To nie jest kolejna książka o pogromach. To nie jest próba szukania winnego. To opowieść o mechanizmach pamięci małego miasteczka, której udziałem staje się eksterminacja Żydów. “Zmiłuj się nad nami” to reporterska opowieść o tajemnicy żydowskiego miasteczka.


Zmiłuj się nad namiMiejscowość jakich w Polsce wiele. Mord na żydowskich sąsiadach. Tajemnica, której po dziś dzień nie może poznać nikt obcy. Co dzieje się z ludźmi, którzy zamykają się przed światem zewnętrznym?

Klimontów, niewielka miejscowości w okolicach Sandomierza, w czasie okupacji jest świadkiem wielu okrutnych scen. Ale na tym nie koniec, zaraz po wojnie dochodzi do zdarzeń, które zostawiają piętno na Polakach. Po wielu latach, kiedy wszystkim wydaje się, że prawdę zatarł czas – wracamy do miasteczka.

Odwiedzamy mieszkańców, którzy zajęli domy swych dawnych sąsiadów, i chcemy wysłuchać prawdy o tamtych zdarzeniach. Tylko czy da się przerwać to milczenie?

To nie jest kolejna książka o pogromach. To nie jest próba szukania winnego. To opowieść o mechanizmach pamięci małego miasteczka, której udziałem staje się eksterminacja Żydów.

***

Męczyło go sumienie. Zgłosił się do prokuratury.
– Zabiłem człowieka! Kolegę z ławy szkolnej! Jestem mordercą!
– Sprawa uległa przedawnieniu. Minęło już dwadzieścia lat. Wystarczy pismo, że dla zysku, z chęci korzyści materialnych.
– Zabiłem z pobudek politycznych. Byłem przekonany, że to Żydzi zamordowali mi dwóch braci.
– Trzeba napisać trochę inaczej.
– Nie, nie mogę.
Fragment książki

Andrzej Nowak-Arczewski – reporter, laureat Ogólnopolskiego Konkursu na Reportaż im. Zbigniewa Nosala. Autor książek reporterskich, m.in. „Orłowińskiej ballady”, „My z pałacu”.

Andrzej Nowak-Arczewski
Zmiłuj się nad nami
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: stycznia 2017

Zmiłuj się nad nami


Część pierwsza
Odpust

Zmiłuj się nad nami

Piekielny raj

Jadę do Klimontowa. Upał, duszno, pogoda niemal tropikalna. Ale za to – co za rajski widok! Kraina wśród sadów. Z góry, od Pęchowa, widać wieże klasztoru, poniżej – kolegiaty. Takie małe town, a takie duże budowle, dziwią się potomkowie dawnych mieszkańców, gdy przyjeżdżają tutaj z zagranicy.
Znad łąk Zagaja unoszą się mgły. Obraz nierzeczywisty, jakby z innego świata. W tle dźwięki organów. W kolegiacie właśnie rozpoczyna się msza. Na dole nagle znika rajski widok. Pojawiają się za to rozsypujące się kamienice, komórki, szopy przyklejone do budynków, powyginane i zapadnięte dachy, działki zarośnięte chwastami. Tak jakby czas zatrzymał się tutaj kilkadziesiąt lat temu.
Msza trwa, pustki na rynku.
Ciche spokojne miasteczko. Tak się wydaje, gdy do niego wkraczam. Jednak za chwilę okaże się miejscem mrocznym i pełnym niedomówień. Miejscem, w którym krew wypływa z domów, placów, spływa uliczkami. Docieram do źródła, by się przekonać, ile jest prawdy w zasłyszanych opowieściach o przerażających mordach, wykopywanych ludzkich kościach.
Okrutne sceny wydostają się tutaj z każdego kąta. Wychodzą na wierzch skrywane skrzętnie tajemnice. Nie dają spokoju, burzą utarty rytm życia, niepokoją, skłócają, irytują.
Całe miasteczko w kolegiacie.
Po co tu przyjechałem? W co wchodzę?
Słyszę przestrogi.
– Jeszcze niedawno, gdy ktoś pytał o dawnych mieszkańców, mógł nieźle oberwać.
– Co chcesz pisać? Po co o tym wspominać? Myślisz, że z kilku rozmów powstanie książka? – odradzają mi niektórzy.
A jednak, jak się potem okaże, udaje mi się zebrać sporo materiału, przeprowadzić dziesiątki rozmów. Ale nawet i wówczas boję się, że nie oddam złożonej dramaturgii wydarzeń, ukrytych napięć między ludźmi, grozy. Dopadają mnie wątpliwości, czy opowiadane przeze mnie historie są jeszcze komuś potrzebne. Jednak głosy z zebranych opowieści pragną wydostać się na zewnątrz, wyjść na świat. Wspomnienia już nie chcą być uwięzione na kartkach wciśniętych do szuflady. Może jednak nie szkoda czasu i wysiłku?
Na razie jednak jeszcze tego nie wiem. Wszystko mam dopiero odkryć.
Podjeżdżam przed kolegiatę. Z głośników zamontowanych na zewnątrz świątyni rozlega się śpiew.

