Czasami „bractwo” znaczy to samo, co „spisek”… Thriller Nory Roberts, trzymający w napięciu, okraszony odpowiednią dozą humoru…


Bractwo śmierciProfesor Dennis Mira dowiaduje się, że jego kuzyn Edward w tajemnicy umawia się z pośrednikiem w handlu nieruchomościami w sprawie sprzedaży kamienicy w SoHo, odziedziczonej przez nich obu po zmarłym dziadku, chociaż nieruchomość miała pozostać w rodzinie. A kiedy Dennis przychodzi, żeby wyjaśnić tę sprawę z Edwardem, widzi swego stryjecznego brata pobitego i zakrwawionego, siedzącego w fotelu. W tym momencie otrzymuje cios w głowę i traci przytomność. Gdy ją odzyskuje, okazuje się, że Edward zniknął, a w pokoju nie ma żadnych śladów tego, co się stało.

Na szczęście Dennis jest mężem doktor Charlotte Miry, cenionej konsultantki i profilerki współpracującej z nowojorską policją i dobrej przyjaciółki porucznik Eve Dallas, która zgadza się zająć poszukiwaniami.

Wkrótce okazuje się, że były senator Edward Mira został w bestialski sposób zamordowany. Eve rozpoczyna śledztwo, wspomagana przez swą sumienną partnerkę Delię Peabody i męża-miliardera, Roarke’a.

***

Rob jest wirtuozem.
„Seattle Post-Intelligencer”

Trzymający w napięciu thriller z odpowiednią dozą humoru… Fani gatunku będą zachwyceni.
„This Week”

Unikalna kombinacja thillera i romansu.
„The Romance Reader”

J.D. Robb to pseudonim Nory Roberts, autorki ponad dwustu powieści, które sprzedały się w łącznym nakładzie ponad pięciuset milionów egzemplarzy i regularnie trafiają na listę bestsellerów „New York Timesa”.

J.D. Robb (Nora Roberts)
Bractwo śmierci
Przekład: Bogumiła Nawrot
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 9 lutego 2017

