Trzy lata temu Naomi Jenkins spotkało coś strasznego – tak strasznego, że nie powiedziała o tym nikomu… W swojej kolejnej, przyprawiającej o gęsią skórkę powieści, Sophie Hannah raz jeszcze daje dowód swojego kunsztu.


Promień rażeniaTeraz Naomi skrywa kolejny sekret: Roberta Hawortha. Jest kochankiem Naomi. Ma również żonę, z którą podobno mu się nie układa.

Gdy Robert niespodziewanie znika, Naomi jest pewna, że coś musiało mu się stać. Policja jednak nie zamierza wszczynać śledztwa, poza tym żona Hawortha twierdzi, że ten wcale nie zaginął.

Zdesperowana Naomi zmienia taktykę. Skoro policjanci nie chcą uwierzyć, że Robert jest w niebezpieczeństwie, przekona ich, że on sam stanowi zagrożenie dla innych. Wtedy będą zmuszeni go odszukać – i to natychmiast.

***

„Promień rażenia niepokoi i trzyma w napięciu… Intensywne tempo fabuły z galerią znakomicie nakreślonych postaci; nie ma tu miejsca na nudę. Fachowa robota”
– „Observer”

„Buźka Sophie Hannah wstrząsnęła brytyjskim rynkiem thrillerów. W kolejnej, cudownie przyprawiającej o gęsią skórkę powieści autorka raz jeszcze daje dowód swojego kunsztu. Fabuły, które tworzy, są genialne”
– „Guardian”

„Promień rażenia utwierdza Hannach na pozycji fascynująco nowatorskiej gwiazdy thrillerów”
– „The Sunday Times”

Sophie Hannah (ur. 1971) — brytyjska pisarka, która międzynarodową sławę zdobyła dzięki serii bestsellerowych kryminałów psychologicznych, publikowanych w 27 krajach i znakomicie przyjmowanych przez czytelników oraz recenzentów. Laureatka prestiżowych nagród, w tym National Book Award za najlepszy kryminał. Dwie z jej powieści zostały zekranizowane. W 2014 roku szturmem wdarła się na polskie listy bestsellerów książką “Inicjały zbrodni” — kontynuacją przygód Herkulesa Poirota — do napisania której osobiście wyznaczył ją wnuk Agathy Christie.

Sophie Hannah
Promień rażenia
Przekład: Marta Kisiel-Małecka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 stycznia 2017

