ostrza w jadzie kobry. Ale nieśli też ze sobą kalebasy z winem palmowym. Kiedy napotykali plemię łagodne, nastawione pokojowo (co można było rozpoznać po spokojnym rytmie tam-tamów), puszczali w krąg kalebasy i było dużo śmiechu i radości.
Na równinie Ndop, gdzie rosną palmy rafiowe, Komowie natrafili na plemię Bamessi. Ich wódz urządził dla migrantów wielkie powitanie i zaprosił ich, żeby zamieszkali razem z nimi. Ile księżyców byli w drodze? Tego nikt już nie pamiętał.
W noc przybycia na równinę „księżyc ukrył się za liściem banana”. To zjawisko − licząc według starego kalendarza zaćmień − można przypisać całkowitemu zaćmieniu księżyca z 1735 roku. Zapewne więc wtedy Komowie przybyli na równinę Ndop. Serce Afryki było jeszcze nienaruszone, ale Portugalczycy, Duńczycy i Holendrzy podskubywali wybrzeża kontynentu jak mięsożerne ryby. Łowy na niewolników, w których jedno plemię polowało na członków drugiego, posuwały się w głąb kontynentu.
Czy Bamessi szukali wsparcia? Spodziewali się bezpieczeństwa przez zwiększenie liczby ludności? Jeśli takie było zamierzenie wodza, fona Bamessi, to plan się udał. Komowie rozmnażali się szybko, ich liczba rosła. Byli bardzo płodni, jakby chcieli nadrobić straty wywołane wędrówką. Przez pierwsze dziesięć–piętnaście lat stosunki między plemionami były dobre, lecz potem Bamessi zaczęli się obawiać, że ich goście z mniejszości wyrosną na większość. Staną się zagrożeniem. Wzrost liczby Komów wywołał zazdrość u Bamessi, którzy musieli im coraz bardziej ustępować. W końcu, aby powstrzymać eksplozję przyrostu ludności, fon Bamessi wezwał fona Komów do swojego pałacu. Siedząc na tronie pokrytym lamparcią skórą, zaproponował środek zaradczy: każdy z fonów miał zbudować wielką chatę i zwołać do niej wszystkich mężczyzn. Jak tylko wejdą do środka, zarygluje się drzwi i podpali.
Przy budowie chat pomagali wszyscy, starzy i młodzi. Dachy były skonstruowane z wielkich płyt bambusowych, wiązanych sizalowym sznurem i pokrytych suchą trzciną. Na otwarcie mężczyźni cisnęli się do środka, nie wiedząc, co ich czeka. Obaj fonowie podpalili chaty, poświęcając tym samym swoich synów dla przetrwania plemion. Zapłonął smutny, ale konieczny stos ofiarny. Iskry strzelały w górę, a ponad trzaskami unosiły się jęki nieszczęśników zamkniętych w środku. Dziwnym trafem z chaty Bamessi nie dochodziły żadne krzyki. Chata spaliła się na popiół. Jednak mężczyźni uciekli przez ukryte z tyłu drzwi.
Fon Komów, wściekły z powodu zdrady, zbiegł do lasu palmowego. Śpiewał bez końca smutne piosenki i rozmyślał. Tylko swojej siostrze Nandong, jedynej, która go odwiedzała, zdradził plan pomszczenia Komów: postanowił się powiesić. Nikt nie miał prawa go odciąć i pochować. „Pewnego dnia pojawi się pyton – powiedział. – Idźcie za nim. Odpoczywajcie tam, gdzie on odpoczywa. Pełzając, zaprowadzę was do miejsca, gdzie mój lud zamieszka”.
Fon powiesił się na gałęzi. W niedługim czasie z jego ciała zaczęły spływać krew i żółć, które utworzyły kałużę, potem bajoro, a następnie jezioro. Tłuste robaki wydobywające się z fona spadały do jeziora i zamieniały się w ryby. Myśliwy Bamessi, który badał brzegi nowo powstałego jeziora, pierwszy zauważył ryby. Zawiadomił o tym fona. Woda nie tylko lśniła w słońcu, ale również kipiała i bryzgała mnóstwem płetw. Kiedy doradcy wodza orzekli, że stan jeziora jest przyjazny, wódz Bamessi ogłosił dzień połowów. Wszyscy mężczyźni i chłopcy zebrali się z koszami na brzegach jeziora. Na znak fona wskoczyli do wody i stojąc w niej po pas, machali zawzięcie koszami. Nie wiedzieli, że wybiła godzina zemsty. W trakcie tego zamieszania, chlapania i krzyków dzieci wody jeziora uniosły się, rozprysnęły na wszystkie strony i zabierając ze sobą wszystkich rybaków Bamessi, zostały z powrotem wessane do otworu w ziemi. Zaraz potem z zarośli wypełznął pyton. Nandong i jej towarzysze zabrali swój dobytek i podążyli za czarno-żółtym wężem. Nowa wędrówka trwała krócej niż pierwsza. Kiedy po dwóch księżycach zdziesiątkowany lud Komów dotarł do wznoszącego się dumnie górskiego grzbietu, Nandong zobaczyła, że pyton znika w podziemnej jamie. W tym miejscu jej syn Jinabo I kazał wybudować pałac.
Było to w roku 1755. Otoczona murem siedziba królewska, wzniesiona z bloków gliny, obejmująca świątynie, sądy i chaty haremu, króluje niedostępna nad ziemią Komów − kilkoma zielonymi dolinami, usianymi niebieskimi jeziorami.