Bractwo śmierci

PROLOG

Lojalność wobec zmarłych dziadków kazała mu pojechać – mimo lodowatego deszczu – do SoHo, nie do domu. W domu rozsiadłby się wygodnie, bo szczerze mówiąc, był dziś wyjątkowo zmęczony. Wyciągnąłby się przed kominkiem z dobrą książką i szklaneczką whisky, czekając na powrót żony.
Ale zamiast odpoczywać w domu, jechał teraz taksówką, w której unosił się lekki zapach przejrzałej papryki i czyichś piżmowych perfum. Wiedział, że kiedy dotrze na miejsce, czeka go, jak się obawiał, ostra scysja. Nie znosił ostrych spięć. Czasami dziwił się, dlaczego niektórzy ludzie sprawiają wrażenie, że się w nich lubują. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że ma prawdziwy dar unikania sprzeczek lub ich uśmierzania w zarodku. Lecz przypuszczał, że tym razem dojdzie do nieprzyjemnego starcia z kuzynem Edwardem.
Naprawdę będzie mu bardzo przykro, pomyślał, patrząc na marznący deszcz, uderzający w okna taksówki. Miał wrażenie, że krople dżdżu w zetknięciu z szybami wydają syk jak jadowite węże.
Kiedyś on i Edward byli sobie bliscy jak bracia. Wspólnie przeżywali różne przygody, dzielili się tajemnicami, mieli takie same plany – naturalnie bardzo ambitne. Ale już od dawna każdy z nich kroczył inną drogą i bardzo się od siebie oddalili. Ledwo znał człowieka, jakim stał się Edward, i w ogóle go nie rozumiał. I z przykrością musiał przyznać, że lubił go jeszcze mniej. Mieli jednak tych samych dziadków, bo ich ojcowie byli rodzonymi braćmi. Łączyły ich bliskie więzy krwi. Wciąż się łudził, że powołując się na pokrewieństwo, na wszystko, co kiedyś wspólnie przeżyli, uda mu się sprawić, by ich poglądy, teraz skrajnie różne, na tyle się zbliżyły, by możliwy był rozsądny kompromis.
Niestety, człowiek, jakim się stał jego stryjeczny brat, rzadko kiedy gotów był na jakiekolwiek kompromisy. Nie, Edward miał ustalone poglądy i nie godził się nawet na najmniejsze ustępstwa. W przeciwnym razie nie zwróciłby się do pośrednika handlu nieruchomościami, żeby sprzedać piękną, starą kamienicę, należącą kiedyś do ich dziadków. Co więcej, on nawet nie wiedziałby o tym pośredniku, o spotkaniu i oględzinach domu, by oszacować jego wartość, gdyby asystentka asystenta Edwarda, czy jakie tam zajmowała stanowisko, niechcący się nie wygadała i nie wspomniała o tym, kiedy próbował się skontaktować z kuzynem, żeby ustalić termin narady rodzinnej.
Niezbyt łatwo wpadał w złość – to oznaczało bezproduktywną stratę energii – ale teraz czuł złość. Był wystarczająco rozsierdzony, by zdawać sobie sprawę, że stać go – i zrobi to – na urządzenie gwałtownej sceny w obecności pośrednika. Był współwłaścicielem nieruchomości (jak Edward nazywał ich kamienicę) i bez jego pisemnej zgody sprzedaż była niemożliwa. A nie da zgody, nie postąpi wbrew wyraźnej woli swojego dziadka.
Siedząc teraz w taksówce, przeniósł się w myślach do gabinetu dziadka, tak przytulnego, z regałami pełnymi książek w skórzanych oprawach, z cudownymi, starymi fotografiami i fascynującymi pamiątkami. Czuł, jak wątła stała się dłoń dziadka, kiedyś duża i silna. Słyszał drżenie w jego głosie, kiedyś grzmiącym jak armata. „To coś więcej niż kamienica, niż dom. Chociaż ma swoją wymierną wartość. Ale przede wszystkim ma swoje dzieje, zasłużyła sobie na wyjątkowe miejsce w świecie i w waszych sercach. Ufam, że obaj, ty i Edward, to uszanujecie i nie dopuścicie, żeby kamienica trafiła w obce ręce”.
