Tajemnice przeszłości, polowanie na berserka i surowe skandynawskie klimaty – Jadowska po raz kolejny kreuje drapieżny świat pełen mrocznych zaułków…


Akuszer bogówWszystko, w co wierzyła, okazało się kłamstwem. Nie wie już, kim jest ani czemu przez większość życia karmiono ją bredniami. Była mistrzynią fałszywych tożsamości, a teraz na niczym nie zależy jej tak mocno, jak na poznaniu tej prawdziwej.

Zdradzona przez najbliższych, ścigana przez płatnych zabójców i nękana przez domagające się uwagi duchy przeszłości, rusza do kolebki wszystkich strachów – do magicznej Norwegii, gdzie wszystko się zaczęło.

Tam czekać będą na Nikitę ludożercze trolle, boskie pszczoły, niespuszczające jej z oka kruki i tajemniczy Akuszer Bogów. Odpowiedzi oczywiście też – ale czy takie, jakich oczekuje?

Jedno jest pewne: nie będzie to spokojna i sentymentalna wyprawa do źródeł.

***

Tajemnice przeszłości, polowanie na berserka i surowe skandynawskie klimaty – Jadowska po raz kolejny kreuje drapieżny świat pełen mrocznych zaułków, w którym każda odpowiedź ma swoją krwawą cenę. Gwałtowniejsza, bardziej niebezpieczna i tajemnicza niż Dora – z Nikitą nie ma żartów!
– Gavran

Druga część serii o Nikicie jest jak norweskie naleśniki z jagodami i bekonem – witasz tę przedziwną kombinację smaków ze zdumieniem, lecz już wkrótce prosisz o dokładkę. Zanim się spostrzeżesz, to jedno z twoich ulubionych dań.
– Republika Kobiet

Aneta Jadowska
Akuszer bogów
seria Nikita tom 2
Wydawnictwo SQN
Premiera: 15 lutego 2017

