Powieść Zofii Posmysz “Wakacje nad Adriatykiem” – od lat niewznawiane, na nowo odkryte arcydzieło polskiej literatury.


Wakacje nad AdriatykiemJak daleko może posunąć się człowiek – w okrucieństwie i miłości?

Dwie kobiety, które trafiły do piekła. Pierwsza wierzy, że uda jej się przeżyć. Druga nie ma nawet nadziei.Choć wcześniej się nie znały, zaczyna je łączyć szczególna więź. Silniejsza wie, że musi uratować słabszą. Zrobi dla niej wszystko. Nawet to, do czego w innym czasie nie byłaby zdolna.

Ale czy da się uratować kogoś, kto sam wydał na siebie wyrok?

Powieść o niezwykłej relacji dwóch kobiet, oparta na wstrząsających wydarzeniach z życia Zofii Posmysz; zaskakująco nowoczesna i odważna.

Zofia Posmysz, właśc. Zofia Posmysz-Piasecka (ur. 23 sierpnia 1923 w Krakowie) – polska pisarka i scenarzystka. W czasie II wojny światowej w 1942 została uwięziona w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz, następnie w Ravensbrück. Po zakończeniu wojny przeniosła się do Warszawy. W 1945 zadebiutowała literacko wspomnieniami “Znam katów z Belsen…”. W 1952 ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała m.in. w gazecie “Głos Ludu” jako korektorka oraz w Polskim Radiu, współtworząc od 1960 powieść radiową “W Jezioranach”. Rozgłos przyniosło jej słuchowisko radiowe “Pasażerka z kabiny 45”, na motywach którego powstał film “Pasażerka” w reżyserii Andrzeja Munka, a następnie książka pod tym samym tytułem wydana w 1962. Reżyser filmu zginął w trakcie jego kręcenia w 1961, obraz dokończyli jego współpracownicy, wszedł na ekrany w 1963. W 2010 na deskach Teatru Wielkiego miała miejsce premiera opery “Pasażerka” skomponowanej przez Mieczysława Wajnberga, a której libretto zostało oparte na książce pisarki.
Jej powieści i opowiadania były tłumaczone na angielski, bułgarski, czeski, japoński, kazachski, litewski, łotewski, niemiecki, rosyjski, rumuński, słowacki, ukraiński i węgierski.

Zofia Posmysz
Wakacje nad Adriatykiem
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 lutego 2017

