Praga, cudowne lata osiemdziesiąte. W szkołach uczą, że kultura przywędrowała zza wschodniej granicy, w radiu króluje koncert życzeń, a najłatwiej dostępną rozrywką jest przesiadywanie na podwórku pod trzepakiem.


Pijane bananyJak przetrwać w szarej rzeczywistości i nie umrzeć z nudów? Da się. Wystarczy mieć szesnaście lat, parę koron na piwo i kumpli – kumpli na śmierć i życie.

Bohaterowie Pijanych bananów zabierają nas do zalatującego osiedlową knajpą świata szczeniackich wybryków, pierwszych miłości, rozczarowań, na pozór banalnych marzeń, błahych i poważnych kłopotów.

Mistrz anegdoty Petr Šabach jak zawsze niezawodnie wywołuje w czytelniku ataki niepohamowanego śmiechu, a równocześnie nastrój nostalgii i udowadnia, że nawet mało atrakcyjne życie, w jeszcze mniej atrakcyjnych czasach można nie tylko znieść, ale wręcz szczerze pokochać.

Na motywach książki powstał znany także w Polsce film “Pupendo” w reżyserii Jana Hřebejka.

***

Każdy Czech wie, kto to jest Petr Šabach. Chyba każdy Czech go czytał, a jak nie czytał, to widział w kinie film na podstawie jego opowiadania. Bo wszystkie najpopularniejsze czeskie filmy ostatnich lat powstają według pomysłów Šabacha. Można więc powiedzieć, że Czesi w naszych głowach są stworzeni przez Šabacha. Nie ma od niego ucieczki.
Mariusz Szczygieł

Literatura czeska par excellence. W sensie humoru owianego melancholią. I w tym, że wszystko, co się w niej dzieje, zanurzone jest po szyję w dniu powszednim. (…) Šabach to wędkarz, który łowi – od członków rodziny, znajomych, sąsiadów – tylko takie ryby (czytaj: historie), które w głowie się nie mieszczą. A są. To autor spod znaku facecji. Kolekcjoner anegdot, uwielbia je, szczególnie te z puentą.
Janusz Rudnicki, Gazeta Wyborcza o Petrze Šabachu i książce „Gówno się pali”

Jest tu wszystko to, co tak w czeskiej literaturze kocham: banał i piękno dnia codziennego, radość i smutek, dystans do świata i do siebie, sarkastyczne, czasem gorzkie poczucie humoru, dawka nostalgii.
Marcin Meller, Newsweek o książce „Podróże konika morskiego”

Šabach jest precyzyjny jak szwajcarski zegarek, a przy tym obdarzony anarchistycznym poczuciem humoru. Opowiada o życiowych tragediach, rodzinnych konfliktach i uczuciowych katastrofach, co chwila wywołując u czytelnika wybuchu śmiechu. Ale jakiego rodzaju jest to śmiech? Nieco apokaliptyczny, przynoszący niespodziewane katharsis, w pewnej mierze biorący się również z kłopotliwego zażenowania. Krótko mówiąc, to nie rechot, to śmiech wysokiej jakości.
Piotr Kofta, Dziennik Gazeta Prawna

Petr Šabach (ur. 1951 w Pradze); prozaik, humorysta, jeden z najpopularniejszych autorów czeskich. Na podstawie jego dorobku powstało pięć filmów fabularnych i serial. Twórczość Šabachu pełna jest ciepłego humoru, ironii, pogody ducha i słodko- gorzkiej, prostej mądrości. Petr Šabach jest kontynuatorem tradycji pisarskiej w duchu „knajpianej anegdoty” Bohumila Hrabala. W Polsce ukazały się dotąd trzy książki autora: „Gówno się pali” (2011 i 2015), „Podróże konika morskiego” (2012) i „Masłem do dołu” (2013).

Petr Šabach
Pijane banany
Przekład: Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera
Premiera: 9 kwienia 2015