Wniebowzięcie

Przyjemny chłód w kościele Świętego Józefa. Patrzy na mnie z wysoka fundator świątyni, kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński. Być może właśnie w tym miejscu, gdzie teraz stoję, modlił się przyszły kardynał i prymas Polski Mieczysław Halka Ledóchowski, który urodził się w pobliskich Górkach. A może biskup sandomierski Klemens Bąkiewicz. Masywne konfesjonały wzbudzają podziw i trwogę. Aż z Wiednia przywiózł je hrabia Antoni Ledóchowski.
Mieszkańcy wyznają wiarę i miłość Bogu. Przyznają przed Stwórcą, że są grzeszni. Czy kreśląc znak krzyża, mają przed oczami morze krwi, która popłynęła tutaj na Psiej Górce, w Rynku, na Sandomierskiej? Za chwilę w swoich domach opowiedzą mi o tym, wyrzucą z siebie to, co tkwi w nich od lat. Ale teraz spowiadają się, proszą o przebaczenie. „Niech się zmiłuje nad nami Najwyższy i odpuści grzechy…”. Słowa modlitwy odbijają się od murów kolegiaty, płyną po ulicach miasteczka, niosą daleko po okolicy.
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny trwa.
Ksiądz Paweł Piędzio głosi, że Wniebowzięcie dzisiaj to pytanie o niebo, o drogę każdego człowieka.
– Ale odpowiedzi na pytania o niebo nie szukajmy w pojęciach teologicznych. Spróbujmy je odnaleźć w tym, co autentycznie przeżywamy. – Zmusza do zastanowienia. – Niech to będzie nasz konkretny, upragniony cel. Gdy Wniebowzięcie stanie się naszym osobistym świętem, wtedy dotrze do nas prawda, że wywyższenie prostej kobiety z Nazaretu może stać się udziałem każdego z nas.
Czy ktoś ze stojących w kościele bierze sobie do serca słowa kapłana, który tłumaczy, że dzisiaj nie potrafimy zrozumieć prostych prawd i dlatego ciągle szukamy, błądzimy? Rzeczywistość zdaje się być nieodgadniona, tajemnicza. Istotą nieba, jak dowodzi ksiądz Paweł Piędzio, nie jest miejsce i przestrzeń, ale nasze głębokie, czyste relacje osobowe. Takie momenty bliskości i jedności zdarzają się w życiu wielu ludzi bardzo rzadko, przy wyjątkowych okazjach. Na co dzień często jest tak, że żyjemy obok siebie, a jednak zupełnie obcy, bez wzajemnego porozumienia, chociaż w jednym domu, w jednym miasteczku. Niebo jest bliżej tych, którzy dzień po dniu budują relacje miłości i dialogu.
Ksiądz mówi o niebie, tym na ziemi. Niebie, które jeden człowiek może przybliżyć drugiemu. W tym momencie być może ktoś ze starszych mieszkańców bardziej niż niebo ma przed oczami piekielne wrota, które w Klimontowie otworzyła wojna.
I do tej pory trudno je zamknąć.

Nie płacz !

Jesień trzydziestego dziewiątego roku. Niemcy wkraczają do Klimontowa, małego miasteczka, w którym trzy czwarte mieszkańców to Żydzi. Zaraz wprowadzają swoje porządki. Zarządzenia są kategoryczne: wszyscy, oprócz małych dzieci, muszą na prawym ramieniu nosić białe opaski szerokości dziesięciu centymetrów, z gwiazdą Dawida. I mają obowiązek pozdrawiać każdego napotkanego Niemca.
Za każdym razem interpretacja na niekorzyść Żyda. Opaska zbyt wąska – bicie, opaska za szeroka – bicie, pozdrowienie – bicie, brak pozdrowienia – też bicie.
Getto nie jest ogrodzone, ale przy każdym wylocie z miasta stoi tabliczka z napisem, że Żydom nie wolno iść dalej. Niemiecka policja na rowerach i z psami pilnuje dróg. Za złamanie zakazu – kara śmierci.
Już przed zimą zaczyna brakować żywności. Żydzi przychodzą do polskich gospodarzy po kromkę chleba, kilka ziemniaków. Do dzisiaj jednej z mieszkanek nie daje spokoju taki obraz: ojciec niesie dla psa jedzenie. Biedny Żyd łapie za miskę.
– Josek, zostaw, to dla psa niosę!
– Ponie, ja pies. Ja pies!
I z tej miski je.
Ojciec cofnął się za próg, wyniósł Żydowi to, co przygotował dla nas, pięciorga dzieci. Takie to były czasy! Nam by jadło nie weszło do ust, gdyby Żyd jadł kości dla psa. Przebywał krótko, ale tatuś się podzielił z nim tym, co miał.

