Kto czai się po drugiej stronie ekranu? Znakomita, wielopłaszczyznowa, podszyta ogromnymi emocjami debiutancka powieść Lottie Moggach.


Najpierw mnie pocałujRasowa książka psychologiczna i jednocześnie fabuła o tym, jak często okłamujemy nie tylko innych, lecz przede wszystkim samych siebie – zarówno z niskich, jak i wysokich pobudek.

Leila czuje, że jej życie nareszcie nabrało barw, kiedy zostaje użytkownikiem elitarnego serwisu internetowego – tutaj dyskutuje się na poważne tematy i tu są ludzie, którzy liczą się z jej zdaniem. Mało tego, założyciel serwisu, charyzmatyczny i nieprzeciętnie inteligentny Adrian, ma dla niej wyjątkowo odpowiedzialną misję – jest oto pewna kobieta, Tess, która od dawna pragnie rozstać się z życiem, ale nie chce sprawić bólu rodzinie i znajomym.

Pomysł jest więc taki, że Leila wcieli się w nią na Facebooku i Gmailu, dzięki czemu otoczenie Tess będzie wierzyć, że ona wciąż żyje, tyle że gdzieś po drugiej stronie globu…

***

„Pierwszy thriller wkraczający na grząski grunt życia online”
– „Harper’s Bazaar”

„W internecie możemy być tacy, jacy chcemy. Nikt nie wie, kim jesteśmy naprawdę. Niepokojąco klaustrofobiczna i ogromnie poruszająca powieść”
– „The Guardian”

„Elektryzująca, okrzyknięta drugą «Zaginioną dziewczyną»”
– „Psychologies”

„Rani do żywego, gdy pokazuje możliwości i granice życia przeżywanego online”
– „Observer”

„Pierwsza powieść o dorastaniu dla pokolenia Internetu”
– „Glamour”

Lottie Moggach przez 15 lat była dziennikarką piszącą m.in. dla „Timesa”, „Financial Timesa”, „Elle”, i „GQ”. „Najpierw mnie pocałuj” to jej powieściowy debiut. Wszystko wskazuje na to, że Lottie odziedziczyła pisarski talent po matce – Deborah – autorce takich bestsellerów, jak choćby „Tulipanowa gorączka” czy „Hotel Marigold”.

Lottie Moggach
Najpierw mnie pocałuj
Przekład: Katarzyna Karłowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 28 lutego 2017

Najpierw mnie pocałuj


To był późny piątkowy wieczór, mniej więcej dziewiąty tydzień projektu. Tess mówiła normalnym głosem, ale widziałam, że wcześniej płakała, a jej pociągła twarz była blada. Przez pierwsze kilka minut rozmowy wzrok miała wbity w sufit i wspierała głowę o ścianę za łóżkiem. A potem ją wyprostowała i spojrzała prosto do kamery. Nigdy wcześniej nie widziałam u niej takich oczu: pustych i jednocześnie przerażonych. Mama też czasami miewała taką twarz, już pod koniec.
– Boję się – powiedziała.
– Czego? – spytałam głupawo.
– Kurewsko się boję – powtórzyła i wybuchła płaczem.
Nigdy dotąd nie płakała przede mną; powiedziała mi nawet pewnego razu, że rzadko płacze. To była jedna z tych cech, które miałyśmy wspólne. Potem siąknęła nosem, przetarła oczy wierzchem dłoni i już wyraźniejszym głosem zapytała:
– Rozumiesz?
– Oczywiście – odpowiedziałam, chociaż niezupełnie wiedziałam, o co jej chodzi.
Przez chwilę znowu patrzyła prosto do kamery.
– Mogę cię zobaczyć?
Najpierw pomyślałam, że pyta, czy możemy się spotkać. Próbowałam jej przypomnieć o naszej umowie, że spotkania nie wchodzą w grę, ale weszła mi w słowo:
– Włącz swoją kamerę.
Milczałam.
– Uważam, że lepiej jednak nie – odparłam w końcu.
– Chcę cię widzieć – nalegała Tess. – Ty mnie widzisz.
Patrzyła prosto do kamery, jej łzy prawie zdążyły wyschnąć. Uśmiechnęła się słabo, a ja poczułam, że mięknę. Trudno było się oprzeć i już chciałam powiedzieć „OK, niech będzie”, ale ostatecznie się nie zgodziłam.
– Moim zdaniem to nie jest dobry pomysł.
Patrzyła na mnie jeszcze chwilę. Po czym wzruszyła ramionami i znowu wbiła wzrok w sufit. Będę w tym miejscu uczciwa: nie chciałam, żeby Tess mnie zobaczyła, mogłam przecież nie spełniać jej oczekiwań. Wiem, nie jestem w tej kwestii racjonalna: no bo jak mnie sobie wyobrażała i czy to miało jakieś znaczenie? Ale ja obejrzałam jej twarz naprawdę dokładnie, poznałam wszystkie niuanse tego, co wyrażała, i nie mogłam znieść myśli, że gdybym włączyła kamerę, to być może zobaczyłabym pojawiające się na niej rozczarowanie, choćby tylko przelotne.
Tess wciąż wpatrywała się w ten sufit i nagle powiedziała:
– Ja tego nie mogę zrobić.
– Ależ możesz.
Przez dobrą minutę nic nie mówiła, a potem nietypowym dla niej potulnym tonem poprosiła:
– Możemy już skończyć na dzisiaj? Tak będzie OK?
I nie czekając na odpowiedź, zakończyła połączenie.

