Kim był Bernhard Krüger? Czy starał się chronić swoich „pracowników”, czy też z zimną krwią wysyłał ich na śmierć? Charlotte Krüger rekonstruuje podwójne życie swojego dziadka, by znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania.


Mój dziadek fałszerzKiedy była dzieckiem, uważała dziadka za dobrotliwego starszego pana, który kolekcjonuje znaczki pocztowe. Dopiero znacznie później Charlotte Krüger dowiedziała się, że jego życie miało także mroczną stronę.

SS-Sturmbannführer Bernhard Krüger kierował warsztatem fałszerskim założonym w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. Pracowali w nim żydowscy więźniowie, których zadaniem było podrabianie brytyjskich funtów. Akcja przeszła do historii pod nazwą Operacja Bernhard (od imienia Krügera) i stanowiła bez wątpienia największe tego rodzaju przedsięwzięcie w historii.

W toku pasjonującego śledztwa, podczas którego autorka spotykała się z naocznymi świadkami i przeszukiwała archiwa, Charlotte Krüger rekonstruuje podwójne życie swojego dziadka, by znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania.

Na kanwie historii Operacji Bernhard w 2007 roku powstał austriacko-niemiecki film „Fałszerze”, który w 2008 roku otrzymał Oscara jako najlepszy film nieanglojęzyczny.

Tajemnica odkryta przez wnuczkę SS-mana, który kierował największym fałszerstwem w historii

Charlotte Krüger urodziła się w 1979 r. w Hanowerze. Studiowała filozofię i nauki polityczne. Gdy – na długo po jego śmierci – dowiedziała się o mrocznej przeszłości dziadka, postanowiła dowiedzieć się, kim był naprawdę Bernhard Krüger, dobrotliwy starszy pan, były nazista, kierujący największym fałszerstwem w historii.

Charlotte Krüger
Mój dziadek fałszerz
Przekład: Zuzanna Urszula Bogucka, Bartosz Nowacki
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 stycznia 2017

