Tęsknisz za zamachami stanu, krwawymi weselami i knowaniami rodem z Westeros? Brakuje ci Lannisterów, Starków i Targaryenów? Poznaj prawdziwą grę o tron, która rozegrała się na polskich ziemiach niemal cztery wieki temu i zaangażowała pół Europy.


Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660Kiedy Władysław IV Waza wydawał ostatnie tchnienie, nikt nie przypuszczał, że w ciągu kilku lat Polsce przyjdzie mierzyć się z powstaniem Chmielnickiego i kozacko-tatarską nawałnicą, wielkim najazdem cara Aleksego, inwazją Szwedów, buntem Radziwiłłów, napadem okrutnych wojsk siedmiogrodzkich, Brandenburgią…

Potop szwedzki i poprzedzające go oraz następujące po nim wydarzenia to jeden z najbardziej krwawych i barwnych okresów w historii Rzeczpospolitej. Poznaliśmy go z sienkiewiczowskiej trylogii i filmów stworzonych na jej podstawie przez Jerzego Hoffmana. Wciąż nie znamy go jednak dość dobrze.

Specjalizujący się w publikacjach popularnonaukowych Sławomir Leśniewski opisał ten pasjonujący okres od nowa, ze swadą i rozmachem, bazując na faktach i kreśląc wyraziste sylwetki uczestników dramatu – poczynając od młodszego brata zmarłego Władysława, króla Jana Kazimierza Wazy, zwanego Initium Calamitatis Regni (Początek Klęski Królestwa), którego wybujałe ambicje i konflikty z rodzimymi magnatami ściągnęły na Rzeczpospolitą szwedzką inwazję, przez Heronima Radziejowskiego, który wygnany przez króla, wrócił ze Szwedami, aż po nieskalanych bohaterów tego okresu: Stefana Czarneckiego czy Gabriela Wojniłłowicza, sienkiewiczowskiego Kmicica.

“Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660” to świadectwo historyczne i pasjonująca powieść w jednym, która w niczym nie ustępuje wielotomowej, fantastycznej “Pieśni Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina.

Sławomir Leśniewski (ur. 1959) – doświadczony popularyzator historii, autor kilkunastu książek, m.in.: “Historia Polski” (1994; 2010), “I i II wojna światowa” (2011), “Jan Zamoyski – hetman i polityk” (2008), “Książę Józef. Wódz i kochanek” (2012), “Mata Hari. Zdradzona przez wszystkich” (2013), “Historia tajemnic” (2007), “Poczet polskich królów i książąt” (2011), “Poczet hetmanów polskich i litewskich” (1992), “Wojsko Polskie w służbie Napoleona. Legia Nadwiślańska, lansjerzy nadwiślańscy” (2008) oraz monografii bitew (Jerozolima 1099, Konstantynopol 1204, Marengo 1800, Wagram). Publikował artykuły historyczne m.in. w „Polityce”, „Rzeczpospolitej” i „Focusie”. Z zawodu jest adwokatem.

Sławomir Leśniewski
Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 lutego 2017

Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660


Koncerz kontra rapier

Rozległy plac ćwiczeń wydzielony w sąsiedztwie murów szczecińskiego zamku rozbrzmiewał wojskowymi komendami. Kilkudziesięciu rekrutów pod dozorem paru oficerów w pocie czoła przyswajało sobie tajniki musztry. W jednym z narożników stały trzy armaty, przy których przechodzili szkolenie „na sucho” przyszli kanonierzy.
Na oszpeconej ospą twarzy majora Hansa Gutheima pojawił się delikatny uśmiech, chociaż równie dobrze niejeden mógł go uznać za grymas. Tym bardziej że biała nitka blizny biegnącej od czoła przez policzek dodawała jej złowieszczego wyrazu.
„Moja malutka” — myślał o niej niemal z czułością stary żołdak, wspominając czasami, już bez wielkiej złości, zapalczywego Czecha, który nim umarł, zdołał mu zadać cięcie szablą.
Na szczęście dla Gutheima nie dość precyzyjne — dzięki temu pułkownik mógł się delektować ciepłem majowego dnia i przyglądać się ćwiczącym żołnierzom. Był dumny, że da królowi kolejny oddział doskonale wyszkolonych zabijaków, niemających sobie równych w całej Europie. Dochodziły go jakieś niesprawdzone słuchy o kłopotach z werbunkiem, ale w jego przypadku wszystko było jak należy. Liczba ludzi się zgadzała, on zaś, jak zawsze, zamierzał uczynić z nich doskonale działający trybik w wojennej machinie swojego władcy.
Nie przejmował się zupełnie, że wielu z nich nie wąchało w życiu prochu i służba w armii nie była ich marzeniem. Wiedział, jak tę bandę wieśniaków i mieszczuchów przemienić w żołnierzy. „Wyleję z nich pot i łzy, nim zaczną płacić własną krwią” — pomyślał z mściwą satysfakcją Gutheim i skierował konia ku mozolnie powtarzającym strzeleckie tempa rekrutom.
W dobie potopu armie obu państw pod względem organizacyjnym, jakościowym i taktycznym dzieliła przepaść. Była to pochodna rewolucji w sztuce wojennej, jaka zaszła w krajach Europy Zachodniej, i tego, że niemal zupełnie ominęła ona kraje położone na drugim krańcu kontynentu, w tym również Rzeczpospolitą. Szwedzi, którzy jeszcze na początku XVII wieku dla wielu wojskowych „statystów” stanowili przedmiot kpin, byli lekceważeni jako poważny przeciwnik i doznawali upokarzających klęsk w licznych starciach z polskimi i litewskimi wojskami, zaledwie kilkadziesiąt lat później stali się niedościgłym wzorcem dla wszystkich innych europejskich armii. Ich siły zbrojne przeszły gruntowną modernizację, opierając się na nowoczesnym systemie finansowania, który wynikał wprost z usprawnienia działania struktur państwa.