Wakacje nad Adriatykiem


Rozdział I

Przychodzimy tu co dzień, na to samo miejsce pod parasolowatymi drzewkami, markującymi czynność dawania cienia, przychodzimy, każde niosąc obowiązujące plażowicza współczesnego oprzyrządowanie, on – leżaki, przemyślnie prostą kombinację lśniących rurek z duraluminium i ultranowoczesnych tworzyw, ręczniki włochate jak liszki, takież płaszcze kąpielowe o kontrastowych barwach, ja – nadmuchany raz na zawsze, raz na całe wakacje – materac.
I tak od pięciu dni. Ale czy tylko od pięciu? Co kryje się pod tą liczbą jednocyfrową, jednosylabową, jak mają się do siebie wymiary czasu wakacyjnego i czasu zwykłego? Gdyby jako miarę zastosować kryterium intensywności przeżywania życia, jakiego okresu odpowiednikiem byłby wakacyjny dzień? Jednostki czasu urlopowego mają wszak inną pojemność – bo kiedy poza urlopem znajdzie się minutę w ciągu dnia, żeby rozbieganą myśl nakierować na siebie, wytrzymać napór lęku, że już tak daleko się zaszło, donikąd się zaszło, wytrzymać, nie uciekając do radia, do telewizji, do telefonu; a tutaj tych minut taki ogromny ciąg, wydłużonych jak cienie o zachodzie, długi ciąg długich minut, kiedy tak leży się na plaży, przez zamknięte powieki patrząc w krąg purpurowy słońca. Więc wakacje, szczególnie takie z przemieszczeniem w przestrzeni, kiedy wyszło się ze swej codzienności jak z celi więziennej, takie wakacje to prawie odrębne życie w życiu. A zatem, gdyby mierzyć ten czas ilością myśli zwróconych ku sobie, można by mówić o latach.
Lata więc trwamy obok siebie, przyglądamy się sobie, kiedy nam się zdaje, że tamto drugie o tym nie wie, i milczymy. Przyglądamy się sobie, nie, skądże, to za dużo powiedziane, jeśli coś z tego jest we wzajemnym dostrzeganiu się, to podglądanie, tropienie, śledzenie, oczywiście, że ukradkowe, chyłkowatokose, sposób zresztą określony jest w tych rzeczownikach odczasownikowych dosyć precyzyjnie. Nie, nie przypatrujemy się sobie, nawet nie spoglądamy na siebie. Dobrze wiemy, że każde ćwierćobrotu głowy, każde spojrzenie, będzie natychmiast wychwycone, nadziane na przeciwrakiety oczu, chociaż powieki są zamknięte pod ciemnymi szkłami okularów, a twarz ukryta w zakolu skrzyżowanych ramion. Więc nie zerkamy nawet w stronę, gdzie to drugie pędzi swój żywot plażowicza beztroskiego, pochłoniętego namaszczaniem się, wystawianiem do słońca to wewnętrznej strony łydki, która się trudniej opala, to prawego boku, pławieniem w wodzie, masażem, gimnastyką, oddanego bez reszty praktykom dyktowanym przez kult własnego ciała. Zatopieni w lekturze słyszymy każde słowo najciszej nawet wyrzeczone, powierzchnią skóry odczuwamy każde poruszenie tamtego, każdą zmianę pozycji i nie patrząc, widzimy każde drgnienie twarzy. Tak trwamy obok siebie, dziesięć kroków między ich a naszym koczowiskiem, niczym przymusowi sublokatorzy tego samego ciasnego pomieszczenia i nie mówimy nic. Nic przez wszystkie minuty, kwadranse, godziny leżenia, nic w czasie nieuniknionych spotkań na ścieżce wiodącej z plaży do domków kempingowych i na parking, nigdy nic. Nie pozdrawiamy się nawet, jak wszyscy na tej małej, prawie familijnej plaży, nie przejdzie nam przez gardło ani zdawkowe „dzień dobry”, ani żaden inny, jeszcze mniej artykułowany dźwięk, kark jego, jak i mój, nabiera drętwości ciała wprawionego w stan kataleptyczny, żeby najmniejszy mimowolny skłon nie pochylił głowy w chwili, gdy po śniadaniu zjawiamy się pod słabowitymi drzewkami. To z nas, które przychodzi jako drugie, stara się sprawiać wrażenie, jak gdyby w polu jego widzenia teren był wolny od czyjejkolwiek obecności. A przecież widzę go z daleka, na sporą chwilę przed tym, zanim osiągnę skraj rzadkiego sosnowego lasku i zaczynam urabiać swoją