Kiedy dwoje dorosłych ludzi urządza sobie piekło na zgliszczach dawnego uczucia, bardzo często ofiarą rozgrywki jest dziecko. Czy walka o nie jest zawsze sprawą przegraną dla mężczyzny? Jak ocalić więź z dzieckiem w rozpadającej się rodzinie?


Zespół ojcaPowieść „Zespół ojca” jest kolejną po „Jak pokochać centra handlowe” propozycją wydawnictwa Wielka Litera sięgającą po aktualny i głośno rezonujący temat społeczny. Nagrodzona Paszportem Polityki Natalia Fiedorczuk zajęła się demitologizacją macierzyństwa, zaś Piotr Czerwiński przygląda się współczesnemu, zaangażowanemu ojcostwu.

Pozornie poukładane życie 40-letniego Konrada, mieszkającego w Dublinie Polaka, rozpada się, gdy kobieta bez której do niedawna nie wyobrażał sobie życia chce odejść i pozbawić go opieki nad synem. Dla oddanego i troskliwego ojca to prawdziwy cios – Filutek, mały filozof zafascynowany koleją i dublińskimi tramwajami, jest jego oczkiem w głowie, doskonale się rozumieją i uwielbiają spędzać ze sobą czas. W skomplikowanej układance uczuć macierzyńskich i tacierzyńskich to Konrad wydaje się być bardziej odpowiedzialnym rodzicem, niż jego francuska partnerka.

Z tej rzadkiej w polskiej literaturze perspektywy, w której klasyczny model nieobecnego ojca zostaje zastąpiony modelem ojca świadomego i zaangażowanego, autor przygląda się rodzinnemu dramatowi. I mówi rzecz oczywistą, a zarazem niezbyt utrwalona w społecznej świadomości – że i dla mężczyzny utrata kontaktu z dzieckiem może być utratą całego świata.

Czerwiński tworzy portret ojca, który podejmuje rozpaczliwą próbę upomnienia się o swoje prawa. To opowieść o przywiązaniu, determinacji i poświęceniu, o budowaniu relacji ojca z synem wbrew trudnej rzeczywistości.

W powieści słychać obecną już w poprzednich powieściach autora nutę emigracyjnego bluesa – Czerwiński sam mieszka w Irlandii, jego autorska wrażliwość doskonale porusza się w rejestrach subtelnych emocji, a pióro czułe jest na gorzkie absurdy rzeczywistości, w której żyją całe masy Polaków, którzy ułożyli sobie życie mimo iż odbiega ono od wizji, jaką mieli przed oczyma, gdy opuścili kraj w poszukiwaniu czegoś lepszego.

Piotr Czerwiński urodził się w 1972 roku. Dziennikarz, publicysta, prozaik. Przepracował 13 lat w mediach. Debiutował jako pisarz powieścią „Pokalanie” w roku 2005. Wkrótce potem opuścił Polskę. Mieszka w Dublinie. Na emigracji powstały jego kolejne książki: napisane eksperymentalnym polsko-angielskim żargonem „Przebiegum życiae”, parodia antyutopii „Międzynaród” oraz satyra na globalizację świata „Pigułka wolności”.

Piotr Czerwiński
Zespół ojca
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 15 lutego 2017

Zespół ojca


Od autora

Ta powieść nie jest autobiografią i nie zawiera wątków autobiograficznych wyjąwszy drobne szczegóły takiej natury wykorzystane w niej, lecz niezwiązane z fabułą i pozostające poza jej kontekstem. Wydarzenia przedstawione w książce nie mają związku z moim życiem osobistym ani moją rodziną. Jest to historia fikcyjna, fikcyjny jest również jej główny bohater, którego poglądy nie pokrywają się z moimi. Należy jednak przyznać, że zarówno bohater, jak i fabuła książki zostali stworzeni na podstawie przeżyć osób autentycznie istniejących. Postać syna głównego bohatera była częściowo wzorowana na moim własnym synu w początkowej części powieści. Oświadczam też, że w moim rozumieniu, zgodnym z moimi intencjami, książka ta nie zawiera żadnych elementów wskazujących na gloryfikację przemocy, nietolerancji i dyskryminacji ze względu na płeć, narodowość lub orientację seksualną, podżeganie do takich praktyk ani subiektywnej krytyki w zakresie tych sfer.
Moim zamiarem było przedstawienie tej historii bezstronnie, obiektywnie i racjonalnie, po to, by pokazać, że takie historie mogą zdarzyć się naprawdę. Wierzę, że czytelnicy również tak odbiorą tę książkę.