Z pewnością największe zasługi na tym polu położył król Gustaw II Adolf, zwany „Lwem Północy”. W ciągu niewielu lat z biednego, liczącego niespełna dwa miliony mieszkańców kraju, jakim była Szwecja, uczynił potężne nadbałtyckie imperium mające wpływ na losy kontynentu. Za jego rządów Szwecja rozpoczęła trwający do 1718 roku okres nazwany w jej historii epoką wielkości. Gustaw Adolf był pierwszym europejskim władcą, któremu udało się stworzyć narodową, w pełni profesjonalną, nowoczesną armię, finansowaną z budżetu centralnego.
Podążając śladem ojca, Karola IX, usprawnił i rozszerzył system oparty na powszechnym, obowiązkowym poborze. Długość trwania służby wojskowej została ustalona na dwadzieścia lat. Towarzyszyły jej regularnie wypłacany żołd, specjalne nadania ziemskie oraz renty przekazywane rodzinom żołnierzy w razie ich śmierci lub kalectwa. Dzięki temu służba wojskowa, jeśli nawet nie przez wszystkich przyjmowana z entuzjazmem, stawała się czymś znośnym i była traktowana jako obywatelski obowiązek. W przeciwieństwie do najemników, walczących jedynie dla żołdu i łupów, żołnierze Gustawa Adolfa odczuwali silne poczucie wspólnoty z resztą społeczeństwa. Od najemników różnili się też już na pierwszy rzut oka zachowaniem. Rygorystyczny regulamin zapisany w Artykułach wojennych ułożonych przez króla zabraniał ekscesów, gwałtów, rabunków, ale również opilstwa i przeklinania. Przypadki łamania zasad należały do rzadkości zarówno w czasie pokoju, jak i podczas działań wojennych. System werbunku pozwalał na zmobilizowanie świetnie wyszkolonej czterdziestotysięcznej armii — w stosunku do ogólnej liczby ludności stawiało to Szwecję na samym szczycie państw europejskich (Rzeczpospolita Obojga Narodów, z populacją kilkakrotnie większą, jedynie w przełomowych momentach XVII wieku zdołała wystawić równie liczne wojska).
Poszczególne regimenty (pułki) piechoty i jazdy nosiły nazwy prowincji, z których rekrutowano żołnierzy. Szczegółowy system rekrutacji został opracowany w 1620 roku. Na listy konskrypcyjne wpisywano wszystkich mężczyzn, którzy ukończyli piętnasty rok życia, i dzielono ich na dziesięcioosobowe grupy (tak zwane rotar). Corocznie każda z nich miała dostarczyć armii jednego poborowego w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Pozostali członkowie grupy byli obciążeni podatkiem przeznaczonym na jego pełne wyposażenie. Z systemu wyłączono szlachtę i duchowieństwo. Największa liczba poborowych zasiliła armię w 1627 roku — około trzynastu i pół tysiąca; w pozostałych latach wahała się ona w granicach od ośmiu do dziesięciu tysięcy ludzi. Nowoczesny system organizacyjny nie pozbawił jednak szwedzkiej armii walczącej w wojnie trzydziestoletniej pewnej cechy, która tak wstrząsnęła francuskim dyplomatą Karolem Ogierem: „oglądałem obóz i szałasy Szwedów, gdzie zobaczyłem prawdziwy obraz ludzkiej nędzy i obłąkania. Widziałem twarze ludzi […], byli zdziczali, brudni, rozczochrani i tak cali obdarci i bosi, po większej części głupie, chłopskie wyrostki. I to byli ci Szwedzi, których z pola i od pługa państwo siłą do wojska zmusza. […] Rozglądałem się, gdzie tam mogą być panowie, albowiem tych, którzy byli na koniach, brałem za koniuchów, tak ubogo byli odziani. A przecież doświadczyły całe Niemcy, jak wielkie jest męstwo tych ludzi. Uzbrojeni są tylko w pancerze i hełmy; nic nie mają na ramionach, żadnej zbroi na goleniach, opończe uwiązują na idącym przez plecy rzemieniu. W razie zwycięstwa rabują wszystko i byle co jest już dla nich zyskiem…”.
Modernizując armię, „Lew Północy” uzbroił ją w nowocześniejszy sprzęt. Żołnierze otrzymali wykonane z lepszych materiałów, lżejsze muszkiety przystosowane do strzelania mocniejszymi ładunkami. Aby zwiększyć szybkostrzelność, król wprowadził gotowe ładunki prochowe.
Zreorganizował również artylerię, redukując znacznie ciężar armat oraz ujednolicając wagomierze dział i uzbrajając w nie regimenty piechoty. Pozwoliło to wyeliminować największą dotychczasową wadę artylerii — jej niewielką mobilność. Zasadnicze zmiany nastąpiły ponadto w taktyce walki kawalerii. Porzucono modny system walki ogniowej, tak zwany caracoli, na rzecz sprawnego posługiwania się białą bronią i gwałtownych szarż w zdyscyplinowanej masie.