Mój dziadek fałszerz


Prolog
Mężczyzna ze zwitkiem banknotów

Człowiek, który leży na podłodze i łka, nie jest moim dziadkiem. W dłoni ściska zwitek funtów brytyjskich, które ukradł z warsztatu fałszerskiego. Armia Czerwona jest coraz bliżej i w blokach 18 i 19 obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen zdemontowano już maszyny drukarskie. Teraz także i w jego przypadku chodzi już tylko o przetrwanie. To koniec makabrycznej akcji nazistów; ostatniej szaleńczej próby wygrania wojny z Anglią. Mój dziadek znajdował się w samym centrum tej operacji, dokładnie tak jak ten człowiek, który teraz leży na podłodze i płacze.
Jest to końcowa scena z austriacko-niemieckiego filmu, opowiadającego historię „Operacji Bernhard”. To także historia mojego dziadka, Bernharda Krügera. Ponad milion osób na całym świecie obejrzało film Fałszerze, który nawet w 2008 roku zdobył Oscara. Ci wszyscy ludzie zobaczyli człowieka, który z przerażenia na myśl o zemście swoich więźniów moczy spodnie. Człowieka, który szuka dla siebie usprawiedliwienia: struktura dowodzenia i tym podobne.
„Powinni byli trzymać się prawdy”, twierdzi moja matka, mówiąc o twórcach filmu, „prawda jest jeszcze bardziej absurdalna”. Scena, w której dziadek leży na podłodze, jest w całości zmyślona. Skądinąd jestem w stanie zrozumieć, dlaczego reżyser i scenarzysta filmu, Stefan Ruzowitzky, tak to przedstawił – chodziło o rozrywkę! Moja ciocia mówi jednak, że ten film niemalże ją zabił. Nie zaprzecza, że jej ojciec był zdeklarowanym nazistą, ale jego historia nie jest aż taka prosta.
Moj dziadek rzeczywiście był fałszerzem Hitlera. Pewnego dnia – druga wojna światowa szalała już od ponad roku – dostał zlecenie, które sam minister propagandy Joseph Goebbels określił w swoim dzienniku mianem „groteskowego planu”1. Celem było doprowadzenie wrogiej Anglii do ruiny gospodarczej poprzez zasypanie jej fałszywymi pieniędzmi. Całe skrzynki fałszywek miały zostać rozrzucone nad Wielką Brytanią, aby najpierw wywołać szał zakupów, a następnie kryzys walutowy. Była to największa operacja fałszerska w historii, a mój dziadek był jej kierownikiem. Bernhard Krüger do końca życia odczuwał dumę z realizacji powierzonego mu zadania, które niemalże zakończyło się sukcesem, ponieważ dostarczył łącznie 134 miliony podrobionych banknotów funtowych.
Niemniej jednak niemiecka Luftwaffe nie miała już wtedy wystarczającej liczby samolotów, żeby móc przeprowadzić atak walutowy. Mimo to podróbki funtów krążyły w wielu krajach Europy, ponieważ naziści wynagradzali fałszywkami tajnych agentów za granicą oraz płacili nimi za surowce. Oprócz tego – i jak na ironię – właśnie tymi podrobionymi funtami członkowie żydowskiego ruchu oporu finansowali w 1945 roku transporty uchodźców do Palestyny i kupowali za nie broń dla żydowskiej podziemnej armii.
Po otrzymaniu zlecenia na fałszowanie pieniędzy od dowództwa SS mój dziadek musiał znaleźć specjalistów, którzy byliby w stanie wyprodukować podróbki na masową skalę. Tak więc szukał ich – cóż za perfidny plan – w obozach koncentracyjnych. W jego warsztacie mogli pracować jedynie Żydzi, ponieważ można ich było w każdej chwili zlikwidować – zarówno w przypadku powodzenia, jak i porażki operacji. Tak czy siak, osoby mające dostęp do tajemnicy zostałyby uciszone. Dziadek pojechał między innymi do Auschwitz i kazał sobie przedstawiać więźniów. Przechadzał się wzdłuż rzędów i pytał: „Jaki jest twój zawód?”. Ten, kto dawał „dobrą” odpowiedź – malarz, litografik, drukarz, zecer – był zabierany przez dziadka. Niektórzy z tych więźniów byli już na listach osób mających trafić do komory gazowej. Prawie wszyscy, którzy musieli pójść z dziadkiem, przeżyli Holokaust. Drukarnia fałszywych banknotów dawała im szansę na przetrwanie obozu koncentracyjnego, ponieważ dopóki byli potrzebni, mogli żyć.