*

Szum wiatru z lekka się wzmagał.

W dniu moich czterdziestych urodzin była noc i przyśnił mi się mój ojciec, który był martwy od piętnastu lat. Ja i mój ojciec klepaliśmy się po głowach jak w Bennym Hillu. Wicher w Dublinie wiał wtedy wściekle i w oknach drżały szyby, a po okolicy niosła się symfonia alarmów samochodowych. Deszcz siekł krótkimi seriami, zmieniając kierunki jak wytrawny erkaemista, drzewa tańczyły chory taniec pijanych drzew, zginając się raz w lewo, raz w prawo, a ja myślałem, że ten wiatr w końcu rozwali nasze okna i wymiecie z parapetów doniczki. Chciałem wstać w tym śnie, bo śniło mi się, że jesteśmy u mnie, chciałem wstać i trzymać framugi, żeby nie wyleciały, bo tu tynk taki słaby. I nawet chyba słychać, jak trzeszczy, czuć, jak szamocze się z tym powietrzem, prawie czuć, jak przegrywa i pęka, i jak wiatr zaraz zerwie ten dach, te okna, to wszystko, i wymiecie nas ponad innymi dachami. Nasze piętro było najwyższe w okolicy, a za nim już tylko góry z jednej, a port w Dún Laoghaire z drugiej strony. Gdyby nie ta pogoda, stałbym w tych oknach do zmęczenia, podziwiając okolicę, ale trudno się zmusić do podziwu, czując pękające ramy i taki napór powietrza. Pomyślałem, że jeśli starczy mi odwagi, stanę twardo i wyzwę ten wicher na pięści. Mam cię dosyć, ty mendo. Śmierdzący królu wygwizdowa. Teraz się wreszcie sprawdzimy. Teraz ci dowalę za wszystko. Mój ojciec słyszał moje myśli. Zatroskał się i kazał mi siedzieć, i nie przejmować się tym wszystkim ani trochę.

– Nie rzucaj się na wiatr – powiedział. – Otul się nim.