Żydzi proszą nie tylko o jedzenie. Paraliżuje ich strach. Oddadzą wszystko za przechowanie. Trudno im jednak znaleźć schronienie, bo Polacy obawiają się o własne życie. Ukrywać Żyda to jak wydać na siebie i całą swoją rodzinę wyrok śmierci. Niewielu stać na takie poświęcenie.
Klimontów staje się jednym wielkim gettem. Na domiar złego przybywają kolejne transporty: kilka tysięcy Żydów z Łodzi, z Wiednia. Muszą znaleźć gdzieś lokum w przeludnionym ponad miarę miasteczku. Powstaje przybudówka na przybudówce, kolejna izba do izby przyklejana. Tak dużo gnieździ się w nich ludzi, że szpilki nie ma gdzie wcisnąć. Wielka ciasnota, w jednym pomieszczeniu przebywa nawet kilka rodzin.

Mieszkańcy pamiętają, że od samego początku Niemcy znęcali się nad Żydami. Zakładali im chomąta na szyję, końskie siodła na plecy, bili batem i zmuszali do biegania. Ścigali ich na każdym kroku, wyganiali do roboty – latem do sprzątania dróg, zimą do odśnieżania.

Ale to nic w porównaniu z tym, co wyprawiał Karl Loescher, kawał drania, szef żandarmerii, pan i władca. Kiedyś kazał sobie przyprowadzić przed śniadaniem siedemnastu Żydów do rozstrzelania. Ciągle mu jednak było mało. Kolejnym razem zażądał czterdziestu. Policja żydowska wyłapywała starców, osoby niedołężne, niepełnosprawne.
– Może oprócz trzynastu, tych rozstrzelanych wczoraj… – targowali się policjanci.
I ten „łaskawca” zgodził się wspaniałomyślnie. Policjanci zdołali zgromadzić dwudziestu sześciu Żydów, bo jeden, Icek Grosfeld, schował się gdzieś w oborze czy stodole. Wyszedł dopiero wtedy, gdy zakończyła się akcja.
Następnego dnia wyprowadzili pobratymców. Ustawili wszystkich na prawo od synagogi, na ścianie śmierci. Wystarczyło kilka serii, by Żydzi leżeli pokotem. Policjanci pochowali ich tam, gdzie zginęli.
– Musieli płytko zasypać, bo jeszcze długo ziemia falowała i fermentowała – opowiada Feliks Grzesik, który znalazł się na miejscu kaźni kilka godzin po egzekucji.

Z rąk Loeschera zginęła również Sara – zaprowadził ją na cmentarz i tam zastrzelił. Była córką piekarza Matesa, ukrywała się w piwnicy. Doniosła na nią Polka. Loescher zastrzelił później Mojsze Hojchera, którego także wywleczono z kryjówki. Wysokiego Dawida i jego synka Józia Niemcy prowadzili z grupą Żydów pod synagogę, by rozstrzelać. Dawid z synkiem na ramionach wystawał ponad wszystkich.
– Gdy zobaczyłam ich, nie mogłam powstrzymać łez – wspomina osiemdziesięcioletnia dziś kobieta. – Zaczęłam szlochać. A moja mama mówi: Nie płacz, bo pomyślą, żeś Żydówka.

Garnuszek mleka

W domu matki Feliksa Grzesika zjawiła się młoda Żydówka. Chciała sprzedać jakieś ubranka. Żaliła się, że jest głodna, półrocznemu dziecku nie ma co dać jeść.
– W każdej chwili moje maleństwo może umrzeć – rozpłakała się.
– Przecież mieszka tu wielu bogatych Żydów, jest gmina żydowska.
– Byłam u Jojne Fajntucha na Osieckiej, zepchnął mnie ze schodów.
– Niech pani spocznie, znajdzie się coś do jedzenia.
Grzesikowa dała jej kawałek chleba. Przyglądała się, jak dziewczyna zachłannie pochłania kromkę. Kazała jej przychodzić w porze obiadowej.
– Zawsze zostanie trochę zupy. Wieczorem będzie też garnuszek mleka dla dziecka.
Odtąd na Gęsią, gdzie mieszkali Grzesikowie, młoda Żydówka przychodziła systematycznie. Gdy się już trochę oswoiła, zwierzyła się, że czeka na męża. Ma przyjechać i zabrać ją z tego piekła. Jeżeli tak będzie, to ona wyjedzie bez pożegnania. Wszystko musi być utrzymane w tajemnicy. Po pewnym czasie młoda Żydówka przestała przychodzić. Czy zabrał ją mąż? Nigdy nie udało się tego stwierdzić.

A Niemcy z policją żydowską już robili porządki w getcie.
Penczyna z żoną zaczął uciekać, zastrzelili go. Żydowski policjant wyjął mu z cholewy zawiniątko, chyba z dolarami. Albo ze złotem. Penczynę z żoną zabili w rejonie ulicy Tylnej.
– To widziałem na własne oczy – wspomina starszy mieszkaniec. – Na naszym podwórku leżeli martwi. Chcieli uciec z miasteczka.

 
Wesprzyj nas