Zastanawiam się, jak dziadek radził sobie w tej sytuacji. Znalazł się na terenie obozu zagłady Auschwitz-Birkenau, jednego z najbardziej przerażających miejsc stworzonych przez nazistów, gdzie przez wskazanie palcem mógł zdecydować o czyimś życiu lub śmierci. Jak można brać udział w czymś takim i wierzyć, że jest się po dobrej stronie? Nie mogłam zadać tego pytania Bernhardowi Krügerowi, ponieważ byłam za młoda, żeby w ogóle móc poruszyć temat Auschwitz. Umarł, kiedy miałam dziesięć lat. Nigdy się z nim nie pokłóciłam ani nie pogodziłam. Kochałam go jako dziadka. Nigdy nie zostałam skonfrontowana z esesmanem. Kiedy jednak ktoś wrzuca mojego dziadka do jednego worka z resztą nazistów, zawsze mnie to oburza. Wiem, że to irracjonalne. Samej sobie pozwalam na obelgi i oskarżenia wobec niego. Ale kiedy robią to inni, automatycznie przyjmuję rolę obrońcy. Myślę sobie wtedy, że przecież oni w ogóle go nie znali, więc jakim prawem pozwalają sobie na osądzanie? Ale co ja tak naprawdę wiedziałam? Czy zadałam sobie trud sprawdzenia rodzinnych opowieści o Bernhardzie Krügerze? Czy kiedykolwiek próbowałam je wnikliwie zweryfikować?
W kwietniu 2011 roku poznałam w Waszyngtonie pewną kobietę, która wiedziała o moim dziadku więcej niż ja sama. Margaret Shannon przez dziesięć lat zajmowała się Krügerem i jego fabryką fałszywek. Wszystko zaczęło się w 1999 roku od zlecenia badań nad sprawą przez Centrum Simona Wiesenthala, które planowało misję nurkową w austriackim jeziorze Toplitz. Później pracowała z nowojorskim pisarzem Lawrence’em Malkinem, który napisał książkę o historii fałszerstw2. Spotkałam Margaret Shannon w meksykańskiej restauracji Cactus Cantina, którą kiedyś regularnie odwiedzała rodzina Bushów. Opowiedziała mi o swoich długoletnich badaniach. „Wciąż zostało kilka tropów”, powiedziała, „których nie zbadałam do końca”. Przejrzała niezliczone akta, stworzyła bazę danych, doprowadziła do publikacji archiwów CIA oraz FBI i wyjechała razem z Malkinem do Londynu, by tropić banknoty Bernharda.
„Poświęciłam tej sprawie niebotycznie dużo czasu”, twierdzi Shannon. Często zastanawiała się, jakim człowiekiem był sturmbannführer SS Krüger. Czytała zeznania świadków, twierdzących, że Bernhard Krüger dobrze traktował więźniów. „Lubili go” – tak francuski oficer zakończył swój raport o moim dziadku i jego podopiecznych. Mimo to w przypadku Bernharda Krügera chodziło o wysoko postawionego esesmana, zdeklarowanego nazistę, który chciał robić karierę. Dlatego też Margaret Shannon rozumiała moje mieszane uczucia i niekończące się pytania: Jakie relacje panowały między dziadkiem a Żydami? Jakim człowiekiem był Bernhard Krüger? Co go napędzało? Jako badacz historii Margaret Shannon wiele razy rozmawiała już z młodymi Niemcami trzeciego, powojennego pokolenia, którzy zmagali się z podobnymi pytaniami. „W wieku trzydziestu lat, kiedy już mija młodzieńczy egocentryzm, zaczyna się poszukiwanie”, powiedziała. Shannon poznała rozdarcie tych, którzy chcieli wiedzieć więcej niż tylko to, co mogli im opowiedzieć rodzice. Ludzi próbujących zrozumieć, dlaczego ich dziadkowie maszerowali ramię w ramię z nazistami. „Dlaczego nie napisze pani książki o poszukiwaniu swojego dziadka?”, zaproponowała. „Historia Bernharda Krügera jeszcze nie została napisana”.
I tak zaczęła się moja podróż. Przeprowadziłam dziesiątki rozmów, szperałam po archiwach, zbadałam spuściznę po Bernhardzie Krügerze. Chciałam wypełnić możliwie jak najwięcej luk w życiorysie mojego dziadka: Jak doszło do tego, że znalazł się w tajnych służbach? Dlaczego wybrano akurat jego – radiotelegrafistę ze Szczecina – na kierownika tej tajnej operacji? Czy sfałszowane banknoty były rzeczywiście takie dobre? Jak udało się dziadkowi tak perfekcyjnie podrobić jedną z najlepiej zabezpieczonych walut świata? Dlaczego nalegał na przeniesienie warsztatu fałszerskiego do Mauthausen tuż przed zakończeniem wojny? Czy chciał uratować więźniów? Dlaczego po wojnie umorzono prowadzone przeciwko niemu dochodzenia w sprawach o morderstwo? Czy jego więźniowie oczyścili go z zarzutów? Czy może sam sędzia był dawnym nazistą? Oraz: co stało się z tymi wszystkimi fałszywkami?
Ta książka jest poszukiwaniem śladów. Opowiada historię nazisty, być może nawet mordercy – oraz najskuteczniejszego fałszerza pieniędzy w historii. Książka jest opowieścią o moim dziadku, a przez to także i o mnie. Nie jestem obiektywna. Często zadawałam sobie pytanie, kim jestem „ja” w tej całej historii. Co moje uczucia, moje pomyłki oraz moje nadzieje wnoszą do sprawy? Właściwie nic, choć z drugiej strony wszystko, ponieważ jest to nie tylko niemiecka opowieść, lecz także sprawa rodzinna. Dlatego nie jestem w stanie podejść do niej bez emocji.