Potem się obudziłem i ojca już nie było, a dotąd siedział obok, jak żywy. Spojrzałem na biały pikacz w telefonie i była druga dziesięć. Urodziłem się dokładnie o drugiej dziesięć przed czterdziestoma laty. Zamiast wiążących pokoleniowych wniosków, które można miewać w takiej chwili, przebiegło mi przez głowę zwyczajnie, że nie wiem, kiedy ostatni raz używałem zwykłego ręcznego zegarka. Na sąsiedniej poduszce głowa Belle, rozrzucone ciemne włosy, splątane w nieładzie, opływające jej połowę łóżka w świętym bezruchu, niezmąconym i pomnikowym, chociaż niedającym pewności. Jak węże. Gotycki kontur jej ciała jest ludzką wersją średniowiecznej katedry; chudy i pełny jednocześnie, napięty i drapieżny. Miesza się z tą wichurą w tle, szaloną, chorą, zginającą drzewa, nieustanną. Wyszedłem do przedpokoju, najpierw po ścianie, po omacku, potem przy stłumionym świetle ekonomicznej żarówki, która nieposłusznie długo dochodziła do jasności. Brnąłem przez swoje życie, bezwiednie trzymając w ręku telefon komórkowy, unosząc go co chwilę i robiąc zdjęcia. Elektryczny kaloryfer z cegłami w środku – po jakiego grzyba oni montują w przedpokojach kaloryfery? Niebieski plakat na drzwiach pokoju Filutka. Na plakacie kolaż wyklejanek i odcisków dziecięcych dłoni. Filutek sam zrobił go w przedszkolu. Miał już prawie cztery lata. Idąc tym korytarzem, przez chwilę miałem wrażenie, że dopiero się rodzi. Zaraz potem, że jeszcze go nie ma. I natychmiast potem, że jest już dorosły. W łazience waga, plastikowa miednica, pudełko z proszkiem do prania, gumowe kaczuszki. Obraz – po jakiego grzyba nam obraz obok sedesu: kelner z czerwonym nosem i ścierą przewieszoną przez ramię, wącha wino w kieliszku. Na zakręcie drzwi do bojlera, wydającego z siebie kosmiczny bulgot o każdej porze dnia i nocy. W kuchni szafka zamknięta, szafka otwarta, w szafce stos talerzy, jak ta skala na framudze drzwi w moim rodzinnym domu, gdzie naznaczano kolejne etapy mojego wzrostu. Na szczycie stosu mały talerzyk w kwiatki i komplet mikroskopijnych sztućców o zaokrąglonych końcówkach. Za oknem noc, góry z jednej strony, port z drugiej, wielki, ustawny pokój jadalny ze skórzaną sofą, z dużą i niewiarygodnie niską ławą do kawy. W rogu bujany fotel na drewnianej podstawie. Wszystko to unurzane w mroku, ledwo widoczne, zlewające się ze sobą, pozbawione naturalnych kształtów, jak zbyt długie życie, którego epizody mieszają się i mylą; ich przebieg jest coraz mniej jasny, ich daty przestają być jednoznaczne. Za oknem zmulona noc, bez gwiazd i księżyca, nieprzestająca dąć wichrem w te nieszczęsne drżące okna.

Musiałem przesiedzieć na tej ławie jakieś trzy godziny. Robiłem zdjęcia nieba. Pierwsze były całkiem czarne. Kolejne trochę jaśniejsze. Potem otworzyły się drzwi i do pokoju bez słowa wszedł Filutek, niosąc swój ulubiony kocyk, zwinięty w wielki kłąb, z trudem trzymany jak bęben dobosza. Nigdy nie wstawał tak wcześnie, a w dodatku tak bezgłośnie. Minę miał poważną i skupioną. Patrzył na mnie tak, jakby nie był już małym Filutkiem, jakby już dorósł, pokończył szkoły, ożenił się, a potem pochował mnie, posadził drzewo. Ja zaś byłem w jego oczach mały, maluśki, niezdarny i ledwo narodzony. Właśnie nalałem do świeżo zmienionej pieluszki. On był teraz mną, a ja byłem nim. Patrząc na nas obu z tej nieznośnie wielkiej góry, jakbyśmy obaj mieli rozdwojenie jaźni i widzieli się zza weneckiego lustra, i ja nie miałem odwagi odezwać się do niego ani słowem. Bo jakich słów można użyć, kiedy dorosły czterolatek przychodzi na jawie do przewiniętego czterdziestolatka? Nie ma ich nawet w żadnym słowniku, jak wszystkich, które byłyby naprawdę ważne. Słowa, których używa się w ludzkich językach, to tylko marny substytut nieistniejących wyrazów wielkiej wagi. Ludzkość nie stworzy nigdy takiego ideału. Idealizm polega przecież na tym, by ciągle dążyć do tego, co jest nieosiągalne.