twarz, wygładzam zmarszczkę na czole, koryguję linię ust, wyganiam z oczu napięcie i tak zakwefiona wynurzam się zza bezpiecznych kulis na rozjarzoną plażę-scenę. Mój mąż mówi na ich widok: „O, dziś nie jesteśmy pierwsi”, a nasza młoda przyjaciółka dodaje: „Czy oni by nie mogli zmienić miejsca?”, chociaż gdyby ją spytać, dlaczego tamci mieliby zmienić miejsce, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Nie zadaję jej jednak takiego pytania, nie zauważam także spojrzeń nieodmiennie zaskoczonych jego trzech towarzyszek (czyżby one tak jak i my spodziewały się, że tego dnia już nas nie zastaną?), zachowuję się tak, jak gdyby na plaży nikogo nie było, a przede wszystkim jak gdyby nie było jego, bo po tych pięciu dniach (ilu latach?) wiem już, że na wzajemnym niewidzeniu się, na obojętności zbyt doskonałej, aby nie budziła podejrzeń, polega i polegać będzie do końca gra między nami, która kiedy się zaczęła? Wtedy, gdyśmy po raz pierwszy wkraczając na plażę, przystanęli na skraju zagajnika, powodowani odruchem wstydu za swe ciała żółtawoblade, zalęknieni wobec rozpasanego żywiołu światła, mimowolnie skuleni, pytający się siebie, czy nie lepiej pozostać tutaj, w cieniu i względnym chłodzie? Kiedy tak rozglądaliśmy się, poszukując wśród plażujących podobnych nam wymoczków, moje spojrzenie spoczęło na nim, przyłapało go w chwili, gdy rozsmarowywał miejsce na łydce naznaczone głęboką blizną. Ale nie było w tym przelotnym spojrzeniu niczego, co mogłoby stać się zarzewiem niechęci, krzty zaciekawienia nawet, akt postrzeżenia dokonał się po fakcie, w momencie gdy świadomość odkryła istnienie ogniska napięcia w polu między pstrym leżakiem a granatowym materacem. Cóż więc go ubodło, wzbudziło jego niechęć do tego stopnia, że w tym rajskim zakątku, pod błogosławionym słońcem, bez którego nie do pomyślenia byłaby filozofia hedonistów, zaczął tę niemą grę, dziwny teatr operujący nieruchomością, niewidzeniem, milczeniem, nie jako jednym ze środków dramaturgicznego języka, lecz jako jego mową podstawową i jedyną?
A może to się stało w innej chwili, jakkolwiek także tego pierwszego dnia, gdy obie grupy, on ze swymi trzema paniami, ja z mężem i naszą młodą przyjaciółką roztarasowaliśmy się na wąskim pasie dziurawego cienia. Pierwszy raz weszliśmy na tę niewielką, przytulną plażę, gdzie wszyscy wszystkich znali i gdzie każdy nowy przybysz ściągał na siebie powszechną uwagę. Nietędzy pływacy, od razu zachwyciliśmy się i plażą, i zatoczką, którą można przejść od brzegu do brzegu, brodząc w najgłębszych miejscach po szyję. Uradowana widokiem grubawych pań, w samym środku zatoki, bawiących się piłką z uciesznym popiskiwaniem, pospieszyłam na brzeg ocembrowany jak zwykły basen lub jak studnia, żeby natychmiast uczynić to samo, zanurzyć się w tej toni gładkiej jak sadzawka, bezpiecznej. Biegnąc, krzyknęłam do męża już spoczywającego na materacu, „Stefan, rzuć mi czepek”. I łapiąc czepek w locie, zobaczyłam, jak on się odwrócił. Odwrócił się całym ciałem i spojrzał w moją stronę, ale nie tylko: on popatrzył na mnie, przyjrzał mi się, a mnie zrobiło się wstyd. Miał rację, nie powinnam krzyczeć, ludzie przyjechali tu odpocząć, zażyć nie tylko słońca i wody, ale także ciszy, a może ciszy przede wszystkim, więc ktoś, komu się zdaje, że jest na plaży sam, zasługuje nie tylko na karcące spojrzenie. Tak pomyślałam, pieczołowicie rozdmuchując ogienek skruchy, aby unicestwić niepokój, co pulsował we mnie od chwili, gdy usłyszałam mowę sąsiadów. Albowiem nie była to mowa jak każda inna, obca więcej lub mniej dla ucha, miła w brzmieniu lub nie, sympatyczna lub nie. To był Język. Gdy się rozlegał i tam, gdzie się rozlegał, rzeczywistość zmieniała wymiar, a każdy z jej elementów