W 1812 roku w niezwykłych okolicznościach przychodzi na świat Jan Hyndryk Kończyświat, zwany Hynkiem. Zarówno jego własne losy, jak i dzieje jego synów i wnuków w niespotykany sposób łączą się z wielkimi wydarzeniami epoki…


Galicyanie“Galicyanie” Stanisława Aleksandra Nowaka to napisana wspaniałym językiem, wierna realiom historycznym powieść, w której radość plecie się ze smutkiem, a życie zmaga się ze śmiercią.

Zaborów, galicyjska wieś pod Rzeszowem, licząca około tysiąca dusz. Losy jej mieszkańców wyznacza historia. Jak sięga ludzka pamięć, co i rusz przemaszerowywały tamtędy obce wojska, austriackie, rosyjskie, francuskie, polskie oddziały powstańcze. A koniec XVIII i cały XIX wiek obfitują wszak w wojny i powstania…

W 1812 roku w niezwykłych okolicznościach przychodzi na świat Jan Hyndryk Kończyświat, zwany Hynkiem. Zarówno jego własne losy, jak i dzieje jego synów i wnuków w niespotykany sposób łączą się z wielkimi wydarzeniami epoki.

„Galicyanie” to niezwykła opowieść, w której radość plecie się ze smutkiem, a życie nieustannie zmaga się ze śmiercią. Wyraziści bohaterowie, wierność historycznym realiom, a przede wszystkim żywy, plastyczny język pozwalają podczas lektury poczuć atmosferę XIX-wiecznej Galicji.

Stanisław Aleksander Nowak
Galicyanie
Seria:„Archipelagi”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 21 kwietnia 2016

Galicyanie


Wstęp

Pamiętam wakacje w Zaborowie: mleko prosto od krowy, zapach wiatru w pierzynie, ważki nad Wisłokiem, spanie w sąsieku podczas ulewy, wiadukt w chmurach, gdy przejechał osobowy na Jasło, łoskot wiadra w studni na korbę, bójkę na łańcuchy w Strzyżowie…
W świetle otwartego popielnika babcia opowiadała mi bajki. Gdy dorosłem, uznałem, że zaborowianie zasługują na powieść. Pomysł tyleż oryginalny co śmiały: napisać sagę i epopeję zarazem obejmującą dzieje Galicji w zaborze austriackim. A to wszystko w czterech tomach, na tysiącu stron, nie tylko swoimi słowami, ale i swoim językiem, stworzonym na potrzeby powieści. Pracowałem z przerwami osiem lat. Przekopywałem biblioteki, ślęczałem w czytelniach. Na bibliografię tetralogii składa się ponad tysiąc pozycji: literatura pamiętnikarska, naukowa, beletrystyka, prasa. Do biblioteki na Szajnochy we Wrocławiu chodziłem jak na grzyby do lasu i przynosiłem ciekawe słówka do mojego „języka galicyjskiego”. Nagrywałem długie rozmowy ze stryjem i tatą. Tak powstali Galicyanie, którzy noszą nazwiska współczesnych mieszkańców Zaborowa, choć zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. W gwarze „zrobić coś sobą” znaczy samemu. Napisałem Galicyan sobą, całym sercem i umysłem, ale niezupełnie sam. Zbigniew Żakiewicz, autor znakomitej wileńskiej trylogii, wspierał mnie i służył fachową radą. Pisarskiego rzemiosła uczyli mnie wrocławscy dziennikarze: Maryla Dorywała, Jarosław Kałucki, Zdzisław Smektała, Iwona Zielińska. Profesor Romuald Gelles z Uniwersytetu Wrocławskiego wpoił mi naukową dociekliwość. Jarek Nowak, przyjaciel, wielki mecenas sztuki, pożyczał mi do pierwszego. Cząstkę talentu oddały Galicyanom redaktorki: Agnieszka Jeż, Agnieszka Trzeszkowska i Agata Kurkus-Soja, która zaproponowała tytuły dwóch rozdziałów. Im wszystkim z całego serca dziękuję.
Stanisław J. Nowak