Akuszer bogów


Rozdział 1

Miała spojrzenie drapieżnika dość inteligentnego, by nie polować z głodu, ale z wyrachowania – dla satysfakcji płynącej ze zwycięstwa. Jej twarz prawie nigdy nie zdradzała emocji, a przecież znałam ją na tyle, by wiedzieć, że w jej głowie właśnie przeskakują trybiki. „Bardziej opłaca mi się ją zabić czy utrzymać przy życiu?”, szacowała, wbijając we mnie chłodne spojrzenie. I to oczywiście była moja wina. Znów ją zawiodłam.
Pod tym względem niewiele się zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat. Byłam rozczarowaniem. Dlatego odwlekałam tę wielką konfrontację – jak dzieciak z pałą w zeszycie, który wraca do domu okrężną drogą.
Ale karty w tej rozgrywce zostały rozdane jakiś czas temu. Ona miała asy i króle, ja – znaczone dwójki i trójki.
Przez lata nauczyłam się, jak radzić sobie z narastającą w piersi paniką i wolą ucieczki. Już jako dziecko rozumiałam, że nie będzie misiów ani czytania na dobranoc. Będzie wycisk i powtarzane jak mantra słowa: „Zawdzięczasz mi życie, bądź mi posłuszna, a zdołasz je zachować. Jeśli zechcę, zabijesz dla mnie. Jeśli rozkażę, zginiesz dla mnie. Jestem twoją matką, a twoim obowiązkiem jest być mi posłuszną”.
Nie okazywać słabości. Nie okazywać emocji. Te szczególnie doprowadzały ją do furii – dawniej i dziś. A wściekła Irena była realnym zagrożeniem. Kiedyś przyjdzie naprawdę paskudne tornado, które nie zostawi kamienia na kamieniu, a ja będę głosować, by dostało na imię Irena.
Wkurzyłam ją. Wiedziałam, że to robię, ale nie miałam pomysłu, jak inaczej dać sobie trochę czasu, którego potrzebowałam. Nie przyjęła tego miękko. Zawsze kojarzyła mi się z rekinem. To dlatego przypisałam do jej numeru w komórce motyw przewodni z filmu Szczęki. Nigdy nie myślałam, że przez dwa tygodnie będę go słyszała kilkanaście razy dziennie. „Będziemy potrzebować większej łodzi – to Irena”, powiedziałby Roy z filmu.
Wiem, nieodbieranie telefonu nie jest najdojrzalszym sposobem rozwiązywania spraw. Ale wciąż byłam z siebie troszkę dumna – bo oparłam się dekadom tresury. W przeszłości wiele razy łamałam przykazania matki, ale zwykle za jej plecami, w bezpiecznej odległości. Tym razem wiedziała. I dzwoniła, znów i znów.
A dziś wpadła na oczywiste rozwiązanie. Zamiast motywem ze Szczęk moja komórka rozbrzmiała melodią z Bonda. I nawet nie przyszło mi do głowy, by odrzucić połączenie od Gabrieli – jednoosobowej centrali Zakonu. Gdy dzwoni, odbierasz, chyba że umarłeś godzinę wcześniej. Jeśli akurat wykrwawiasz się na podłodze obskurnego magazynu pod obstrzałem, odbierasz i wyrażasz żal, że nie dasz rady wziąć zlecenia. I przykro ci, że ją zawiodłeś, bo przecież miałeś być niezawodny. Za to ci płacili – za niezawodność, zabijanie ludzi i ochronę tych, których ktoś chciał zabić i nie przyjęli tego z rezygnacją.
Tacy jesteśmy. Zakon Cieni, niegdyś rycerze Watykanu, tajny oddział do walki z nadprzyrodzonym, dziś najemnicy, którzy dawno porzucili całą tę ideologiczną podbudowę. Oficjalnie pracowałam dla Zakonu jakieś jedenaście lat, choć wcześniej byłam kimś w rodzaju niepełnoletniego pracownika na czarno. Formalnie wstąpiłam zaraz po tym, jak mój ojciec porwał mnie i torturował. Czułam się słaba, bezradna i potrzebowałam ściany między sobą a Ernstem, gdyby chciał wrócić i dokończyć dzieła. Potrzebowałam kasy i zaplecza, którym dysponował Zakon.