Filutek usiadł obok mnie na ławie kawowej, która była tak niska, że nawet on musiał podkurczyć nogi, okrył nas obu swoim kocykiem w lokomotywy i przytulił się. Patrzyliśmy na zgon nocy i jaśniejące niebo. Świat wokół nas zmieniał się, nabierał kształtów i barw. Na szaroburym niebie zaczęły pojawiać się krwiste pęknięcia, zniknął wiatr i chmury zaczęły ustępować wschodzącemu słońcu. Ustało drżenie okien i przyszedł dzień. Głowa Filutka spoczywała na moim ramieniu, ułożona pod kątem jak do snu, ale oczy miał szeroko otwarte. Jego mądre, błyszczące oczy patrzyły na herbaciany wylew nieba. Jego buzia była teraz marzycielsko uśmiechnięta.

Nie wiem już, od czego się to wszystko zaczęło. Przełomów się nie dyktuje, one nadchodzą samoistnie. Są ponad świadomością. Mało tego, nie docierają do nas nawet wtedy, kiedy są już wystarczająco przełomowe. Nawet kiedy ich przełomowość dotarła już do całej reszty świata, my ich w ten sposób nie widzimy. Są zawsze historyczne, bo ich moc dociera do człowieka z opóźnieniem. Trzeba czasu przeszłego i długo wyczekiwanej nostalgii, która zaćmi emocje i nauczy nas dystansu, żebyśmy nasze przełomy dostrzegli właściwie, może nawet je docenili. A najgorsze jest to, że każdy przełom, bez względu na jego charakter, nosi w sobie zarówno pierwiastek radości, jak i tragedii. To dlatego że jest otwarciem, a każde otwarcie, choćby książki albo domu, albo człowieka, to początek jakiegoś końca.

To chyba wszystko przez Belle i miało początek w tym jej cholernym Paryżu. Nigdy nie doszedłem, dlaczego właściwie stamtąd wyjechała, a jeszcze bardziej nie rozumiem, dlaczego tak nieustannie nosiło ją z powrotem. Paryż już od dawna nie jest Paryżem, jest teraz Disneylandem dla dorosłych. Nie bez powodu tuż obok zbudowano podobny Disneyland dla dzieci. Sartre jest Myszką Miki, a Les Deux Magots pałacem dobrej wróżki ze skrzydełkami w dupie, czy gdzie ona je tam miała, ta z filmowej czołówki.

Pamiętam, że był kwiecień albo maj i że byliśmy na Montmartrze, który jak nigdy był wtedy prawie pusty, bez tych wszystkich Włochów, Hiszpanów i Angoli, którzy oglądali Amelię z niezdrowym przejęciem i jednakowo bolesnym brakiem zrozumienia. Teraz ich nie było. Może to przez pogodę, bo jak na maj to była całkowicie irlandzka, i znowu musiałem założyć swoją całoroczną ocieplaną kurtkę z kapturem. Byłem przekonany, że zabieram ją ze sobą tylko z powodu paranoicznej zapobiegliwości. Belle zawsze chodzi w swoim czarnym płaszczu, tak gotyckim jak ona sama. Choćby go miało zmoczyć dokumentnie. W tym płaszczu i w swoich długich, jednakowo czarnych włosach wygląda czasami jak duch w prześcieradle, tylko że czarnym, oczywiście. Ma brązowe oczy i pociągłą francuską twarz, która jest blada niemal do białości i trzeba całej butelki wina, by coś w niej poczerwieniało. Nie pojmuję tego fenomenu, bo Belle potrafi autentycznie wyżłopać całe wino, zjeść smażony syf składający się z wołowiny i frytek, następnie pójść spać, w międzyczasie dawszy dupy, i to całkiem aktywnie, za co kocham ją z całego serca, a potem wstać tak samo chuda i blada jak zawsze. Przysięgam, jak tu siedzę, że mimo zupełnie znośnych cycków jest wciąż chuda jak szczapa, a wręcz uważam, że ma zbyt chudą dupę. Pokochałem jej nieforemność. Pokochałbym ją nawet, gdyby w ogóle nie miała dupy. Zawsze jakoś byśmy sobie z tym poradzili.