Xięga Biała – Zabór. Woda

Wisłok

Wisłok – przejrzadło pradawni. Kiedyś, kiedyś miał rozmachliwe ogarnięcie. W przedhistorycznych czasach wypełniał cały rozdół, tak nazwane Wisłoczysko – dziś puste świadectwo młodzieńczych dążności. A potem skurczył się i obrósł łoziną. W twardą zimę, gdy ściśnie mróz i upadną śniegi, Wisłok znika ledwie nie na całkowicie. Wtedy jego koryta można dorozumieć się tylko po łoźniakach i gładziźnie lodu przypodabniającej go na posypaną mąką stolnicę. Gdy ma się ku wiośnie, przeonacza się w swoją pierwocinę – maciupki potoczek, który facecyjnie biegnie środkiem łożyska, ślepiąc wiośnianymi wodobłyskami. Zdarza się, osobliwie po okresie jarkich mrozów, że rozdwaja się na dwa strumyczki: jeden płynie po lodowej błonie, drugi zaś pod nią, jakby podspodnim korytem. W roztop i po ulewniejszych deszczach Wisłok robi się coraz szerszy i szerszy, aż w końcu następuje wylew. I znów na krótko, jak w pradawności, Wisłoczysko staje się pełnowodne. Wisłok zalewa Błonie, często przerywa gościniec, zatrzymując poczty. Atoli po paru cieplejszych dniach wraca do koryta, zostawiając do ciorta trawska pouwieszanego na łozinach, sadzawki ze zdychającymi rybami i cuchnące zgnilizną błoto, w którym można zgubić sobie buta. Woda we Wisłoku jest z brzegu przezroczysta, a dalej mętna.
Wszystkie ludzie jednozgodnie opiniują, że jej lewa strona jest biała, podobna na nicę gumowych pantofli, ale co do farby samej wody zdania są podzielone. Powiadają, że zarywa ona do wojackiego szynela. Tymczasem Wisłok, jak każde stworzenie, przybiera barwy ochronne. Rozmaite. W dzień wichrzysty jest ziemisto-szklany i zbrużdżony jak spokładane pole, w robotny dzień – szary, a przy słonecznej niedzieli dlaczegoś niebieściuchny, pokryty złotą siatką, łagodnie falującą na burtach łódek i filarach mostów. Może też być rozbłyskany jak postaw złotogłowiu lub smużyć pomarańczowością, osobliwie o przedwieczerzu, gdy dogasa słonkowe żarlisko. Poza tym w różnych miejscach ma rozmaite odcienia. Na Budach lśni nieposzlakowaną bielą od białokorej brzeziny i łyd babów, które pierają hań kijankami, na Tamtym Zaborowiu jest sczerwieniony zarzeczną trzmieliną, pod mostem na Łopuszkę – czarny od cieniów przęseł, koło Kaczarnicy – żółty od kaczeńców. Inny jest w czasie przedwiosennym, inny latem, inny w słotną jesień, inny w posuchę – mówiąc krótko: zmienia obliczności.
W paru miejscach Wisłok nawiercają wiry. Poniektóre są tak świdrowate, jakby nie było pod nimi ferdamenckiego kamienia, co mełta wodę i robi machy wzorem koła żelaznej lokomobili, lecz przewiercone dno, przez które schodzi woda. Chyżo biegnie Wisłok też na płyciznach, czyli prądach. Tam jest wyboisty, lśniący jak liberyjny mundur i podobny do zaborowskich rzek lokajczyków w jego służbie zostających, co dudnią po kamiennych schodach. A znów w głębinach, tamach i bończolach woda prawie stoi. Stąd pochodzi, iż tafla Wisłoka nie jest równa. Pełna mikroskopicznych kaskad i grobli przypomina zachodzące na siebie płyty albo powapnione ściany chłopskich chałup. Także wisłoczne fale nie są jednakie. Bywa, falują łagodnie, to znów wzbierzone pokazują białe paznoty, a nawet kły. Są długie i jedwabiste albo krótkie i wklęsłe, jakby strugane półokrągłym dłutem. Przy słabym wietrzyku Wisłok toczy wody niespiesznie, jakby podróżował do kąpiel. Jego tafla fałduje się jak zatępiony nóż, którym cięto gwoździe, a fale płyną jedna za drugą, rzec by można melodyjnie, niczym gama na fortepianie. Czas do czasu krzyżują się, tworząc kratkę podobną na szyję starowiny albo półkoszyk pleciony z wikliny. Są też miejsca matowe, jakby zabliźnione, które zgoła się nie fałdują. Znaczą one cieplejsze prądy.