Zarówno armaty, jak i muszkiety oraz szable pochodziły w znacznej mierze z miejscowych wytwórni, opierających swoją działalność na doskonałej szwedzkiej rudzie żelaza z okolic Kiruny oraz na miedzi. Również umundurowania dostarczały szwedzkie manufaktury. W 1629 roku rodzimy przemysł zbrojeniowy zaspokajał niemal w całości potrzeby armii. Ogromne wydatki związane z przeprowadzeniem reform wewnętrznych oraz unowocześnieniem i utrzymaniem armii były finansowane w dużym stopniu dzięki kopalni miedzi w Falun, nazywanej największym cudem Szwecji. Poligonem dla modernizowanej przez Gustawa Adolfa armii, jeszcze przed jej walkami na terenie Niemiec podczas wojny trzydziestoletniej, stała się Rzeczpospolita. Choć polsko-szwedzki rozejm miał obowiązywać do drugiej połowy 1624 roku, pogłoski o szykowanej przez Zygmunta III Wazę inwazji skłoniły Gustawa Adolfa do jego złamania i rozpoczęcia kroków wojennych. W 1621 roku zdobył Rygę, a dwa lata później podjął prewencyjną akcję przeciwko Gdańskowi. Liczył, że za sprawą blokady portu zmusi miasto do deklaracji neutralności w sporze Szwecji z Polską. Równocześnie rozprawił się z inspirowaną przez Zygmunta III opozycją i spiskiem katolickim. Kilka zamieszanych w niego osób aresztowano i po okrutnych torturach stracono. Konflikt z Polską nie usunął z pola widzenia króla Szwecji wydarzeń w Niemczech. Gustaw Adolf wystąpił z inicjatywą utworzenia ligi książąt północnoniemieckich i zadeklarował swoje przewodnictwo w walce z katolikami. Rozpoczęcie aktywnych działań na terenie Niemiec uzależnił jednak od wcześniejszego uregulowania spraw na terenie Polski. Zamiarem króla było osiągnięcie pokoju, który zabezpieczyłby Szwecję przed atakiem ze strony Rzeczpospolitej podczas interwencji tej pierwszej w Niemczech. Przebieg dotychczasowych walk przekonał Gustawa Adolfa, że jego polski kuzyn nie zawrze go nawet za cenę utraty całych Inflant. Postanowił więc rozszerzyć teatr działań wojennych i zaatakować Prusy. Wojna z Rzeczpospolitą została wznowiona w połowie 1625 roku uderzeniem od strony Inflant. W tej kampanii Gustaw Adolf użył głównie najemników, pozostawiając swoje najlepsze regimenty do osłony Szwecji przed duńskim atakiem. W ciągu lata Szwedzi zdobyli niemal całą prowincję, a także położone na południu twierdze z Mitawą, Bowskiem i Radziwiłłowskimi Birżami, leżącymi już na terytorium Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jesienią Litwini przeszli do udanej kontrofensywy, poważnie zagrażając liniom komunikacyjnym wroga. Ich sukcesy były jednak przejściowe. Na początku 1626 roku „Lew Północy” zwyciężył Litwinów w bitwie pod Walmojzą. Po raz pierwszy Szwedom udało się wówczas pokonać wojska Rzeczpospolitej w otwartym polu, a niezwyciężona dotychczas husaria ugięła się pod zabójczym ogniem muszkieterów. Zaraz potem Gustaw Adolf przeniósł wojnę do słabo bronionych Prus. Jego wojska błyskawicznie zajęły wiele miejscowości i opanowały wszystkie drogi wodne od Pregoły po Wisłę, odci- nając Rzeczpospolitą od Bałtyku i szykując katastrofę dla jej handlu zagranicznego. Gustawowi Adolfowi nie udało się jednak zdobyć najważniejszej z pomorskich twierdz — Gdańska. Wojna z potężnym hanzeatyckim portem naraziła go natomiast na pogorszenie stosunków z krajami zachodnimi, którym przynosiła ona wymierne straty finansowe, wynikające z ograniczenia swobody handlu. Pod koniec lata rozpoczęła się polska kontrofensywa. We wrześniu doszło do trzech bitew pod Gniewem, które pokazały, że polska jazda utraciła swoją dawną przewagę nad dysponującą olbrzymią siłą ognia szwedzką piechotą.

W listopadzie 1626 roku przeciwnikiem Gustawa Adolfa został jeden z największych polskich wodzów hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski. Za jego sprawą podczas trzyletnich walk król kilka razy doznał upokarzających despektów. W 1627 roku w trakcie utarczki pod Tczewem „Lew Północy” został ranny kulą z muszkietu w kark, co spowodowało bezwład ręki i z tą pamiątką po dobrze celującym strzelcu nie rozstał się do końca życia. Dwa lata później, pod Trzcianą, król dwukrotnie cudem uniknął śmierci, kiedy jego regimenty zostały dosłownie stratowane podczas wściekłych szarż husarii i późniejszego pościgu. Zrozpaczony i wstrząśnięty, wypowiedział wówczas znamienne słowa: „Tak wielkiej łaźni nigdym nie zażywał”. Zaledwie po trzech tygodniach zażył jej ponownie pod Sztumem, gdzie cios szablą strącił mu kapelusz z głowy, choć ona sama szczęśliwie pozostała na swoim miejscu. Ostatecznie jednak wojna zakończyła się dotkliwą porażką Rzeczpospolitej. Rozejm w Altmarku, zawarty w 1629 roku, potwierdzony pokojem w Sztumskiej Wsi w 1635 roku, pozostawił w rękach Szwedów większość portów pruskich i nabytki inflanckie.