Promień rażenia


1
PONIEDZIAŁEK, 3 KWIETNIA

Wyjaśniłabym wszystko, gdybyś tu był i słyszał. Właśnie łamię daną ci obietnicę, jedyną, o którą mnie poprosiłeś. Z pewnością pamiętasz.
– Chcę, żebyś mi coś obiecała – powiedziałeś tonem dalekim od swobodnego.
– Co takiego? – zapytałam, podnosząc się na łokciu. Obtarłam sobie skórę o prześcieradło z żółtego nylonu, z takim pośpiechem przyjmowałam wyprostowaną, uważną postawę. Za wszelką cenę chciałam sprawić ci przyjemność. Zwykle prosisz o tak niewiele, a ja zawsze szukam drobnych, subtelnych sposobów, żeby dać ci więcej. – Co tylko zechcesz! – zaśmiałam się z rozmyślną przesadą. Obietnica znaczy tyle co przysięga, a ja chciałam, by związały nas wspólne przysięgi.
Moja żywiołowość cię rozbawiła, ale nie na długo. Jesteś taki poważny, kiedy leżymy razem w łóżku. Dla ciebie to tragedia, że niedługo będziesz musiał mnie opuścić, i właśnie tak zawsze wyglądasz: jak człowiek szykujący się na nieszczęście. Po twoim wyjściu zwykle płaczę (nie, nigdy ci o tym nie wspominałam, bo prędzej sczeznę, niż podsycę tę twoją czarną rozpacz), lecz dopóki jesteśmy razem w pokoju, nie opuszcza mnie euforia, jak gdybym brała silne leki wpływające na świadomość. Wydaje się wtedy niemożliwe, że kiedyś się rozstaniemy, że ta chwila dobiegnie końca. I na swój sposób nie dobiega. Po powrocie do domu, gdy gotuję w kuchni makaron albo cyzeluję rzymskie cyfry w swoim warsztacie, tak naprawdę jestem gdzie indziej. W motelu Traveltel, w pokoju numer jedenaście, z szorstką, syntetyczną wykładziną w kolorze rdzy, przypominającą pod stopami włosie szczoteczki do zębów, i ze zsuniętymi razem dwoma łóżkami o materacach, które wcale nie są materacami, tylko grubymi matami z pomarańczowej pianki, takimi jak te, którymi wykładano podłogę sali gimnastycznej w moim liceum.
Nasz pokój. Wiedziałam już, że cię kocham, że to nie jest zwykłe zauroczenie czy pociąg fizyczny, gdy tylko usłyszałam, jak mówisz do recepcjonistki: „Nie, koniecznie jedenastka, tak jak ostatnio. Za każdym razem musimy mieć ten sam pokój”. „Musimy”, nie „chcemy”. Tobie zawsze się pali; nie pozostawiasz miejsca na swobodę. Nigdy nie rozsiadasz się na wyblakłej kanapie zdobionej wełnianymi pomponami, nie zdejmujesz butów, nie wyciągasz nóg. Siedzisz wyprostowany jak struna, ubrany od stóp do głów, dopóki nie pójdziemy do łóżka.
– Boję się, że to będzie coś obrzydliwego, schadzki w obskurnym motelu – wyjaśniłeś później, gdy zostaliśmy sami. – Poczujemy się bardziej komfortowo, trzymając się jednego pokoju.
I przez następnych piętnaście minut przepraszałeś, że nie stać cię na nic lepszego. A ja już wtedy (jak długo się znaliśmy? Trzy tygodnie?) wiedziałam, że nie ma co proponować dorzucenia się do rachunku.
Pamiętam niemal wszystko, co mówiłeś przez ten miniony rok. Może gdybym potrafiła przywołać z pamięci właściwą frazę, kluczowe zdanie, wówczas doprowadziłoby mnie prosto do ciebie. Tak naprawdę w to nie wierzę, lecz i tak odtwarzam w myślach nasze rozmowy, tak na wszelki wypadek.
– No więc? – Szturchnęłam cię palcem w ramię. – Naga kobieta chce ci obiecać, czego tylko zapragniesz, a ty ją ignorujesz?
– To nie są żarty, Naomi.
– Wiem. Przepraszam.
Wszystko lubisz robić powoli, nawet mówić. Wpadasz w złość, kiedy ktoś cię popędza. Wątpię, czy kiedykolwiek zdołałam cię rozbawić, na dobrą sprawę nie widziałam nawet, żebyś się z całego serca śmiał, chociaż często opowiadasz, jak śmiałeś się w pubie, razem z Seanem i Tonym. „Aż się popłakałem ze śmiechu”, mówisz. „Łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach”.
Odwróciłeś się w moją stronę i zapytałeś:
– Wiesz, gdzie mieszkam?
Oblałam się rumieńcem, przejrzałeś mnie. Zauważyłeś, że mam obsesję na twoim punkcie, że zbieram każdy strzęp informacji i szczegół, jaki tylko wpadnie mi w ręce. Przez cały tydzień recytowałam w myślach twój adres, czasem nawet powtarzałam go na głos albo wyśpiewywałam przy pracy.