Wystarczy jednak, że wiater mocniej wionie, a Wisłok zamienia się w tarkę. Fale stają się większe i pieniste i zwiduje się, że wicher pierze na tej tarce swoje strzępiaste łachy. Prócz tego, że się Wisłok zmienia, pewne jest i to, że się zestarzał. Bywa rześkim, ale najprzeważniej jest niemrawą. Płynie z wysileniami. Czasem safanduła leniwieje tak dalece, jakby wcale nie był sławnym Wisłokiem, ale jakimś portowym kanałem bez nazwania lub wręcz zastoiskiem. Jego wody są stare i brudne, pokryte pianą jakby śliną wyciekającą z gęby zniedołężniałego dziadygi. Zdają się szmatami, które gałganiarze zbierają na ręczne wózki.
Jak każdy wiekiem przyciśniony Wisłok słabuje na wzrok. Z rańsza i z wieczora jego zrzenice zawlekają się bielmem mgły, ale najsroższe jest krótkowidztwo. Dla tego właśnie krótkowidztwa zwierciedli lada jak. Na ten przykład nadbrzeżną topolę widzi jeszcze ostro. Bez ochyby odbija drzewny pień, ale już korony topól wyobraża jako stertę talerzów. Dalsze obrazy zwierciedli pod kształtem chybotliwych plamów albo pasów podobnych na ślady rozpisywanego pióra. I już bezkolorowo, niekiedy zaś mylnie. Drzewa szpilkowe odbija więc, filisztyn, jako liściaste, a lampy elektryczne na rzeszowskich bulewarach jako płonące żagwie, choć akurat w tym przypadku nie jest to chyba kwestia krótkowidzących ślepiów, ale raczej przywyczki i – mówiąc prosto – zdziwaczenia.
Wisłok jest przyjazny ludziom. Jest rybny, daje wiklinowe gałęzie na koszyki i szuter na szarwark. Dzieckom dozwala się okąpać, parobkom – pławić konie w ciepleńszej nad powietrze, przedwieczornej wodzie, a wozakowi Olkowi Nowokowi – przybiegać furmanką i moczyć wyschłe koła, dopokąd nie nabiorą wilgoci i nie przestaną skrzypieć. W zimie nie zaprzecza przejścia po tafli, w lato – przez płycizny. Tam jest dostępny.
W Zaborowiu ma dwa brody. Prowadzą do nich dowodnie drożki. Jedna idzie od Dęba, przez gościniec i Błonie, a druga na Kaczarnicę popod most. W tych miejscach chłopy podwijają nogawice, a baby podkasowują się – i przechodzą na drugą stronę. Lodowata woda pieni się wokół łyd, trzeba tylko uważać na śliziutkie kamienie, ale przejść można. Bo i kamienie są łagodne. I te na brzegu – zmulone, śmierdzące gardzielą Wisłoka, i te we wodzie – omszone; wszystkie są obłe, podobne na karmelki trzymane długo w gębie. Ale ten niby obłaskawiony kapcan, ten zgrzybialec bywa też oszukańczy. Z powodu, że ciągną z niego szuter, ma dużo dołów, i to tam, gdzie nikt by sobie nie liczył. Czasem można się pokapować, gdzie płycizna, a gdzie głąb. Topielisko jest ciche – płycizna najkrzykliwsza. W zielonej głębowinie cichość taka jak w zastoisku. Tu rozciaga się władztwo głębinnych straszydeł, tu na spodzie Wisłoka toplec się czatuje. Na głębinie wisłokowe wody odszczególniają się swoją nieruchawością, na płyciźnie Wisłok wpada w drugą ostateczność. Woda robi tu rozruch, tyrka się hałaśliwie po kamieniach, jak drzewniana obrączka, którą toczą po gościńcu smrodziarze. Woda gwołtuje, jakby krzykiem chciała odstraszyć coś albo kogoś. Może wodnice albo upiorzyce? Jak w przypowiadce: „Nie każdy kąsa, co wąsem trząsa” albo w tej, którą pewnikiem znał Olek Nowok: „Im gorsze koła, tym więcej skrzypią”.
Wisłok – fafuła – oszukuje, a kiedy niekiedy myli ludziom drogę. Jak praojcom Hynka Kończyświata.