Tajemnicza śmierć w afrykańskiej dolinie

Jaunde, 25 sierpnia 1986 roku. W odległej dolinie w Kamerunie Zachodnim z nieznanej do tej pory przyczyny poniosło śmierć co najmniej tysiąc dwieście osób. Tragedia zdarzyła się w dolinie Nyos, ponad trzysta kilometrów na północny zachód od stolicy kraju Jaunde, w nocy z 21 na 22 sierpnia.
Wydaje się, że większość ofiar zmarła we śnie. Nie ma żadnych oznak zniszczenia domostw ani pól. W dolinie znaleziono wiele martwych zwierząt, w tym krowy, ptaki i owady. Radio Kamerun podaje, że ratownicy, wyposażeni w maski gazowe i butle tlenowe, próbują wejść na teren katastrofy. Setki rannych przewieziono tymczasem do szpitala w Wum. Lekarz zajmujący się chorymi opisuje obrażenia jako „pęcherzowate ropnie” i „objawy typowe dla duszenia się”.
Wieczorem 21 sierpnia w okolicy słychać było głośny wybuch. Naoczni świadkowie twierdzą, że zerwał się gwałtowny wiatr, wzniecił silne fale na jeziorze Nyos, a jego przezroczyste wody zabarwiły się na czerwono.
Dwa lata wcześniej, 15 sierpnia 1984 roku, trzydziestu siedmiu robotników plantacji poniosło śmierć w okolicy jeziora Monoun, sto kilometrów od jeziora Nyos. Przyczyny tej katastrofy do tej pory nie zostały wyjaśnione (BBC, Reuters).