Zygmunt III, zbyt mocno zapatrzony w stronę Szwecji, jako kolejny już polski władca zaniedbał sprawę Prus Książęcych. Była okazja do radykalnego jej rozwiązania i położenia kresu ich istnieniu. W zamian jednak za doraźne i nieznaczne korzyści finansowe sejm wyraził zgodę, aby elektor brandenburski został sukcesorem chorego i bezdzietnego Albrechta Fryderyka Hohenzollerna. Owa dramatycznie błędna polityka po raz pierwszy miała się okrutnie zemścić już podczas rządów syna Zygmunta III, Jana Kazimierza. Równo dwadzieścia lat po Sztumskiej Wsi Szwedzi i Polacy znów mieli skrzyżować oręż. Karol Gustaw, kolejny wojownik na szwedzkim tronie, wyruszając w 1655 roku na wojnę z Rzeczpospolitą, dysponował doskonale zorganizowaną armią, w której szeregach służyło wielu weteranów pamiętających wojnę trzydziestoletnią. Byli to świetnie wyszkoleni w wojskowym fachu zawodowcy, świadomi swojej wartości, w walce zdecydowani i bezwzględni. Początkowo było wśród nich dość dużo rodowitych Szwedów, później te proporcje miały się zmieniać. Armię „Szwedów” podczas kolejnych lat wojny zasilali głównie zwerbowani na terenie Rzeszy najemnicy przemieszani z jurgieltnikami z niemal całej Europy. Już Gustaw Adolf odkrył tę oczywistą prawdę, że lepiej rozlewać krew obcą niż własnych rodaków, i w chwili jego śmierci w bitwie pod Lützen w 1632 roku w armii liczącej łącznie sto czterdzieści tysięcy żołnierzy rodowici Szwedzi stanowili niespełna 20 procent. W czasie potopu ludność narażona na kontakt z najeźdźcami określała ich zwykle nie jako Szwedów, lecz jako Niemców. Podkomendni Karola Gustawa szli na nową wojnę z radością w sercach, oczekując możliwości wzbogacenia się i pofolgowania żołnierskiej fantazji — tak jak podczas walk na terenie Niemiec. Rzeczpospolitą uważali za swą kolejną ofiarę. Armia ta miała tylko jeden słaby punkt. Jako że w szwedzkim skarbie brakowało pieniędzy na jej opłacanie, po prostu musiała zwyciężyć. Klęska już na początku kampanii mogła łatwo skazać wojsko Karola Gustawa na dezorganizację i zamienić je w bandę niebezpiecznych również dla niego samego maruderów. Podczas gdy na Zachodzie dokonywała się wspomniana rewolucja w sferze militarnej, Rzeczpospolita wciąż chlubiła się husarią. Polacy i Litwini żyli w przeświadczeniu, że jest to najlepsza jazda w Europie. Dobrze pamiętali zachwyty i pochwały pod adresem konnych jednostek płynące z ust cudzoziemców odwiedzających Rzeczpospolitą. „Usaria to najpiękniejsza jazda w Europie przez wybór ludzi, piękne konie, wspaniałość stroju i dzielność broni. […] Husarze nie cofają się nigdy, puszczając konia w całym pędzie, przebijają wszystko przed sobą”, pisał François Paul Dalairac, pochodzący z Francji dworzanin Jana III Sobieskiego. A francuski pisarz i kartograf Guillaume Beauplan dodawał: „Husarze są z samej majętnej szlachty. Konie ich wyborne, tureckie albo anatolijskie, najmniej po 200 dukatów. Służą na pięć koni; w chorągwiach od 100 husarzy nie ma jak 20 towarzyszy. Jadą oni w pierwszym szeregu, a 80 w cztery szeregi za nimi. Kopia ich ma 19 stóp (550 cm) długości, wydrążona jest wewnątrz aż do rękojeści […]. Mają szablę u boku, długi pałasz pod lewym kolanem. Długi miecz koncerz przywiązany do kulbaki. Miecz ten ma pięć stóp (185 cm), z ciężką okrągłą rękojeścią, aby tym łatwiej przebić pancerz. Pałasz służy do rąbania, szabla do ścinania wręcz”. Ciężka, skrzydlata jazda ciągle jeszcze budziła strach i respekt wielu wrogów, ale dla armii szwedzkiej, dysponującej wielką siłą ognia i stosującej nowoczesne schematy taktyczne, nie stanowiła już większego zagrożenia. Jedynie w kilku bitwach miała zadecydować o sukcesie wojsk polsko-litewskich, częściej jednak ujawniała się jej kompletna bezradność w konfrontacji ze szwedzkimi regimentami, rażącymi miarowym ogniem muszkietów przy wsparciu silnej artylerii. Formacją dominującą liczebnie w armii Rzeczpospolitej była jazda oparta na zaciągu towarzyskim, poza husarią jazda pancerna i lekka. Jednostki kawalerii zaciągu cudzoziemskiego należały do rzadkości i dopiero pod koniec potopu proporcje te miały się radykalnie zmienić. W latach 1655–1659 ich liczba wzrosła trzykrotnie, podczas gdy liczba żołnierzy zaciągu towarzyskiego zwiększyła się zaledwie o 30 procent.