Koniolud

Praojciec Jan Hyndryk Zenon Kończyświat był rodzony decembra 22-ego, w święty Zenon Żołmierz, roku Pańskiego tysiąc óśmset i coś we wsi Zaborów cyrkułu rzeszowskiego, z Kończyświatów małżonków, to jest z ojca Jana Józefata Bonawentury Kończyświata i matki Bożeny Margorzenty z domu Wasilewskich, której tatuś był Ładysław, siedział na czudeckim Przedmieściu, ale nie zapisywał się do przedmieszczan, ino pracował prace nadpastucha od baranów. Kończyświaty pozostawały w dworskiej służbie. Domowały w czworacznej chałpie. Jan Hyndryk Zenon Kończyświat miał rodzicieli, ale w rokach wczesnomłodocianych chłopaki za oczy robiły sobie pośmiech, że był najduchem, znaczy nieprawego łoża, i przezywały go „patronem kobylarzy” albo „konioludem”. Rychtyg, Hynka powiła siwa świerzopa pod nazwiskiem Kara. Temu Kara, że była lipicanerem, a lipickie źrebce są zawdy kare i dopiero jak urosną w lata, przetwarzają się w siwe. Tu – nawiasowo mówiąc – nie stwierdza się przypowiadka: „Jak się bura kobyła ulągnie, to i bura zdechnie”.
Rzecz tak się miała: W lato roku 1812 czernice obrodziły, a jesieni modrzewia chybko zeżółkniały, co zapowiadało zimę owalną – śnieżną i długą. Już na Aniołów Stróżów (2 X) upadł śnieg „ptaszy”, rozdelikacony jak kwiecie, którym osypują się jabłonie. Bezskazitelna jak nowicjat ponowa niby sędzielakiem przyokryła konarzące się drzewa, zawleczone ornice zmieniała w małogóry, a cały krajwidok w rytowany. Śniegu napadało ino, ino, tak stopniał. Niezadługo upadł śnieg „pastuszy, który słonko ruszy”, „parobczański”, „gospodarski” i wreszcie przed dniem chwalebnym świętych Szymona i Judy (28 tego miesiąca) spadł śnieg „xięży, co go nic nie zwycięży”.
W nocy napadał. Jutrzejszego dnia po ranu domowi od razu to poznali. Nie trzeba im było dźwigać się z wyrka i wsadzać głowy w okno. Świat zgłuchł i nastała cichość solenna niby w czas siejby maku albo w szkłowej kuli. We dworze mieli taką kulę. Było w niej malusie miasteczko: kamienice, kościółek, ratusz z magistratualną wieżą. Wszystko ono bajkowej architektoniki, ale takie rzeczywiste: czerwone dachówkowe dachy, czarne drzwi, żółte oknowe szyby. Gdy się zaruszało kulą albo gdy się ją wykopyrciło, na miasteczko leciał śnieg. Srebrny. W dniu uroczystości Rafała Archanioła (oktobra 24go) roziglił się dwugradusowy mróz i niczym cerowaczka poszył kałuże i rzeki. Odtychczas ziąb trzymał, a na dobitkę złego hulajwiater duł. Zimna tak się nasrożyły, że wymarzła szałwia w ogródkach, a okostniałe jagniąteczka i kwiki trza było zabierać do izbów, coby nie skarkły. Zrobiła się zima zawiewna do niezniesienia. O laboga! Maryja! Kurniawy były tak nadzwyczajne, że zadęło wszystkie chałpy we wsi, a te, co stały na wydmuchu, zawiało na całkowicie – tak że ludziska wychodziły na pole przez dach, rozrywając żytnianą strzechę. Widnokrężnie było jasnobiało. Widziało się, że zima zabrała domy tylko chwilkowo, coby rozłożyć obrus przed zasiadką do świętogodniego pośnika, i zaraz na powrót poustawia je na swoich miejscach albo wypowie zaklęcie: „Obrus, rozłóż się!”. I prawdziwie.
W wilią świętej Sabiny Męczenniczki (8bra 27-go) pogoda została powrócona – wiater się uśmierzył i nie prószył już z łopat odgarniających zaspy. Świeciło słonko. Ludzie odkopali domostwa. Na Szymona i Judy przedranek był cichy. Nad Zaborowiem wisiały powiewne chmury, ale że leżały śniegi, a mróz nie puszczał, dało się słyszeć tylko szeleszczącą krynolinę zimy, powietrze zaś było tak wyszpiglowane wiatrem, tak niepojęcie wykrystowane, że można było patrzeć na wylot beze góry, a nawet oglądać wszystkie kości w człowieku.
Jeszcze za ciemna młody koniuch Jan Józefat Kończyświat założył kumiśne portki, na nie wdział futrowe, „psiakami” zwane, oporządził starożytny wasążek na płozach, zaprzągł go Karą i powędrował w jarmark koński do Krosna miasta. Karą – beczkowatą fornalkę, mroziatej maści z taką więcej siwawszą strzałką na łbie, nadnaddziad dostali darunkiem jako źróbka, gdy wojska odbywały pochód.