Rozdział 1
Wzięty w cugle

Wiosną 1989 roku mój ojciec wybrał się do szpitala, aby odwiedzić mojego dziadka. Przerzuty zaatakowały już wszystkie jego organy. Dziadek nie miał żadnych szans. Opuszczając centrum onkologiczne, ojciec obawiał się, że nie zobaczy już swojego taty. Na małej kwadratowej karteczce zapisał słowa wypowiedziane przez mojego dziadka na pożegnanie i powiesił ją nad włącznikiem światła w swojej kuchni. Pozostała tam do momentu, aż sam nie zachorował na raka. Na karteczce widniały słowa: „Nieźle mnie wzięli w cugle”.
Od rozstania rodziców ojciec mieszkał w małym dwupokojowym mieszkanku w Curslack – dzielnicy Hamburga, a ja z mamą w pobliskim Neuengamme. Po szkole często przychodziłam do niego, żeby się pouczyć, ponieważ miał komputer z dostępem do Internetu. Komputer znajdował się w kuchni, razem z jego sprzętem radiowym: dziennikiem łączności, kluczem telegraficznym, transceiverem. Był radiooperatorem amatorem. Często stawałam w drzwiach, przyglądając się karteczce z ostatnimi słowami mojego dziadka nazisty. Ojciec zrelacjonował mi później tę swoją ostatnią wizytę w szpitalu. Na koniec powiedział: „«Nieźle mnie wzięli w cugle» to były ostatnie słowa ojca! Właśnie taki był!”. Zaśmiał się wtedy krótko – i zamilkł.
Nie wiem, kogo dziadek miał na myśli, mówiąc „wzięli”. Francuzów? Anglików? Nazistów? Prasę? Stasi? Wrogów miał pod dostatkiem, nawet we własnej rodzinie. Cugle są połączone z wędzidłem, metalowym elementem ogłowia, który wkłada się koniowi między zęby. Ściągając cugle, jeździec może wywrzeć duży nacisk na żuchwę konia, w ekstremalnym przypadku nawet mu ją złamać. Zwierzę czuje, że musi być posłuszne.
„Nieźle mnie wzięli w cugle”.
Zastanawiam się, czy żal mojego dziadka nie wynikał z tego, że jego kariera i tajna operacja zakończyły się tak nagle i definitywnie w związku z niemiecką „klęską”. Dodatkowo uchodził za przestępcę, pomimo że prawie wszyscy Żydzi z bloków 18 i 19, którzy dla niego pracowali, przeżyli wojnę. Dziadek mówił o „swoich” więźniach, „swoich” Żydach1. Czy to możliwe, że się za nimi wstawiał, walczył i ryzykował dla nich własne życie? W każdym razie jego ostatnie słowa były przejawem użalania się nad sobą. Były to słowa człowieka, dla którego wstąpienie do SS było szansą na karierę.