Piechota w armii Rzeczpospolitej tradycyjnie uchodziła za gorszy rodzaj wojska niż jazda. Można wręcz stwierdzić, że stanowiła mało istotny dodatek. Nie tylko ze względu na niewielką liczebność, lecz także lekceważący stosunek, jaki okazywała jej służąca w jeździe szlachta. Doskonale oddaje to wypowiedź jednego z herbowych: „Nie używamy ich za bardzo w czasie walki, ale głównie jako siłę roboczą do budowania wałów obronnych, kopania dołów, budowania mostów, poszerzania dróg dla armat i dla cięższych wozów. Jeśli chcemy zdobyć jakieś miasto, zatrudniamy Niemców lub Węgrów, którzy są o wiele lepiej wyszkoleni niż nasi właśni ludzie”. Niechęć do piechoty miała ponadto wśród szlachty racjonalne uzasadnienie — mianowicie szlachta obawiała się jej liczebnego wzrostu, upatrując w tym zagrożenie dla swoich interesów stanowych. Było oczywiste, że władcy Rzeczpospolitej, dysponujący liczną plebejską piechotą, posiadaliby silny instrument nacisku na brać szlachecką, przez stulecia dzierżącą monopol, jeśli chodzi o obronę kraju. Usilne próby podejmowane przez kolejnych polskich monarchów, począwszy od Batorego, zmierzające do stworzenia stałych oddziałów piechoty opłacanych przez państwo, zakończyły się połowicznym sukcesem. Powstały jednostki piechoty wybranieckiej i kwarcianej, bardzo dobrze wyszkolonej, ale tak nielicznej, że w praktyce jej wpływ na wynik bitew nie mógł być wielki. Podobnie jednak jak w przypadku jazdy również liczba jednostek piechoty podczas potopu uległa znacznemu zwiększeniu, a liczba piechurów zaciągu cudzoziemskiego wzrosła dwukrotnie.

Zmiany te były oczywiście podyktowane charakterem prowadzonych walk i koniecznością dostosowania się do taktyki stosowanej przez przeciwnika. Należy podkreślić, że specyficzny teatr wojny, bardzo słabo zurbanizowany, z dużymi, otwartymi przestrzeniami, wymagający zapewnienia ochrony połączeniom komunikacyjnym, zmusił Karola Gustawa do zmiany struktury swojej armii. W trakcie wojny z Polakami i Litwinami znacznie wzrosła liczba rajtarii i dragonii, dzięki którym król szwedzki mógł zrównoważyć zdecydowaną przewagę wroga w kawalerii. Zresztą ta akurat zmiana została zapoczątkowana już przez Gustawa Adolfa po doświadczeniach zdobytych przez niego w trakcie kampanii na Pomorzu. Przebieg walk podczas potopu miał pokazać rzecz zupełnie zaskakującą: szwedzka kawaleria, dotychczas zwykle ponosząca porażki w starciach z jazdą polsko-litewską, przestała się jej obawiać i zaczęła wygrywać nawet bitwy toczone na warunkach wroga.

 
Wesprzyj nas