Oddałam im za to swoje życie. Oddałam im duszę. Nawet nie wiedziałam, że taka była cena. Przez jakiś czas mi to nie przeszkadzało, lecz od niedawna próbuję odzyskać siebie. I to jest moja mała tajemnica. Tu raczej nie doceniają rozterek egzystencjalnych, a z troski o duszę wyrośli dwieście lat temu, kiedy odłączyli się od Kościoła katolickiego.
Nie wychylałam się z wątpliwościami. I zawsze odbierałam telefony od Gabrieli, bogini przydziału. Przynosiłam jej z realnego miasta słodkie łapówki, a gdyby oświadczyła, że potrzebuje nerki, uruchomiłabym wszystkie kontakty, by w dwadzieścia cztery godziny znaleźć jej odpowiednią.
Gabriela miała dostęp do naszych grafików. Jeśli cię lubiła, dostawałeś dobre zlecenia. Jeśli nie – za grosze ganiałeś po kanałach, szukając aligatorów. Owszem, w Warsie żyją aligatory – są zmutowane, upasione czarną magią, szybkie i śmiertelnie niebezpieczne. A za ich eksterminację płaci ci miasto, drobnymi z koperty z napisem „pro publico bono”.
Mnie Gabriela nawet lubiła. Kiedy czasem bez słowa odkładałam teczkę z danymi celu, nie pytała. Dawała zlecenie komuś innemu, a ja nie musiałam zabijać dzieci czy starców. Nie chciałam tracić tych przywilejów, więc odebrałam natychmiast, gdy tylko rozbrzmiała muzyka z Bonda.
Ale tym razem nie usłyszałam przyjaznego głosu starszej pani. Irena może i była po sześćdziesiątce, ale za nazwanie jej starszą panią wyrwałaby mi serce przez odbyt.
– Masz kwadrans, by stawić się w moim biurze i się wytłumaczyć. Albo… – zawiesiła głos – sama wiesz, jakie są procedury. – Zagrała strita. Moje karty zapłakały ze wstydu.
– Wstrzymaj pościg – warknęłam. – Będę.
I byłam. Wściekła, bo kolejny raz wymusiła na mnie coś, na co nie byłam gotowa. Nie chciałam się z nią spotkać, dopóki nie uporządkuję pewnych spraw, nie poznam odpowiedzi, których mi poskąpiła. Dopóki nie przestaną mnie nawiedzać sny o bracie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia i którego zabiłam przy pierwszym spotkaniu. Na jej polecenie. Jeśli po czymś takim nie rozumiała mojej niechęci do rodzinnych spotkań i matczyno-córczynych pogawędek, cóż, może miała problemy z przyswajaniem rzeczywistości. Nie musiała czekać, aż miną mi fochy. Bo była nie tylko moją matką – zagrała asem, którego nie ma większość matek.
Była moją szefową. Mogła mi nakazać wziąć dupę w troki i w podskokach zjawić się w jej biurze. Miała prawo uznać, że zeszłam ze ścieżki Zakonu, a znając jego tajemnice, staję się zagrożeniem dla wspólnoty, więc trzeba mnie odstrzelić, jak wściekłe zwierzę.
Odsiedziałam swoje w poczekalni, na krześle tak niewygodnym, że można by na nim odbywać pokutę. I pewnie tak było. Mój tyłek płacił pierwszą ratę za niesubordynację, której się dopuściłam.
Marianna, osobista sekretarka Matki Przełożonej, odruchowo zerkała na żaróweczkę nad drzwiami do gabinetu. Wciąż świeciła się czerwona, więc wracała do stukania w klawiaturę z zawrotną prędkością. Na uszach miała słuchawki i spisywała nagrany na dyktafon raport. Jeśli dziwiło ją, że szefowa wezwała mnie na dywanik, a teraz każe mi czekać prawie godzinę, nie dała tego po sobie poznać. Nie zająknęła się też na temat tego, że kiedy widziałyśmy się ostatnio, wymusiłam na niej uruchomienie procedury alarmowej, zarezerwowanej na sytuacje zagrożenia życia głowy Zakonu. Była profesjonalistką wcześniej, jako zabójczyni, i teraz – jako strażniczka tajemnic i protokołu.
– Możesz wejść – usłyszałam jej głos i otrząsnęłam się z zamyślenia.
Lampka nad drzwiami świeciła na zielono. Wstałam energicznie z trzeszczącego plastikowego krzesła.
– Życz mi szczęścia – zażartowałam z dłonią na klamce.