Mój dziadek sam też był poddany presji. Przynajmniej tak to odbierał. Ojciec powiedział mi kiedyś, że dziadek zostałby wysłany na front wschodni, gdyby zawiódł. Ta myśl musiała być dla niego przerażająca. Wysłanie na front wschodni byłoby z pewnością „wzięciem w cugle”. Trafić tam oznaczało niemal pewny wyrok śmierci. Toteż sukces był najlepszą szansą na przetrwanie. Przynajmniej tak się wydawało naszej rodzinie.
Mój ojciec jednego był pewien: dziadek nie miał w tamtych czasach innego wyboru. Zawsze odnosiłam wrażenie, że w tej kwestii go usprawiedliwiał. Jakby potrzebował wymówki, że jego ojciec nie mógł postąpić inaczej. Być może bez tego przeświadczenia nie mógłby znieść faktu, że jest jego synem. Albo też nie chciał, żebym pochopnie osądzała własnego dziadka. Kiedy rozmawialiśmy o nazistowskiej przeszłości jego ojca, przyjmował pozycję obronną. Był to temat, przy którym uważałam na to, co mówię, bo mogłam ojca zranić.
Zawsze gdy odwiedzaliśmy dziadka w jego małym mieszkanku w hamburskiej dzielnicy Harburg, był porządnie ubrany i świeżo ogolony. W powietrzu unosił się zapach cygar, na ścianach wisiały afrykańskie drewniane maski: podłużne twarze z ponurymi szparkami na oczy i grubymi wargami. Kiedy zdejmowaliśmy te maski ze ścian po śmierci dziadka, odkryliśmy, co napisał flamastrem od wewnętrznej strony: „Rodezja, Victoria Falls, 1974, gęba nr 5. Kupiona od Murzyna”.
W jego łazience stały pędzel i mydło do golenia, którym namydlaliśmy się dla zabawy z moim rodzeństwem. Dziadek trzymał tam też swój ekspander, dzięki któremu utrzymywał formę. Nigdy na nas nie krzyknął ani nie stracił cierpliwości. Nam, dzieciom, nie przyszłoby zresztą do głowy, żeby poważnie mu dokuczać – przecież był już taki stary. Nasze wizyty zawsze wyglądały tak samo. Najpierw wbiegaliśmy po schodach do pokoju, przebiegaliśmy koło klatki z kanarkami do stojącego w salonie stołu i opróżnialiśmy jego puszkę z cukierkami. Następnie dziadek brał z regału trzy plastikowe, kolorowe słoniki, które były naszymi skarbonkami. Każdemu z nas wrzucał do skarbonki pięć marek. Często podgrzewał nam parówki w starym, pokrytym kamieniem rondelku. Mruczał przy tym pod nosem. Pewnego razu wyciągnął dla nas plik kartek zużytego papieru milimetrowego i pozwolił nam rysować na ich tylnej stronie. Na stole w salonie leżały różne cyrkle, używane przez nas do tworzenia ornamentów, które później zamalowywaliśmy flamastrami. Dziadek uczył nas, jak dokładnie odrysowywać małe obrazki i literki przez kalkę. Piliśmy przy tym z kolorowych musztardówek jasnozielony syrop marki Weltmeister. Dorośli siedzieli wtedy w kuchni i rozmawiali.
Mama rzadko przychodziła razem z nami, unikała mojego dziadka. Ze swoją niesforną fryzurą i niewyparzonym językiem w ogóle nie odpowiadała dziadkowemu ideałowi kobiety i nie odpuszczała żadnej okazji, aby znów rozniecić tlący się między nimi konflikt. Uważała go za reakcyjnego nazistę, natomiast on ją za lewicową ekstremistkę, która nie powinna się odzywać, kiedy mężczyźni rozmawiają o polityce. W rodzinie nie było tajemnicą, co ci dwoje o sobie myśleli. Dlatego też najczęściej przy stole kuchennym siedzieli tylko tato z dziadkiem. Rozmawiali ściszonymi głosami, obaj podpierając głowę ręką. Później my, dzieci, dołączaliśmy do nich i graliśmy w kości. Kiedy dziadkowi nie udał się rzut, krzyczał: „Znowu ta sama śpiewka!” i śmiał się swoim głośnym śmiechem palacza. Pachniał cygarami i wodą po goleniu, a przy wydechu wydobywał się z niego lekki świst, który był słyszalny tylko wtedy, gdy się siedziało bezpośrednio koło niego.
Lubiłam przyjeżdżać do dziadka, który przez całe życie wynajmował mieszkania. Przed wojną, jako kawaler, miał tylko jeden pokój. Po wojnie znalazł schronienie u rolników. Był wtedy uciekinierem. Po zwolnieniu z aresztu ponownie zamieszkał w dyskretnie wynajmowanym mieszkaniu, ponieważ bał się, że na jego ślad mogłyby wpaść Stasi albo Mosad i nasłać na niego zabójców.

 
Wesprzyj nas