Tak, powiedział sobie w duchu, kiedy taksówka w końcu zatrzymała się przy krawężniku. Przypomni Edwardowi wolę dziadka, odpowiedzialność, jaka na nich ciąży. A w najgorszym razie znajdzie sposób, żeby spłacić kuzyna. Jeśli dla Edwarda to tylko nieruchomość, warta tyle a tyle, to dostanie swoje pieniądze. Dał taksówkarzowi wysoki napiwek – celowo, bo pogoda naprawdę była paskudna. Może ta wspaniałomyślność skłoniła kierowcę do opuszczenia szyby i przypomnienia pasażerowi, że zostawił na siedzeniu teczkę.
– Dziękuję! – Zawrócił po nią. – Mam tyle spraw na głowie.
Ściskając mocno teczkę, przeszedł po oblodzonym chodniku, minął małą, żelazną furtkę i ruszył uprzątniętym podjazdem, jako że osobiście płacił chłopakowi z sąsiedztwa, żeby odgarniał śnieg i utrzymywał porządek. Wbiegł po kilku stopniach, jak to robił, kiedy był małym chłopcem, nastolatkiem, młodzieńcem, i teraz, kiedy stał się starszym panem. Mógł zapominać o różnych rzeczach, na przykład o teczce, ale pamiętał kod do głównego wejścia. Położył dłoń na czytniku, przeciągnął kartę-klucz. Otworzył ciężkie frontowe drzwi. I serce mu się ścisnęło, kiedy sobie uświadomił, jak bardzo wszystko się tu zmieniło od śmierci dziadków.
W domu nie unosił się zapach świeżych kwiatów, które babcia osobiście układała w wazonie, stojącym w holu. Nie przyczłapało stare psisko, żeby go powitać w drzwiach. Część mebli trafiła do innych domów zgodnie ze szczegółowym testamentem. Podobnie część dzieł sztuki ozdabiała ściany innych mieszkań. Cieszyło go to, bo to też była część dziedzictwa. Chociaż płacił Frankie, córce wieloletniej pomocy domowej dziadków, żeby raz w tygodniu tu sprzątała, czuło się, że w tym domu nikt nie mieszka. Unosił się w nim zapach olejku cytrynowego, dodawanego do środków czystości.
– Wystarczająco długo – mruknął do siebie, stawiając teczkę. – Wystarczająco długo stał pusty.
Usłyszał jakieś głosy i zastanawiał się przez chwilę, czy może to tylko wspomnienia. Potem przypomniał sobie, dlaczego tu przyszedł – Edward i pośrednik handlu nieruchomościami. Przypuszczał, że rozmawiali o metrażu, lokalizacji i wartości rynkowej. Jemu ten dom kojarzył się z rodzinnymi obiadami przy dużym stole, z plackiem jeżynowym, podkradanym w kuchni, z pewnym słonecznym, sobotnim popołudniem, kiedy z dumą przedstawił dziadkom w salonie kobietę, którą kochał.
Zmusił się do powrotu do chwili obecnej i ruszył tam, skąd dobiegały głosy. Wiedział, że Edward nie należy do ludzi sentymentalnych. Jeśli kolejne przypomnienie obietnicy, złożonej człowiekowi, którego obaj kochali, nie wpłynie na zmianę decyzji kuzyna, to może zwrócenie uwagi na obowiązujące przepisy prawa sprawi, że tamten się opamięta. Jeśli i to nie odniesie skutku, będzie musiał go spłacić. Ale nie chciał się skradać jak złodziej, więc zawołał stryjecznego brata po imieniu.
Głosy ucichły, co go rozgniewało. Czy tamci dwaj sądzili, że zdołają się przed nim ukryć? Skierował się w głąb domu, traktując swój gniew jak oręż i stanął na progu pokoju, który wspominał podczas jazdy taksówką. Zobaczył Edwarda, siedzącego przed biurkiem ich dziadka. Jego kuzyn miał szeroko otwarte oczy – nawet to podbite. Krew ściekała mu cienką strużką z kącika ust. Kiedy zaczął coś mówić, okazało się, że zęby miał zabarwione na czerwono.
Wstrząśnięty i zaniepokojony, w jednej chwili zapomniał o złości i szybko podszedł do kuzyna.
– Edwardzie…
Poczuł ból, ujrzał błysk przed oczami. Nogi się pod nim ugięły i padł jak podcięty. Uderzył ciężko skronią w starą, dębową podłogę. Nim ogarnęły go ciemności, usłyszał krzyk Edwarda.