Pijane banany


Zazdroszczę pisarzom amerykańskim. Ci to mają fajnie. Wszystko z górki, serio, pod każdym względem mają lepiej niż ja. Po pierwsze: mieszkają w Ameryce, gdzie non stop coś się dzieje. A nawet jeżeli wieje nudą (w sensie tam, gdzie taki pisarz akurat mieszka), wystarczy przejechać się kawałek dalej i już. Po drugie: tam, gdzie mieszkają, wszystko jest ładnie pomyślane i sensownie ponazywane, no i jak się potem otwiera książkę, co ją napisał Amerykaniec, to nawet człowiek z trochę ograniczoną wyobraźnią dość szybko zaczyna czuć się jak w domu. Na przykład: Urodziłem się tuż obok Clinton Street, w Lower East Side, na skrzyżowaniu Morrison Avenue i Piętnastej Alei. Dosłownie kilka domów od Hipodromu. I załatwione! A ja? Gdzie JA się znajduję? Jak mam zmierzyć się z faktem, że nie mam do dyspozycji ani Hipodromu, ani Piętnastej Alei? Co mam napisać? Że zwykle przesiadywaliśmy na bezimiennym podwórku koło trzepaka, gdzie nie było nic poetyckiego, nie licząc rumianku, który uparcie wegetował w szparach między kostką brukową? Że nie byliśmy zbyt rozmowni, ewentualnie od czasu do czasu rzucaliśmy uwagi w stylu: „Coś mnie się zdaje, że czereśnie będą w tym roku…”? No dobra, może przedstawię wam swoich kumpli. Mam tu na myśli właściwie dwóch. Mianowicie Honzę Břečkę, do którego zwracaliśmy się głównie po nazwisku („Zamknij się, Břečka!”), i głuchoniemego Wicia (jemu akurat nie musieliśmy kazać się zamykać). Wydawał przedziwne odgłosy, które po jakimś czasie zaczęliśmy rozumieć. Honza Břečka chodził ze mną do klasy (to znaczy raczej nie chodził, tak jak ja) i byliśmy jak bracia, chociaż nasi rodzice niespecjalnie mieli się ku sobie. Nie byli zbyt szczęśliwi, że trzymamy się razem, ale nigdy nie mieli odwagi nam tego zabronić. Szczególnie pani Břečková zachowywała się co najmniej podejrzanie. „Honzíku! Masz gościa!”, macie pojęcie? Przychodzę do kumpla, co już z dziesięć lat mieszka piętro wyżej, a ona: „Masz gościa!”. No nic… Głuchoniemy Wicio mieszkał po drugiej stronie ulicy i raz, dawno temu, tak stłukł mnie i Břečkę, że leżeliśmy bez życia na chodniku i nie mogliśmy się ruszyć. A on stał nad nami (miał prawie dwa metry wzrostu i był cholernie silny) i robił to swoje: „Huu, huu!”, bo naprawdę strasznie go wcześniej wkurwiliśmy, ale jak zobaczył, że niewiele z nas zostało, trochę się przestraszył i próbował nas udobruchać. Plaskał nas po policzkach, uśmiechał się i silił na: „Huu, huu”, które brzmiałoby przyjaźnie. Czemu nas tak wtedy zlał? Nawet nie pamiętam; chyba dlatego, że podejrzewaliśmy z Břečką, że od nas ściągał czy coś. Potem się z nim skumaliśmy. To, że był z niego taki gigant, bardzo nam pasowało, bo kiedy szliśmy do knajpy, gdzie wcale niekoniecznie musieli nam nalać, Wicio podchodził do baru, a Břečka, co miał niski głos, chował się za jego plecami i mówił: „Trzy piwa!”, podczas gdy Wicio stał, patrzył barmanowi prosto w oczy i otwierał gębę. Numer wręcz estradowy.

Jak już całkiem nie było co robić, ruszaliśmy czasem na wycieczki pociągiem. Tylko żeby nie było nieporozumień – nie miało to wiele wspólnego z wycieczkami krajoznawczymi. Zwykle kupowaliśmy bilet tańszy, niż należało, albo i wcale, i jechaliśmy gdzieś, kawałek za Pragę. Trasę opracowywał Břečka. Ja i Wicio zawsze dawaliśmy się urobić, było nam ganc egal, gdzie się wybierzemy.

Chociaż aż tak znowu ganc egal nam być nie mogło, bo istniały miejsca na mapie, w których balibyśmy się pokazać. Miejsca, gdzie nas dobrze znali. Czemu? Bo Břečka był specjalistą od prowokacji. Prowokował bez końca, każdego jak leci, i był nad wyraz szczęśliwy, kiedy udawało mu się doprowadzić kogoś do białej gorączki. Jednak żeby zrozumieć, o czym mówię, musielibyście go zobaczyć. Honza Břečka to marzenie każdej matki. Grzeczniutki, czyściutki, inteligentny chłopiec, któremu od ręki oddalibyście pod opiekę swoje dzieci. I ten drań, rzecz jasna, zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, zawsze wybierał sobie ofiarę. Jego metoda była dość specyficzna. Siadał i uśmiechał się do kogoś, a jeśli nieborak nie wytrzymał i też się uśmiechnął, Honza od razu mówił coś, co z miejsca zmiatało biedakowi uśmiech z ust. Co na przykład? Różne takie. Pamiętam, jak raz patrzył tym swoim rozbrajającym wzrokiem na faceta, który albo wkurzony jechał do roboty, albo padnięty wracał do domu, bo przykrył głowę płaszczem i od razu poszedł w kimę. Fakt, że jego twarz znajdowała się pod płaszczem, nie jest w całej tej sytuacji szczegółem bez znaczenia, bo Břečka przy okazji sprawdził, czy jego hipnoza zadziała także przez gruby materiał. Zadziałała. Już po chwili gość zaczął się wiercić, aż w końcu wymotał zaspaną twarz z płaszcza, przetarł oczy, aż nieprzyjemnie mlasnęło, i oniemiał, widząc aniołka przed sobą.

– Niby wszystko pięknie – powiada do oszołomionego faceta Břečka, delikatnie się do niego nachylając – ale jakbyś pan chciał za wszelką cenę grać w szachy kijem bilardowym, powiedz no pan: jak byś się pan ruszył koniem?!

 
Wesprzyj nas