– Widziałaś ostatnim razem, jak go zapisywałem, prawda? W formularzu od recepcjonistki. Dostrzegłem, że się przyglądasz.
– Chapel Lane trzy, Spilling. Przepraszam. Wolałbyś, żebym nie wiedziała?
– Poniekąd – przyznałeś. – Zależy mi na całkowitym bezpieczeństwie. Już ci tłumaczyłem. – Po tych słowach ty również się podniosłeś i wsunąłeś okulary na nos. – Nie chcę, żeby to się skończyło. Chcę, żeby trwało jak najdłużej, tak długo, ile tylko wytrzymam. Nasz związek musi być w stu procentach bezpieczny, całkowicie odseparowany od mojego normalnego życia.
Natychmiast zrozumiałam i skinęłam głową.
– Ale… teraz recepcjonistka z Traveltelu także zna twój adres. A jeśli przyślą ci rachunek czy coś w tym rodzaju?
– Dlaczego by mieli? Zawsze reguluję należność przed odjazdem.
Czy dzięki temu jest ci łatwiej? Dzięki temu administracyjnemu rytuałowi, który odprawiasz, zanim stąd odjedziesz, tej ceremonii przejścia z naszego wspólnego życia z powrotem do twojego, odrębnego? Szkoda, że sama nie mam czegoś podobnego. Zawsze zostaję tu na noc (chociaż sądzisz, że robię to tylko raz na jakiś czas, nie za każdym razem, a ja nie wyprowadzam cię z błędu), by następnego ranka raźnym krokiem opuścić Traveltel, przystając zaledwie, by uśmiechnąć się do recepcjonistki. Z jakiegoś powodu takie wyjście wydaje mi się zbyt nieformalne, zbyt pospieszne i łatwe.
– Nie ma żadnych papierów, które mogliby mi wysłać – powiedziałeś. – Poza tym Juliet nie otwiera nawet własnej korespondencji, a tym bardziej mojej.
Dostrzegłam lekkie drżenie twojej żuchwy, napięcie mięśni wokół ust. Jak zawsze, ilekroć wspominasz Juliet. Gromadzę informacje również na jej temat, chociaż wolałabym tego nie robić. Wiele z nich zawiera element „a tym bardziej”: nie potrafi włączyć komputera, a tym bardziej korzystać z Internetu. Nigdy nie odbiera telefonu, a tym bardziej do nikogo nie dzwoni.
„Dziwaczka”, często cisnęło mi się na usta, ale gryzłam się w język. Nie powinnam dopuszczać, żeby zazdrość o nią pchnęła mnie do okrucieństwa.
Pocałowałeś mnie lekko, po czym rzekłeś:
– Nie możesz nigdy przychodzić do mnie do domu ani tam dzwonić. Gdyby Juliet cię zobaczyła, gdyby dowiedziała się o nas w ten sposób, to by ją złamało. – Uwielbiam to, jak dobierasz słowa. Mówisz w bardziej poetycki, donioślejszy sposób niż ja. Moje wypowiedzi są naszpikowane prozaicznymi szczegółami. Wpatrywałeś się w jakiś punkt za moimi plecami, dlatego spojrzałam za siebie, niemal oczekując, że ujrzę spowity białymi chmurami szaro-fioletowy górski szczyt, nie zaś beżowy plastikowy czajnik z nalepką „Rawndesley East Services Traveltel”, który regularnie dostarcza niewielkie dawki osadu do naszych gorących napojów.
Na co patrzysz teraz? Gdzie jesteś?
Chciałam zapytać o więcej szczegółów. Co miałeś na myśli, mówiąc, że Juliet by to złamało? Czy osunęłaby się ze szlochem na podłogę, odchodziłaby od zmysłów, wpadła w szał? Ludzie załamują się na przeróżne sposoby, a mnie nigdy nie udało się ustalić, czy boisz się swojej żony, czy też raczej boisz się o nią. Powiedziałeś to jednak z pełną powagą, a ja wiedziałam, że masz coś jeszcze do dodania, i nie chciałam ci przerywać.
– Zresztą nie chodzi tylko o to – wymamrotałeś, mnąc w dłoniach narzutę w romby. – Chodzi o nią. Nie mogę znieść myśli, że miałabyś ją zobaczyć.
– Dlaczego? – Czułam, że byłoby nietaktem z mojej strony, gdybym odparła, że o to akurat nie musisz się martwić. Czyżbyś sobie wyobrażał, że zżera mnie ciekawość, że muszę się przekonać, z kim się ożeniłeś? Nawet teraz panicznie boję się spotkania z Juliet. Żałuję, że znam jej imię. Wolałabym, żeby pozostawała dla mnie bytem możliwie jak najbardziej nierzeczywistym. W idealnych warunkach byłaby zaledwie „nią”, a moja zazdrość nie miałaby się czym karmić. Ale czegoś takiego nie mogłam ci powiedzieć, kiedy się poznaliśmy, prawda? „Nie mów mi, jak twoja żona ma na imię, bo chyba się w tobie zakochałam i nie chcę na jej temat nic wiedzieć”.