Jak wzwyż wspomniono, dzień był rozsłoneczniony. Do Krosna praprarodzic dojechali bez nijakich wydarzeń. W powrocie odbili na Budy Zaborowskie do familiantów, skąd zabrali połowicę z synem, co przy piersiach. Wnet śnieg zachmurzył atmosferę, potem wiater się wywikłał i napadła zamieć biała jak oczy ciemnego. Teraz Józefat jechał noga z nogi niby fura frachtowa. I dziwne nieszczęście losu: ujechał może pół mili gościńca, gdy w tej białości pokazał się siwy koń. Kara zakwiczała i ruszyła trap za zniknionym ogrem. To wonczas zjechał na Błonie.
Kierunki mu się pokołowrociły. Marzyło mu się, że jedzie za traktem, ale ta pewność omylną była – saniował równinnymi rozłogami. Śniegi, mrozy, wiatry – brrr… A potem nocka zaszła, bezksiężycowa, nieprzejrzana, i lubo Józefat wyślepiał ślepia, niczego już nie był zdolen doślepnąć ni na niebie, ni na ziemi: ni gościńca, Mleczną Drogą zwanego, ni konstelacji Furmana, ni traktu obsadzonego brzeziną, ośnieżoną, zarywającą teraz do kościarni, ni nawet kobylego zadu. Widział tylko białą pustynność, biały świat lapoński, bo śnieg w nocy, nie wiedzieć czemu, jest jakby światłonośny, jakby ciemność się go nie tyczyła.
Prapraojciec zgubili orientację, gdzie gościniec, gdzie Wisłok, przeto jechali omackiem, wśród tumanów śniegu i wichrowych gwizdów. Kluczowali w zamieci, jakby im namiot spadł na głowę, i szukali wyjścia albo jak potępieńcza dusza, której niebo uwaliło się na łeb i która przez to nie może ulecieć do wieczystości.
Z porankiem dnia następnego znaleziono Kończyświatów. Uślękli na amen. Nadnadrodzicielka siedziała w półkoszku z rozdziawioną gębą, Józefat stojał stojący u końca sań. Zsiniał, ale nie zarywał do kogoś, kto kawęczył aby do rana, lecz do spiżowego wojaka. Może nawet wszechzwycięskiego Zenona Żołmierza. Kobyła miała rozcięty żywot, a we środku leżał umazany od posoki Hynuś.
Po Godnich Świętach, przed Młodzianków (28/XII), gdy mróz zwolniał i pocieplało, chłopy wyspinały się na górę przezwaną Niebem i uwidziały, co się stało. Przeszłomiesięczne śniegi, te „pastusze”, „parobczańskie” i „gospodarskie”, oklapły jak piana w blaszance z piwem. Stały się przezroczyste, niby obleźnięte z białej farby, a potem roztajały do imentu, odsłaniając śnieg „xięży”. Na Błoniu pokazały się ślady płóz, kopyt i praprarodziców drypcących naobkoło wasążka. W bliskości wisłokowego mostu widać było koński pasternik, tak nazwaną Rajszulę, kędy stały zaprzężone w Karą sanice. Tu Błonie było połażone i stretowane jak bekowisko.
We wsi wypowiadano przekonanie, że źrebna kobyła nie może ciągnąć wozu z umrzykiem, bo poroni. Z Karą stało się wprost naprzeciwnie – zdechnięta klacz ulągła żywe dziecko.
Nadzwykłe przyjścia na świat nie były zaborowiakom nowiną. Wiedziały, że takowe wydarzenia się wydarzyły, i to zgoła nie w zamierzchłości. Na ten przykład trzema rokami wprzód udało się, że jedna wietrznica z Białej Góry łajkę porodziła, a temu wiele?… ajnc, cwaj, jednora, drugora, dwójca… pędzior… półośma lat guwernera z Lutoryża za to, że była wyższego stanowiska społecznego i na dobitkę Francuzicą, oszczeniła się francuzkim piesem z różową kokardką. Kościelnice gadały, że małość wiary przed wywodem może skutkować powiciem węża, a nawet źrebca z czterema kopytami i dziewiętnastoma ziobrami (takowy przytrafunek stwierdzały faktami artykuły gazeciarskie zagranicznej koresponderii). A znów chłop może porodzić kamień, jak Wisłok, a nawet (jak się nad miarę spoci) cyckowe cielę, ale żeby człek był urodzony z klaczki? Boże obraniej! Tak się działo w świtach życia Hynka. Po kobyle pozostały pamiątką kępki mroziatej sierści w zadziorach dyszla, który wyheblowała brzuchem; niby pukiel włosów dla lubownika chowany w medalionie.

 
Wesprzyj nas