nabierał waloru sygnału, znaku, posłania. A więc ta blizna, która w tym momencie dopiero wychynęła na światło świadomości: „Ciekawe, gdzieś-też ją nabył, ileś-też wówczas miał lat?”, a więc i to spojrzenie karcące, bo zawołałam dość głośno, tak głośno nieomal, jak gdybym wołała w jego mowie, jak gdybym w Języku wołała. Bo gdyby wziął mi za złe nie coś innego, lecz wyłącznie zbyt głośne zawołanie, to powinien by żywić żal do wszystkich: do swoich rodaczek baraszkujących w zatoce, których spiczaste głosy docierały aż tutaj pod akacje, do młodzieńców z pobliskiego miasteczka, skrzykujących się przy pomocy gwizdów, pohukiwań, zaśpiewów, wiodących niekończące się dialogi poprzez zatokę z jednego brzegu na drugi, mógłby wreszcie i powinien by irytować się na trójkę cocker-spanieli, mieszkańców żółtego namiotu, uganiających pomiędzy plażującymi w szalonej euforii i napełniających obszar między laskiem i kempingiem a drugim brzegiem zatoki ekstatycznym szczekaniem. On jednak pośród tych rozlicznych źródeł hałasu dosłyszał jedynie moje zawołanie, wyłowił je z niezliczonej ilości pojedynczych dźwięków składających się na charakterystyczny rozgwar plaży, odwrócił się i spojrzał, popatrzył na mnie jak człowiek, któremu wrzaśnięto nad głową, podczas gdy spał lub rozmyślał pogrążony w sobie, głuchy i niemy wśród zgiełku świata. A może to nie głos mój wyodrębnił, lecz mowę? Mowę, z którą coś się wiązało? Coś nieprzyjemnego? Gdyby sądzić po jego reakcji, po tym, jak całym korpusem zwrócił się w kierunku, skąd przyszybowało to zdanie, miałoby się prawo przypuszczać, że zabrzmiało dla niego znajomo. Tak się zachowujemy, gdy w tłumie ulicy doleci nas czyjeś słowo do nas tylko skierowane, dla nas przeznaczone. Jednak nie, to byłoby zbyt łatwe, zanadto zgodne z sytuacją rojoną każdej wietrznej nocy, kiedy nie sposób zasnąć, odtwarzaną i przetwarzaną w setki wariantów, zróżnicowaną pod względem czasu, miejsca i osób dramatu, lecz w istocie swej niezmienną, będącą nie czymś innym, nie czymś więcej jak ekspozycją, punktem wyjścia do dialogu z nimi, z którymś z nich, z tych, co byli tam. Tkwią oni we mnie, trwają wyraźni, wyraźniejsi niż tamci, wobec których spełnili rolę pachołków śmierci, bo żywi, ożywiani moją myślą, wciąż na nowo kreowani do tego dialogu, jaki latami niestrudzenie piszę dla nich i dla siebie. O, teraz jestem dostatecznie do niego przygotowana, wyposażona w chytrość i przebiegłość, wiem, co czynić, aby przeciwnik nie uchylił się od nawiązania kontaktu, aby przedwcześnie nie podał tyłów; mam w pogotowiu cały arsenał środków, które powinny uśpić jego czujność i sprawić, żeby zobaczył we mnie partnera w dyskusji, w zwykłej dyskusji, jakie prowadzi się przy lada okazji, między jedną a drugą łyżką zupy, jednym a drugim łykiem wina, jednym a drugim rozdaniem kart. O, tym razem nie ma obawy, że go spłoszę, dając się poznać. Nie poniesie mnie niecierpliwość, nie opuści zimna krew, nie zawiedzie pamięć, w której magazynuję owe słowa podstępne, na wabia: „I cóż stąd, że był pan tam? Każdy wówczas gdzieś był, prawo epoki nie pozostawiało nikogo na uboczu, czy chciał, czy nie, dzisiaj patrzy się na to trochę inaczej…”, tak będę mówiła, mam bez liku takich zdań wszystko-rozumiejących, wszystko-przebaczających, a nawet wyraz oczu i ust odpowiedni do nich także mam…
I cóżeś, Profesorze, osiągnął owego czerwcowego dnia 1945 roku, odpędzając mnie od tej jedynej w świecie bramy z napisem „PRACA CZYNI WOLNYM”? Cóżeś osiągnął, wyciągając ramię i mówiąc „Precz”? Pociąg, którym przybyłam do tego miejsca po raz drugi, tym razem przez nikogo niekonwojowana, ten pociąg nie przestał funkcjonować. Kursuje jako regularny każdej nocy, kiedy dmie wiatr, i jako dodatkowy w okazjach nadzwyczajnych, jak choćby taka, że w pobliżu zabrzmi Język… I cóżeś myślał, Profesorze, owego upalnego czerwca 1945 roku, kiedy spokojnej, ufnej w sens tego powrotu powiedziałeś „Precz” i „Nie wracaj tu nigdy”? Że zwracasz mnie życiu, zmuszając, abym nauczyła się wolności?