Wątpię, czy potrafiłbyś sobie wyobrazić ból, jaki czułam przez miniony rok, gdy każdej nocy kładłam się, myśląc: „Właśnie teraz Juliet leży obok Roberta w ich wspólnym łóżku”. Lecz to nie wizja śpiącej przy tobie żony sprawia, że twarz wykrzywia mi grymas bólu, żołądek zaś skręca się w supeł, ale przekonanie, że dla niej to coś zwyczajnego, codzienna rutyna. Nie zadręczam się myślami o tym, jak się całujecie czy kochacie; zamiast tego wyobrażam sobie Juliet, która leży po swojej stronie łóżka z książką – czymś nudnym na temat rodziny królewskiej albo pielęgnacji roślin doniczkowych – i nawet nie podnosi wzroku, kiedy wchodzisz do sypialni. Nie zwraca na ciebie uwagi, gdy się rozbierasz, a potem kładziesz obok niej. Nosisz piżamę? Jakoś nie mieści mi się to w głowie. Tak czy owak, cokolwiek byś nosił, po tylu latach małżeństwa Juliet zdążyła się do tego przyzwyczaić. Dla niej to nic nadzwyczajnego; kolejny nudny, niczym niewyróżniający się wieczór w domowych pieleszach. Nie ma nic, co szczególnie chciałaby czy musiała ci powiedzieć. Bez najmniejszych trudności skupia się na szczegółach rozwodu księcia Andrzeja i księżnej Fergie albo sadzeniu kaktusów. Gdy powieki zaczynają jej ciążyć, rzuca książkę na podłogę i odwraca się na bok, plecami do ciebie, nawet nie mówiąc ci dobranoc.
Chciałabym uważać twoją obecność w moim życiu za coś oczywistego. Chociaż nigdy do tego nie dojdzie.
– Dlaczego nie chcesz, żebym ją zobaczyła, Robercie? – zapytałam, ponieważ sprawiałeś wrażenie zatopionego w myślach, pochwyconego w potrzask własnego umysłu. Miałeś ten sam wyraz twarzy co zawsze: zmarszczone czoło, wysunięta żuchwa. – Czy z nią jest coś… nie tak? – Gdybym nie była sobą, być może dodałabym: „Wstydzisz się jej?”, ale słowo „wstyd” od trzech lat nie przechodzi mi przez gardło. Nie zrozumiesz tego, bo o pewnych sprawach ci nie wspominałam. Również i ja chcę coś odseparować od naszych spotkań.
– Juliet nie miała łatwego życia – odparłeś obronnym tonem, jak gdybym ją obraziła. – Chcę, abyś widziała mnie takim, jakim jestem tutaj, z tobą. A nie w tamtym domu, z nią. Nienawidzę tego przeklętego domu! Kiedy się pobierzemy, kupię nam coś nowego.
Pamiętam, że się zaśmiałam, słysząc te słowa, ponieważ całkiem niedawno obejrzałam film, w którym mąż pokazuje swojej nowej żonie dom, zaprojektowany i zbudowany specjalnie z myślą o niej. Dom jest duży, piękny i ozdobiony wielką czerwoną kokardą. Mąż zabiera ręce z oczu żony i mówi: „Niespodzianka!”, a wtedy ona obraca się na pięcie i odchodzi, naburmuszona i zła, że nie zapytał jej o zdanie, tylko postawił ją przed faktem dokonanym.
wielbiam, kiedy podejmujesz za mnie decyzje. Chcę, żebyś traktował mnie jak swoją własność. Pragnę pewnych rzeczy, ponieważ ty ich pragniesz. Z wyjątkiem Juliet. Mówisz, że nie chcesz z nią być, ale nie jesteś jeszcze gotowy odejść. To wyłącznie kwestia czasu, jak twierdzisz. Ale jeszcze nie teraz. Trudno mi to zrozumieć.
Pogładziłam cię po ramieniu. Ogarnęło mnie poczucie winy, ponieważ nigdy nie byłam w stanie cię dotknąć, nie czując przy tym osłabienia i mrowienia w całym ciele, a przecież miałam z tobą poważnie rozmawiać, nie myśleć o seksie.
– Będę się trzymać od niej z daleka – obiecałam wtedy. Wiedziałam, że potrzebujesz tego poczucia panowania nad sytuacją i nie znosisz, gdy sprawy wymykają się spod twojej kontroli. Jeśli się pobierzemy – k i e d y się pobierzemy – będę cię pieszczotliwie nazywać moim despotą, na co ty będziesz reagował śmiechem. – Nie martw się. – Uniosłam dłoń. – Słowo skauta. Nie zjawię się ni stąd, ni zowąd w twoim domu.
A jednak siedzę właśnie w samochodzie po drugiej stronie ulicy. Ale sam powiedz: jakie mam wyjście? Jeżeli jesteś w domu, przeproszę cię i wytłumaczę, jak bardzo się martwiłam. Wiem, że mi wybaczysz. Może wtedy nie będę się nawet przejmować, czy mi wybaczysz, czy nie; przynajmniej zyskam pewność, że wszystko z tobą w porządku. Minęły ponad trzy dni, Robercie. Pomału zaczynam odchodzić od zmysłów.