Przyznaję, że tę szczególną rozmowę odtwarzałam później w głowie kilka razy.
Mogę tylko powiedzieć, że mówiłam to, co wtedy wydawało się właściwe. Tess była przybita, więc ją pocieszałam. Wydawało się absolutnie naturalne, że się boi. A kiedy rozmawiałyśmy następnego dnia, wróciła do stanu, który na tym etapie był „normalny” – spokojna, uprzejma i wyobcowana. Tamten incydent nie został przywołany.

Kilka dni później znowu spojrzała w kamerę i postukała palcem w obiektyw, jak to miała w zwyczaju.
– Dostałaś już wszystko, czego ci trzeba?
Zakładałam, że pozostaniemy w kontakcie aż do ostatniej chwili. Ale wiedziałam też, że to się będzie musiało skończyć.
Powiedziałam więc:
– Tak. Raczej tak.
Pokiwała głową, jakby coś sobie potwierdzała, i odwróciła wzrok. W tym momencie, zdając sobie sprawę, że widzę ją ostatni raz, poczułam nieoczekiwany, silny napływ adrenaliny i jeszcze coś podobnego do smutku.
– Nie wiem, jak ci dziękować – odezwała się po dłuższym milczeniu. I dodała: – Żegnaj.
Spojrzała do kamery i wykonała gest przypominający wojskowy salut.
– Żegnaj – odpowiedziałam. – Dziękuję ci.
– Za co mi dziękujesz?
– Nie wiem.
Przeniosła spojrzenie na coś poniżej, może na swoją nogę, może na łóżko. A ja patrzyłam na jej długi, płaski nos, na krzywą policzka, na maleńkie kreseczki zmarszczek wokół ust, takie podobne do rzęs. A potem zadarła głowę, pochyliła się do przodu i wyłączyła kamerę. I to było na tyle. Nasza ostatnia rozmowa.