Poszliśmy na skwer Suzanne Buisson i usiadła na tej samej ławce, na której fotografowałem ją przed pięcioma laty, kiedy tak nas wzruszały wszystkie dzieci napotkane po drodze. Od tej sceny na skwerze Suzanne Buisson w pewnym sensie zaczął się żywot Filutka. Filutek przyszedł na świat mniej więcej dziewięć miesięcy później. Myślę, że został spłodzony w hotelu Flor Rivoli, a czyn ten poprzedziła projekcja filmu Presentiment w pobliskim kinie. Jej pociągła, blada twarz była tej nocy jeszcze bardziej blada i pociągła. Ja natomiast z wysiłku poczerwieniałem jak burak. Musieliśmy zatem wyglądać jak polska flaga, bo tak sobie to wyobrażam. W dniu, w którym Filutek został powołany do życia.

Natura uczyniła go wypadkową nas obojga. Po matce dostał czarne włosy, bladą gębulę i tendencję do chuderlawości. Po mnie zielone oczy i odrobinę przydługi nos. Wszyscy poznają nas po nosie. Znajomi zwykli uważać, że na jego podstawie nie wyprę się raczej Filutka. Szkoda, że nie odziedziczył po mnie rudej czupryny, byłby wtedy bardziej irlandzki, chociaż przyznaję, że zawsze jestem nieomylnie brany za obcokrajowca, podobnie zresztą jak Filutek i Belle. Z obserwacji wynika, że to z powodu ubioru. Poza tym dopiero niedawno ściąłem kitkę. Belle zażyczyła sobie krótko ostrzyżonego faceta, więc ma. Tylko przyzwyczaić się nie mogę za cholerę. Chodzę po ulicy i rzucam nieistniejącą grzywą, co wzbudza niezdrowe emocje wśród innych przechodniów, ale nie przejmuję się tym specjalnie. Tym bardziej nie biorą mnie za Irlandczyka. Wróćmy na skwer Suzanne Buisson. Zapamiętałem, że pełno jest tam gołębi, między którymi majestatycznie przechadzają się koty. Jedne drugim nie wchodzą w paradę. Dzieci dokazują i krzyczą jak w rozbiegówce do Jardin du Luxembourg Joego Dassina, i tak właśnie kojarzy mi się to miejsce. Żeby było zabawniej, do Ogrodów Luksemburskich nie nabrałem żadnego sentymentu. Bo nic nie przebije Łazienek w Warszawie, których kochać nigdy, ale to nigdy nie przestanę.

Potem przemknęły cztery lata, no, prawie pięć, i przyszedł ten kwiecień albo maj, kiedy ja i Belle znowu wylądowaliśmy w Paryżu. Ogarnął nas wtedy festiwal szaleństwa na St. Germain. Nic, tylko tonąć w wystawach pełnych książek, a potem gnębić się akademickimi dysputami, a wszystko to na kawiarnianych tarasach, zapłaciwszy za kawę osiem euro. Myślałem, że zesram się ze szczęścia w dorosłym Disneylandzie. Montmartre naprawdę był pusty. Nikt mi nie wierzy, kiedy o tym mówię. Przed wyjazdem poszliśmy do wielkiego Fnaka w Halach i Belle kupiła mi płytę z największymi przebojami Têtes Raides. Masz, posłuchaj, spodoba ci się. To chyba twoje klimaty. Belle nie zna się kompletnie na rokendrolu. Wszystko, co nie jest totalną Eurowizją, to dla niej moje klimaty. Przyjąwszy podarek, schowałem go do torby, gdzie leżał jeszcze przez trzydzieści dni, spokojnie ustępując pierwszeństwa najróżniejszym duperelom pośledniej wagi, jak każda rzecz nieodwracalnie przełomowa. Przełomy wymagają cierpienia. Tak już mają w naturze. Może powiecie, że to tak samo, jak bitwę poprzedza artyleryjskie przygotowanie, ale ja wolę porównywać to do rany, która wreszcie przestaje boleć po przedwczesnym zerwaniu strupa. W końcu to też oznacza gojenie.

 
Wesprzyj nas