– Będzie ci potrzebne – powiedziała i rzuciła mi obojętne spojrzenie.
Może właśnie przepisywała raport dotyczący mojej nieoczekiwanej i przypadkowej śmierci, która nastąpi pojutrze.
Matka stała odwrócona tyłem do pomieszczenia, w swobodnej pozie, opierając obie dłonie na biodrach. Nie mogła dobitniej mi pokazać, że jej zdaniem nie gramy w jednej lidze i nie uważa mnie za zagrożenie.
– Siadaj – rozkazała, nie odwracając się w moją stronę.
Usiadłam na miejscu dla interesantów. Prawie parsknęłam śmiechem, widząc, że dostałam „gorące krzesło”. Taka sztuczka z pokojów przesłuchań. Irena miała w gabinecie dwa krzesła: jedno wygodne, głównie dla klientów i tych, którzy znajdowali się w hierarchii Zakonu wyżej niż ona, czyli przyjezdnych. Drugie natomiast, z podpiłowaną nóżką, było przeznaczone dla wszystkich tych, z którymi miała na pieńku – na przykład Cieni i pretendentów do jej stołka. Musieli się cały czas pilnować, by nie kołysać się jak sierotka i przez to nie wypaść słabo. Czasami zdarzało mi się dostawać wygodne krzesło, co oznaczało, że Irena zamierza się kartą rodzinnych zobowiązań. Ale dziś miałam się pocić i kolebać. Oparłam się mocno, a krzesło zaskrzypiało. Wyciągnęłam nogi przed siebie z pozorną nonszalancją. W rzeczywistości zrobiłam to, ponieważ wciąż bolało mnie kolano, które goiło się po przedwczorajszym spotkaniu z japońskim demonem w Sawie. Splotłam ramiona nad głową i czekałam, aż zacznie się przedstawienie. Matka napisała scenariusz tego spotkania, ale zapomniała mi podesłać moją partię. Niewykluczone, że moja rola miała się ograniczać do „tak, Matko”, „oczywiście, Matko”, „jak sobie życzysz, Matko” w odpowiednich momentach, które, po latach zdobywania doświadczenia, powinnam wyłapać bez trudu.
– Nie widzę powodów, dla których miałabyś być z siebie tak zadowolona – powiedziała surowo, wciąż na mnie nie patrząc.
Ósmym zmysłem matki wyczuła kpiący uśmieszek błąkający się po moich ustach.
– Jestem zmęczona – odparłam wymijająco.
– Zakupami? Bawicie się w dom? – Dopiero teraz odwróciła się i zajęła swoje miejsce w królewskim fotelu.
Uniosłam brew. Jeśli wiedziała o mojej porannej wyprawie na zakupy z Robinem, to czy to właśnie jej ludzie regularnie śledzili mnie przez ostatnie dni? I czy specjalnie dała mi tak mało czasu na reakcję?
Mój partner zobaczył w telewizji reklamę Ikei i uznał, że po prostu musi tam pojechać. Nie protestowałam. Dzień wcześniej przyznałam mu, że jestem jego dłużniczką i bardzo mi to nie odpowiada, skoro wciąż czułam skutki awantury, którą skończyła się dla mnie spłata ostatniego długu. Robin zapewnił mnie, że będziemy kwita, jeśli wybiorę się z nim po meble. Tanio. Gdy zadzwoniła centrala, byliśmy przy kasie, ale i tak pobiliśmy rekord ładowania dziesiątków płaskich paczek z meblami do mojego samochodu (po wymontowaniu tylnych siedzeń Brzydal, czyli moja niepiękna, ale niezawodna terenówka, sprawdzał się jako wóz transportowy).
Tyle że to nie była sprawa Matki i nie podobało mi się, że jej ludzie mnie szpiegują.
– Zakupy to chwila relaksu, jestem zmęczona sprzątaniem po Ture, twoim synu – odpowiedziałam.
Zesztywniała.
– Uważaj na słowa! – wycedziła.
Wzruszyłam ramionami. Mogła zaprzeczać, ale obie znałyśmy prawdę.
– Próbowałam się z tobą skontaktować – dodała już spokojniej.
– Byłam w Sawie. Różnie tam z zasięgiem, a japońskie demony skutecznie odwracały moją uwagę od telefonu.
– Miałaś kolejne zlecenie w Sawie?