1

Po długim, nużącym dniu – przedpołudnie spędziła w sądzie, a potem zajmowała się robotą papierkową – porucznik Eva Dallas szykowała się do pójścia do domu. W tej chwili jedyne, czego pragnęła w życiu, to spokojny wieczór z mężem, kotem i kieliszkiem, a może dwoma, wina. Do tego jakiś film, pomyślała, biorąc płaszcz. O ile Roarke nie przyniósł ze sobą zbyt wiele pracy. Dziś wieczorem – hura! – nie zaprosiła do domu żadnego ze swoich podwładnych.
Można by wydłużyć tę listę życzeń, doszła do wniosku, wyciągając z rękawa szalik, który jej partnerka wydziergała dla niej na drutach na Gwiazdkę. Na przykład pływanie i seks w basenie. Eve wiedziała, że bez względu na to, ilu interesów Roarke musi dopilnować, zawsze da się namówić na seks w basenie.
Z drugiej kieszeni długiego, skórzanego płaszcza wyjęła śmieszną czapkę z płatkiem śniegu. Ponieważ niebo zsyłało na ziemię marznącą mżawkę, wsunęła czapkę na głowę. Kazała swojej partnerce iść do domu; paru detektywów było w terenie, prowadzili na zimnie dochodzenie w sprawie zabójstwa. Jeśli Eve będzie im potrzebna, znajdą ją w domu. Przypomniała sobie, że ma jeszcze jednego detektywa, dopiero co awansowanego na to stanowisko. Uroczystość oficjalnego mianowania zaplanowano na jutrzejszy ranek. Ale w tej chwili, w wyjątkowo paskudny, styczniowy wieczór, nie miała nic pilnego na głowie.
Spaghetti z klopsikami, postanowiła. Właśnie na nie miała ochotę. Może wróci do domu przed Roarkiem i przygotuje spaghetti dla nich obojga? Do tego wino, świece. Koło basenu. Nie, poprawiła samą siebie, kierując się do wyjścia. Może w jadalni, jak należy, z ogniem na kominku. Mogłaby zaprogramować parę sałatek, użyć kilku z miliona eleganckich talerzy. I kiedy na dworze zacinał lodowaty deszcz, oni…
– Eve!
Odwróciła się i dostrzegła doktor Mirę – policyjną psycholog i świetną profilerkę. Przyjaciółka niemal zeskoczyła z ruchomych schodów i biegiem ruszyła w jej stronę, jasnoniebieski płaszcz rozchylił się, ukazując ciemnoróżowy kostium, który miała pod spodem.
– Jeszcze tu jesteś. Dzięki Bogu!
– Właśnie wychodzę. O co chodzi? Co się stało?
– Nie jestem pewna… Dennis…
Eve odruchowo podniosła rękę i dotknęła czapki z płatkiem śniegu, którą Dennis Mira włożył jej na głowę w pewien śnieżny dzień jednego z ostatnich tygodni dwa tysiące sześćdziesiątego roku.
– Coś mu się stało?
– Chyba nie. – Zwykle opanowana Mira zacisnęła palce, żeby powstrzymać drżenie rąk. – Nie wyrażał się jasno, był zdenerwowany. Jego kuzyn… Powiedział, że ktoś pobił jego kuzyna, którego teraz nie może znaleźć. Poprosił, żebyś właśnie ty się tym zajęła. Przepraszam, że cię obarczam swoimi sprawami, ale…
– Daj spokój. Jest teraz w domu… W waszym domu? – Już się odwróciła, przywołała windę.
– Nie, w domu swoich dziadków… Zmarłych dziadków… W SoHo.
– Pojedziesz ze mną. – Wepchnęła Mirę do windy, pełnej gliniarzy, którzy właśnie skończyli swoją zmianę. – Dopilnuję, żebyście oboje bezpiecznie wrócili do domu. Kim jest jego kuzyn?
– Ach, to Edward. Edward Mira. Były senator Edward Mira.
– Nie głosowałam na niego.
– Ja też nie. Potrzebna mi chwila, żeby zebrać myśli. I chciałabym mu powiedzieć, że już do niego jedziemy.
Kiedy Mira wyjęła swój telefon, Eve uporządkowała własne myśli. Niezbyt się interesowała polityką, mimo to niewyraźnie pamiętała senatora Edwarda Mirę. Nigdy by nie pomyślała, że napuszony, bezkompromisowy senator o gęstych, czarnych brwiach, krótko ostrzyżonych, czarnych włosach i przystojnej twarzy o ostrych rysach jest spokrewniony z uroczym, trochę roztargnionym Dennisem Mirą. No cóż, w rodzinie zdarzają się różni odmieńcy. A może odnosi się to do polityki?
Nieważne.
Kiedy dotarły na poziom garażu, gdzie zostawiła wóz, Eve wskazała przyjaciółce swoje miejsce parkingowe i skierowała się do niepozornie wyglądającego pojazdu, zaprojektowanego specjalnie dla niej przez męża. Mira pospieszyła za nią, próbując dotrzymać jej kroku, czego nie ułatwiały kozaczki na wysokich obcasach i fakt, że była od Eve niższa. Eve poruszała się szybko – miała długie nogi i solidne botki. Usiadła za kierownicą – wysoka, szczupła kobieta o lekko potarganych, brązowych włosach, w tej chwili schowanych pod wełnianą czapką z płatkiem śniegu, którą ona, policjantka do szpiku kości, nosiła, ponieważ dostała ją w prezencie od kogoś, w kim była beznadziejnie, ale zupełnie niewinnie zakochana.
– Adres? – spytała, gdy Mira, w eleganckim zimowym płaszczu i modnych kozaczkach, zajęła miejsce obok niej. Eve wstukała adres do komputera i uruchomiła silnik. Włączyła syrenę i światła, a potem pełnym gazem wyjechała z garażu.
– Och, nie musisz… Dziękuję – powiedziała tamta, kiedy Eve rzuciła jej krótkie spojrzenie. – Dziękuję. Powiedział, że nic mu nie jest, żeby się o niego nie martwić, ale…
– Ale się martwisz.
Wóz Eve wyglądał jak ekonomiczny samochód leciwego wujka, jednak pędził jak rakieta. Eve szybko omijała samochody, których kierowcy nie kwapili się ustąpić drogi pojazdowi z włączonym kogutem. Wzniosła auto pionowo, żeby przeskoczyć nad innymi, a Mira tylko zamknęła oczy i mocniej złapała się uchwytu.
– Powiedz mi, co wiesz. Dlaczego znajdowali się w domu dziadków? Kto jeszcze tam był?
– Ich babka zmarła jakieś cztery lata temu, a Bradley, dziadek Dennisa, po prostu zgasł. Przeżył ją o rok, zdążył uporządkować swoje sprawy. Chociaż, znając go, można mieć pewność, że większość z nich tego nie wymagała. Zostawił dom Dennisowi i Edwardowi, dwóm najstarszym wnukom. Tamten maksibus…
Eve zacisnęła dłonie na kierownicy, wzbiła swój wóz pionowo w górę. I skręciła gwałtownie, jakby ścigała zbrodniarza winnego ludobójstwa.
– Już jest za nami. Mów dalej.
– Dennis i Edward nie zgadzają się w kwestii domu. Dennis chce go zatrzymać w rodzinie, zgodnie z życzeniem Bradleya, a Edward dąży do sprzedaży.
– O ile się orientuję, nie może go sprzedać, póki pan Mira nie wyrazi na to zgody.
– Też tak sądzę. Nie wiem, po co Dennis dziś tam pojechał. Miał bardzo dużo pracy na uniwersytecie, bo zastępuje jednego ze swoich chorych kolegów. Powinnam go była zapytać.
– Nic nie szkodzi. – Eve zaparkowała na drugiego, przemieniając cichą, obsadzoną drzewami ulicę w pole walki, rozbrzmiewające klaksonami. Nie zwracając na nie uwagi, podświetliła napis „Na służbie”. – Zaraz go zapytamy.

 
Wesprzyj nas