I. Pogromcy mitów

1

7 grudnia 2010 roku jechałem na spotkanie, które się nie odbyło.
Specjalnie udałem się po to do Paryża, z nadzieją, że od tego zacznę swoje opowiadanie. W drodze, w pociągu, mknąc przez równiny północnej Francji, otworzyłem gazetę. Przez długą chwilę wpatrywałem się w zbliżenie Słońca wykonane przez nasa. Z kuli wystrzeliwały słoneczne rozbłyski, pomarańczowożółte wstęgi, „ogniste erupcje mogące zakłócić przepływ informacji na Ziemi”, ale, tak jak zawsze, w skali wszechświata nie wywoływały nawet drgnienia. Na zewnątrz dzień był bezsłoneczny. Prognozy przewidywały opady śniegu, który rzeczywiście wkrótce spadł. Pierwsze płatki pojawiły się, kiedy wysiadałem na stacji Gare du Nord – ogon thalysa nie mieścił się pod zadaszeniem. Zanim dojechałem do hotelu, Paryż przybrał wygląd ośnieżonej dekoracji świątecznej, bajkowo oświetlonej, ale trącącej myszką. Na chodnikach i schodach prowadzących do metra leżała mokra breja, świecąca bielą w zapadającym zmroku. Na ulicach wszyscy się gdzieś spieszyli. Wir czerwonych świateł na place de la Concorde zakorkował jezdnię na dobre. Przechodziłem obok filii BNP Paribas i zauważyłem, że w środku, nie licząc kilku osób szukających schronienia, nie było nikogo. Dziwne, bo przecież 7 grudnia 2010 roku miał być dniem długo oczekiwanej akcji bankrun. Pod hasłem „Druga rewolucja francuska” tłumy facebookowych przyjaciół miały zachwiać międzynarodowym systemem bankowym, podejmując jednocześnie pieniądze z kont. Tym razem szturmować miano bankomaty, a nie Bastylię. Jeśli chodzi o organizatorów akcji, lud miał dzisiaj obalić filary władzy. „Bez użycia przemocy. Po prostu”.
Nie miałem nic przeciwko zamieszkom ulicznym, ale nie po to tu się znalazłem. Przyjechałem w sprawie jezior w Kamerunie i ich zdolności do szerzenia śmierci i zagłady. Wiele lat temu, w 1992 roku, przygotowałem na ten temat reportaż radiowy. Program, czterdzieści pięć minut nagrań, piosenek i rozmów, był rejestracją chwili. Teraz uważałem to za rodzaj wstępnych badań. Wybuch ucichł, ciała zostały pogrzebane, brakowało jednak końcowego wniosku. Martwa dolina Nyos, długości osiemnastu kilometrów, była do tej pory terenem zakazanym, strzeżonym przez wojsko. W rezultacie opowieści o tym, co naprawdę zdarzyło się w 1986 roku, mogły się tam przez dwadzieścia pięć lat rozwijać i rosnąć.
Po drodze na umówione spotkanie podjąłem pieniądze. Restaurację, w której powinienem się zjawić o ósmej wieczorem, miałem rozpoznać po drewnianej owcy przy wejściu. Mieściła się na placu, w cieniu bazyliki św. Klotyldy, i nazywała się Bazylika.
Owca stała przy jej drzwiach.

2

Oto co wtedy wiedziałem.
25 sierpnia 1986 roku Haroun Tazieff włącza radio w swoim domu przy quai de Bourbon 15. Wczesnym rankiem słucha wiadomości. Od serwisu informacyjnego o pierwszej w nocy spiker powtarza co godzinę komunikat o „przynajmniej tysiącu dwustu zabitych” w dolinie na zachodzie Kamerunu. Wydaje się, że ofiary zostały zaskoczone we śnie chmurą trujących wyziewów, które wydobyły się w nocy 21 sierpnia z jeziora w górach − le lac Nyos.
Chwilę potem dzwoni telefon. Haroun Tazieff podnosi słuchawkę w swojej pracowni, na linii jest Agence France Presse. Reporter prosi o komentarz w sprawie tajemniczej katastrofy. Słyszano wybuch, woda jeziora zmieniła kolor, mnóstwo ludzi i zwierząt poniosło nagle śmierć. Tazieff bez chwili zastanowienia mówi, że udusili się dwutlenkiem węgla, gazem, który wydychamy. „Le gaz toxicque est du gaz carbonique” selon le volcanologue francaise Haroun Tazieff.
Tak zapisano tę wypowiedź w komunikacie AFP, wysłanym w świat w poniedziałek rano o 8.49. To było pierwsze doniesienie prasowe na ten temat. Konkurencyjne agencje Reuters i AP zajmują się jeszcze gromadzeniem skromnych danych, AFP już donosi o faktach. Dwutlenek węgla, wyjaśnia Haroun Tazieff, jest gazem półtora raza cięższym od powietrza. Jeśli wydobywa się z ziemi w czystej postaci, to szuka, tak jak woda, najniżej położonych miejsc. Kiedyś, podczas wyprawy do Konga, on sam został osnuty falą CO2 i w jednej chwili „dosłownie znokautowany”. Kto natychmiast nie wydostanie się z obłoku gazu, umiera przez uduszenie. Jedyne pocieszenie − jest to śmierć bezbolesna.
Tak wykonano pierwszy ruch w najsłynniejszej partii rozgrywanej przez wulkanologów. Siedemdziesięciodwuletni Haroun Tazieff włącza zegar: rozpoczyna partię szachów błyskawicznych z kolegami.