Wydawała się naprawdę zainteresowana tym faktem. A ja rozumiałam dlaczego. Co jakiś czas pojawiali się klienci życzący sobie działania w tej dzikiej i nieprzyjaznej części miasta po drugiej stronie Wisły. Mało kto był dość głupi, by je brać. Mało kto był dość dobry, by je wziąć i przeżyć. Mało kto był takim kretynem, by wziąć kolejne. Zlecenia w Sawie były doskonale płatne. Moje zlecenie od Madame Butterfly było frajerską robotą bez honorarium.
– Jeśli pytasz o procent do szkatuły Zakonu, nie da się uiścić procentu od zera – przyznałam.
– Polazłaś do Sawy za darmo? Do reszty zgłupiałaś? – Chłodny dystans płynnie przeszedł w niesmak i złość.
– Wiń za to Ture. Zanim odszedł z hukiem, narozrabiał. Musiałam posprzątać i potrzebowałam przysługi od kogoś, kto zażądał zwrotu długu.
– Mogłaś go odesłać do Zakonu.
Teoretycznie miała rację. Jako członek Zakonu mogłam się nań powołać, kiedy negocjowałam dług z Madame Butterfly. Ale im mniej Zakon wiedział o Zeldzie i moich relacjach z Dzielnicą Cudów, tym lepiej. Dotyczyło to także Ireny. Czego nie wiedziała, tego nie mogła wykorzystać przeciwko mnie.
– Miałam mieszać Zakon w naszą prywatną sprawę? Żeby każdy Cień zaczął się zastanawiać, o co chodzi z tym całym Ture? Ryzykować, że ktoś doda dwa do dwóch i rozpęta się piekło? – Teatralnie zawiesiłam głos, by Irena mogła przyswoić tę wizję. – Gdybym nie spłaciła długu, Madame Butterfly sprzedałaby go Syndykatowi. Dobrze dla nas wszystkich, że wystarczyło przynieść jej kilka paciorków z Sawy, prawda? Nikt nie musiał zajmować się kwestią twojej liczniejszej, niż zwykło się przyjmować, progenitury.
Zacisnęła usta w bladą linię. W takich ulotnych chwilach wyglądała na swój wiek. Zwykle – na czterdziestkę. O wiele zbyt młodo, by mieć trzydziestodwuletnią córkę. Była drobniejsza niż ja. Szczupła wszędzie tam, gdzie u mnie pod skórą rysowały się mięśnie. Włosy sięgające ramion miała jaśniejsze niż moje, czekoladowe, a oczy jasne, zielone, jak Ture. Moje były prawie czarne. Po Irenie nie było widać azjatyckiego dziedzictwa jej ojca czy wyrazistych rysów matki – Litwinki albo Ukrainki, nigdy nie zdołałam z niej tego wyciągnąć. Geny przeskoczyły jedno pokolenie. Miałam ciemniejszą karnację i lekko skośne oczy, tak że zwykle wyglądałam, jakbym nie spała kilka nocy. Nikt na pierwszy rzut oka nie poznałby, że jestem jej córką. Ture to zupełnie inna historia. Wprawdzie jasnorude włosy odziedziczył po ojcu, ale oczywiste było, po kim miał te kości policzkowe, oczy i wąski, zgrabny nos.
Nie, nie zauważyłam tego wszystkiego podczas naszego jedynego spotkania. Adrenalina huczała mi w żyłach i patrzyłam raczej na jego spluwę wymierzoną w skroń matki niż na jego oczy i nos. Ale potem trafiłam do jego pokoju hotelowego. I znalazłam dowód osobisty. Miałam go przy sobie, w wewnętrznej kieszeni kurtki. Co by powiedziała Irena, gdybym jej pokazała ten dokument, to zdjęcie, naszą wspólną, moją i mojego brata bliźniaka, datę urodzenia?
Nic. Taka była. Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie – obowiązuje w sądzie i życiu rodzinnym.
– Jak ci się układa z nowym partnerem? – Zmieniła gładko temat.
Może moje wyjaśnienia ją zadowoliły. A może zastawiała kolejną pułapkę.
– Żyje. – Uśmiechnęłam się lekko.
– Tyle wiem.
Przez jej twarz przemknął cień niezadowolenia.
– Tak jak sobie życzyłaś, postanowiłam nie zabijać kolejnej owieczki, którą mi przysłałaś.
– Ile wie?
– Tyle, ile musi.
Skinęła głową. Nie sprostowałam, że nasze definicje „tyle, ile musi” znacznie się w tym wypadku różnią i Robin wie rzeczy, za które by go zabiła.

 
Wesprzyj nas