Środa, 17 sierpnia 2011

Tu nie ma Internetu, nawet przez modem telefoniczny.
Nie przewidziałam, że nie uda mi się wejść do sieci. Oczywiście sprawdzałam zawczasu, ile się dało, ale komuna nie posiada strony internetowej, a gdzie indziej znalazłam niewiele praktycznych informacji oprócz wskazówek, jak tu dojechać. Było tylko kilka bezużytecznych komentarzy na forach, głównie typu: „Ach, uwielbiam to miejsce, sam spokój i piękno”. Wiem, że komuny to miejsca dla osób, które pragną „powrotu do natury”, ale na ile rozumiem, ludzie w nich także żyją i pracują na mniej lub bardziej stałych zasadach, dlatego zakładałam, że jakoś tu umożliwiają logowanie się do sieci. Jakkolwiek by było, Hiszpania to kraj rozwinięty.
Wiem, że Tess musiała się wyprawić w jakieś odludne miejsce, ale żeby na wysokość trzech czwartych górskiego zbocza, bez słupa telefonicznego w zasięgu wzroku? Kompletnie bez sensu. Dlaczego z wszystkich miejsc na świecie wybrała akurat to na spędzenie ostatnich dni życia? Przyznaję jednak, że lokalizacja wcale nie jest taka nieprzyjemna. Rozbiłam namiot na polanie, z której rozciągają się rozległe widoki na dolinę. Okoliczne góry są ogromne, w najrozmaitszych odcieniach zieleni, błękitu i szarości, zależnie od tego, z jak daleka się na nie patrzy. U ich podnóża płynie wąska, srebrna rzeka. Najwyższe szczyty pokrywają czapy ze śniegu: niepojęty widok przy tym upale. Właśnie zapada wieczór, niebo ciemnieje do barwy tajemniczego, mglistego błękitu.
Jest tu kobieta ubrana jak elf, w top odsłaniający brzuch i sandały sznurowane do kolan. A inna ma ogniście rude włosy skręcone po bokach głowy w coś na kształt rogów. Mnóstwo mężczyzn nosi długie włosy i brody, a kilku paraduje w dziwnych, takich jakby księżych szatach. Tak czy owak większość przypomina ludzi, którzy żebrzą przy bankomatach na Kentish Town Road, tyle że ci tutaj są niesamowicie opaleni. Myślałam, że nie będę się specjalnie odróżniała od reszty – mama często mówiła, że mam włosy jak hipiska, bo z przedziałkiem na środku i niemal sięgające do pasa – a jednak czuję się w tym miejscu jak gość nie z tej planety.
Mało kto coś tutaj robi, tak to wygląda. Na ile się orientuję, ci ludzie po prostu grzebią w ogniskach i parzą herbatę w brudnych rondlach, względnie grają na bębnach albo konstruują jakieś nieokreślone przedmioty z piór i sznurków. Mało co w tym wszystkim jest „komunalne”, oprócz wspólnego pragnienia, żeby mieszkać nędznie za darmo. Stoi tu kilka namiotów podobnych do mojego, ale większość ludzi sypia chyba po prostu w swoich sfatygowanych vanach z krzykliwymi malunkami na karoseriach albo w skonstruowanych z kawałów folii i prześcieradeł szałasach wśród drzew. Wszyscy palą papierosy i wygląda na to, że obowiązkowe jest posiadanie psa, po którym nie sprząta się odchodów. Musiałam zużyć połowę swojego zapasu chusteczek odświeżających, żeby wyczyścić kółka walizki.
Jeśli idzie o udogodnienia sanitarne, to byłam przygotowana, że okażą się prymitywne, ale przeżyłam szok, kiedy zaprowadzono mnie do miejsca za kępą drzew, przy którym stał słupek z tabliczką „Sralnia”. Po prostu dół w ziemi, bez żadnej deski i papieru toaletowego, a kiedy się zajrzało do środka, to widać było odchody innych ludzi. Obiecałam sobie – po mamie – że już nigdy nie będę miała do czynienia z cudzymi ekskrementami, i dlatego zdecydowałam, że wykopię własny dołek w pobliskich krzakach.
Oczywiście każdy ma prawo żyć, jak chce, dopóki nie robi nic złego drugiemu człowiekowi. Ale żeby tak?
Jeszcze w Londynie byłam prawie pewna, że ona przyjechała tu właśnie. Wszystko na to wskazywało. Teraz zaczynam mieć wątpliwości.
Niemniej, jak już raz powiedziałam sobie, że przyjadę tu na tydzień, żeby się rozpytać, to zrobię to. Od jutra zacznę pokazywać ludziom jej zdjęcie. Przygotowałam sobie historyjkę, że to moja przyjaciółka, która tu mieszkała zeszłego lata i z którą straciłam kontakt, ale jestem przekonana, że ona gdzieś tu jest w okolicy. I w zasadzie nie jest to kłamstwo. Po prostu nie będę dodawała, że szukam dowodu na to, że rzeczywiście umarła.
Dochodzi wpół do dziesiątej wieczorem, a upał wciąż straszny. Oczywiście sprawdziłam zawczasu, jakie tu panują temperatury, ale nie byłam do końca przygotowana na to, jak się człowiek czuje w trzydziestu dwóch stopniach. Muszę stale wycierać dłonie ręcznikiem, żeby nie zawilgocić klawiatury.