3

Osiem stref czasowych na wschód od paryskiego południka Haraldur Sigurdsson nastawia swój radioodbiornik na częstotliwość BBC World. Z wysokości 2800 metrów n.p.m. patrzy na Morze Jawajskie. Lnianowłosy Sigurdsson, lat czterdzieści siedem, siedzi przed namiotem na krawędzi krateru wulkanu Tambora w archipelagu wysp indonezyjskich. Islandczyk w tropikach. Kiedy tylko usłyszał wiadomość o katastrofie w Kamerunie, ogarnęła go gorączka. Jest bliski wydania swoim tragarzom rozkazu zapakowania całej aparatury i zejścia na wybrzeże. Zaczyna się ściemniać. Najwcześniej w środę 27 sierpnia mógłby wsiąść na prom płynący na Bali. Na Bali jest lotnisko. Oblicza, że potrzebowałby przynajmniej tygodnia, żeby dotrzeć na miejsce katastrofy. Ale adrenalina niepotrzebnie krąży w jego żyłach: jest związany kontraktem z Rhode Island University.
Wieczorem podniecenie zamienia się w złość, a kiedy złość mija, pozostaje irytacja. Haraldur Sigurdsson, który uważa, że jako jedyny zachodni naukowiec potrafi wyjaśnić śmiertelne pułapki jezior w Kamerunie, jest uwięziony na wyspie Sumbawa w Indonezji.

4

Po udzieleniu odpowiedzi redaktorowi agencji AFP Haroun Tazieff goli się, używając mydła i wody. Codzienna chwila przed lustrem jest częścią porannego rytuału. Jeszcze cztery miesiące temu Tazieff był członkiem rządu francuskiego, sekretarzem stanu do spraw klęsk żywiołowych. Do tej pory ma łatwy dostęp do kręgów władzy. Zaraz po goleniu telefonuje do departamentu ministerstwa spraw wewnętrznych, którego siedziba mieści się na quai d’Orsay, na południowym brzegu Sekwany.
Francuska dyplomacja jest już na nogach od weekendu. W sobotę wieczorem 23 sierpnia generał armii kameruńskiej Roger Vanni informuje attaché wojskowego francuskiej ambasady o zagładzie życia w dolinie na północnym wschodzie kraju. Zakodowana wiadomość oznakowana immédiate zostaje wysłana z jednodniowym opóźnieniem z powodu urlopu ambasadora. Cała Francja jest na wakacjach. Mimo to przy kilku paryskich bulwarach od niedzieli 24 sierpnia są podejmowane różne działania.
− Trzeba ułożyć pismo z wyrazami współczucia dla rodzin ofiar w byłej kolonii.
− Trzeba zaproponować konkretną pomoc, zarówno we frankach, jak i w potrzebnych materiałach (Jaunde pisało o maskach gazowych, generał Vanni mówił o „wyposażeniu umożliwiającym wejście na teren katastrofy”).
− Trzeba ściągnąć ambasadora z wakacji w Aurillac. Dowództwo armii w Paryżu bez wahania kieruje jednostkę wojskową (wojska inżynieryjne z cysterną paliwa do diesli, wzmocnione oficerami łącznikowymi) z bazy w Republice Środkowoafrykańskiej do rejonu katastrofy w Kamerunie, leżącego w odległości siedmiuset pięćdziesięciu kilometrów.
Jednocześnie Harounowi Tazieffowi udaje się załatwić, żeby jego najbardziej zaufany i najwierniejszy współpracownik, znawca wulkanów o przydomku Fanfan, wsiadł do samolotu, którym ambasador ma wracać na swoją placówkę w Afryce. Wyruszają jeszcze tego samego dnia ośmioosobowym samolotem wojskowym typu Mystère 20.

 
Wesprzyj nas