Cień skraca się, usuwa spode mnie, już całe ciało poddane jest działaniu słońca, jego promienie bombardują ramiona, twarz, wreszcie czoło, ściskają je rozżarzoną obręczą, za chwilę, jeśli nie przesunę materaca, zacznie się ten marsz w długiej kolumnie, w szeregach po pięć, strażnik z pistoletem i wilczurem na czele kolumny, strażnik z pistoletem i wilczurem na końcu, marsz lewa, prawa, lewa, prawa i za każdym stąpnięciem ból w ciele, dźgnięcie w mózgu, pod powiekami zaczynają wirować kręgi fioletowe, seledynowe, żółte, pomarańczowe, ogniście pomarańczowe i wreszcie czerwone, ich miękkie falujące linie rozciągają się, załamują, tworzą coraz to inne formy, coraz to inne układy. Wirujące, purpurowe pierścienie, te same, które zobaczyłam pod zamkniętymi powiekami, gdy odzyskałam przytomność. Najpierw były tylko one, a potem dopiero myśl, że żyję, skoro je widzę. Wiem, trzeba przerwać ten stan półdrzemania, półprzytomności, ale wiedząc, nic nie robię w tym celu, zanadto jestem zmęczona, mówię sobie, trzeba się przesunąć, wystarczy jedno podźwignięcie ciała, byle głowa znalazła się w cieniu, a nie będzie tego wszystkiego, co zwala się za każdym razem, kiedy tu przychodzę i kładę się twarzą do słońca w odległości ośmiu, może dziesięciu kroków od niego i jego dam przekomarzających się z nim w tym języku, który jest we mnie obecny w ten sam sposób, jak osoby dramatu tworzonego i odtwarzanego wciąż od nowa w jesienne noce, gdy wiatr rozbija się na szybach jak ślepy ptak. Wystarczyłoby przesunąć się cokolwiek, niewiele, to naprawdę żaden wysiłek, mówię sobie, i nie robię nic, więc nieuchronnie przychodzi to co zawsze od tych pięciu dni (czy może lat), grunt usuwa się spode mnie, materac zaczyna się chwiać, kołysze się, nie, kołysanie to inny kierunek wahnięć, poprzeczny, a on kiwa się raczej po linii przekątnej, lewa prawa, lewa prawa w rytm kroków, niby nosze trzymane krzepkimi rękami sanitariuszy, chociaż także nie, nie ma żadnych noszy, tylko pod barkami i kolanami dźwignie ze splecionych ramion, chudych i wątłych, drżących z wysiłku, moje ciało podparte w tych dwu punktach zapada się, układa w linię „cygańskiej drogi”, ulubiony ścieg z haftowanych na robotach szkolnych makatek. Czasem któraś z tych dźwigni osuwa się, załamuje, puszcza, wtedy przy wtórze wrzasku ludo-wilczura zamienia się ją nową dźwignią z piszczeli, nie wiem, do kogo one należą, i nie chcę wiedzieć, po co mi, ważne jest tylko, żeby nie znaleźć się w pozycji pionowej, żeby poranione stopy nie zetknęły się ze żwirem. Słońce zachodzi, skośne promienie wwiercają się pod powieki, podważają je, powodują ich drganie, lęk, że ktoś je zauważy, rozpaczliwie próbuję wrócić do czerni i nocy, w jaką pogrążyła mnie mocarna dłoń Rycerza-Strażnika, ale bez powodzenia, upragniona noc nie przychodzi, tylko te czerwone kręgi wirują, falują, rozmazują się i znów nadpływają skądś z głębi, z jądra czerwieni, i wiem o nich, że są czerwone. Za wcześnie wróciła mi przytomność, gdyby chociaż za wiaduktem, tam nie ma już żużlu, w zetknięciu z którym pokaleczone stopy zaczynają krwawić. Za wiaduktem mogłabym już otworzyć oczy, wymówić słowo, byle jakie, na które jednak te, co mnie niosą, czekają jak na słowo wybawienia, pragnę tego słowa tak samo jak one, jestem prawie gotowa je wymówić, byle tylko ten żużel był poza nami, ale nie słyszałam charakterystycznego chrzęstu, nie czułam pyłu, który wzbija sto par sabotów.

 
Wesprzyj nas