W sierpniu zeszłego roku, kiedy Tess tu przyjechała, było jeszcze goręcej. Trzydzieści pięć stopni: sprawdziłam. Ale ona lubiła upały. I wyglądała jak ci ludzie stąd, też miała takie sterczące łopatki. Kto wie, może nosiła taki sam kusy top jak kobieta-elf – miała przecież takie rzeczy.
Odsunęłam klapę namiotu i widzę teraz wysyp gwiazd oraz księżyc, który świeci prawie tak jasno jak ekran mojego laptopa. W obozowisku zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć brzęczenia owadów i – wydaje mi się, a wręcz mam nadzieję – dźwięku generatora pracującego gdzieś blisko. Jutro dojdę do tego, co to jest. Mam wprawdzie zapasową baterię do laptopa, ale będę potrzebowała prądu. A to dlatego, że podczas pobytu tutaj będę spisywała sprawozdanie z wszystkiego, co się dotąd wydarzyło.
Pomysł zaczerpnęłam od Tess. Jedną z pierwszych rzeczy, które mi przysłała, był jej „życiorys” napisany kiedyś tam na życzenie psychiatry. Zawierał wprawdzie pewną ilość przydatnych informacji, ale tak jak wszystko, co robiła Tess, był też pełen dygresji i niespójności, a zawarte w nim fakty zaciemniały retrospektywne emocje. To moje takie nie będzie. Chcę po prostu spisać prawdę. Opowiedziałam trochę policjantom, ale nie znają pełnego obrazu. A wydaje mi się, że powinien powstać jakiś jednoznaczny dokument.
Są pewne rzeczy, o których nikomu nie opowiadałam, jak na przykład sprawa z Connorem. Nie żebym miała komu opowiedzieć. I nie przypuszczam, by policja była jakoś szczególnie zainteresowana. A poza tym, nawet gdybym miała komu opowiedzieć, to chyba nie byłabym w stanie. Za każdym razem, gdy nachodziła mnie jakaś myśl o nim, to znaczy o Connorze – czyli dość regularnie, nawet w samym środku załatwiania sprawy z policją, nawet wtedy, kiedy myślałam, że pójdę do więzienia – było tak, jakbym miała na nią alergię. Przez chwilę czułam się strasznie chora, a potem mój umysł odrzucał taką myśl, jakby starał się mnie chronić przed towarzyszącymi jej silnymi emocjami.
Nie mam jeszcze pewności, co z tym zrobię. Raczej nic. Na pewno nie zamieszczę tego w sieci.
Wiem, że to jest coś, co my, „młodzi ludzie”, powinniśmy robić, do mnie to jednak nigdy nie przemawiało. Dobrowolne udzielanie informacji, o które nikt nie prosił, w oparciu o przekonanie, że inni mogą się interesować cudzym życiem, wydaje się czymś bezsensownym i niegrzecznym.
Oczywiście na Czerwonej Pigułce prezentowaliśmy nasze opinie, ale to było co innego. Tam odbywały się racjonalne dyskusje na tematy filozoficzne, nikt nie wylewał z siebie wszelkich przypadkowych rzeczy, jakie przychodziły nam do głowy. To prawda, że niektórzy ludzie wykorzystywali serwis jako swoisty konfesjonał, zamieszczając posty z długimi relacjami ze swoich „podróży” i o tym, jakie mieli potworne dzieciństwo, bo w ten sposób znajdowali niby ujście dla swojego gniewu. Ale ja nie z tego powodu tam dołączyłam. Ani razu nie powiedziałam nic osobistego. Zdaje się wręcz, że oprócz Adriana nikt nie wiedział, ani w jakim jestem wieku, ani nawet że jestem dziewczyną.
Tak więc na samym początku pragnę zaznaczyć, że nieprawdą jest, jakoby Adrian „polował” na osoby „słabe” i „wyizolowane społecznie”. Diana, policyjna psycholożka, też stale o tym mówiła, rozdmuchując sprawę śmierci mojej mamy i tego, że mieszkałam samotnie. A ja przecież, po pierwsze, znalazłam ten serwis, gdy mama nie żyła już od prawie trzech miesięcy, i po drugie, to nie było tak, jakobym w ogóle nie podchodziła do komputera, kiedy ona jeszcze żyła. To prawda, że moja aktywność w sieci znacznie wzrosła po jej śmierci, ale można chyba uznać, że to naturalna konsekwencja nadmiaru wolnego czasu.
Jest możliwe, że gdyby mama żyła, sprawy nie potoczyłyby się dokładnie tak, jak się potoczyły, ponieważ nie pozwoliłaby mi jechać tamtego dnia do Hampstead Heath na spotkanie z Adrianem. Ale kto wie, czy bym jej nie okłamała? Mogłam w końcu powiedzieć, że wybieram się na badanie oczu, albo wymyślić jakąś inną wymówkę, która usprawiedliwiałaby kilkugodzinne wyjście z domu. Nie miałam w zwyczaju jej oszukiwać, ale jedną z lekcji, jakie wyciągnęłam z tego doświadczenia, jest to, że czasami trzeba ukryć prawdę na rzecz wyższego dobra.

 
Wesprzyj nas