Skręciwszy w ulicę, przy której mieszkasz, od razu zobaczyłam twoją czerwoną ciężarówkę, zaparkowaną na skraju trawiastego pobocza, za skupiskiem kilku domów, a przed miejscem, gdzie szosa zwęża się w drogę gruntową. Poczułam w piersi gwałtowne rozpieranie, jak gdyby ktoś wstrzyknął mi hel, kiedy ujrzałam twoje nazwisko na naczepie furgonu. (Zawsze powtarzasz, żebym nie nazywała jej furgonem, prawda? Za nic w świecie nie zgodziłbyś się na ksywkę Facet z Furgonu). Robert Haworth, dużymi czarnymi literami. Uwielbiam twoje nazwisko.
Ciężarówka jest tych samych rozmiarów co zawsze, ale na pochyłym poboczu, wciśnięta między domy i pola, wydaje się wręcz olbrzymia; ledwie się tam mieści. W pierwszej chwili przeszło mi przez myśl, że dla kierowcy takiego pojazdu to nieszczególnie dogodne miejsce do parkowania. Trzeba się sporo napocić, żeby wyjechać stąd na główną drogę.
Potem zaświtało mi w głowie, że przecież dziś jest poniedziałek. Twój samochód nie powinien tu stać. Powinieneś dokądś nim jechać, być w pracy. Teraz naprawdę się martwię, za bardzo, żebym poczuła onieśmielenie – widokiem twojego domu, twojego i j e j, Juliet – i wzięła nogi za pas, udając, że pewnie wszystko w porządku.
Wiedziałam, że mieszkasz pod trójką, i chyba wyobrażałam sobie, że numeracja kończy się na dwudziestce czy trzydziestce, tak jak na większości ulic, ale twój dom jest ostatni. Pierwsze dwa znajdują się naprzeciwko siebie, w pobliżu głównej drogi i piwiarni Old Chapel na rogu. Twój dom stoi samotnie kawałek dalej, zwrócony w kierunku pól. Widzę stąd jedynie skrawek szarego dachu i długi, prostokątny fragment ściany z beżowego kamienia, przełamany kwadratowym okienkiem w prawym górnym rogu: zapewne łazienki albo pakamery.
Dowiedziałam się o tobie czegoś nowego. Wybrałeś dom, którego ja nigdy bym nie kupiła, zwrócony tyłem do drogi, z frontem niewidocznym dla przechodniów. Sprawia odstręczające wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że chodzi o zachowanie prywatności, poza tym okna wychodzące na najlepsze widoki to sensowne rozwiązanie, ale takie domy jak twój zawsze budziły moją konsternację, jak gdyby niegrzecznie odwróciły się plecami do całego świata. Yvon zgadza się ze mną; wiem, ponieważ w drodze do supermarketu mijamy podobny budynek. Za pierwszym razem Yvon stwierdziła:
– W takich domach mieszkają odludki, które żyją własnym odosobnieniem i często mówią: „Bzdura!”.
Wiem, co powiedziałaby o Chapel Lane 3, gdyby była tu ze mną: „Wygląda, jakby należał do kogoś, kto mówi: «Pod żadnym pozorem nie wolno ci tu przychodzić»”. I rzeczywiście należy! Kiedyś opowiadałam ci o Yvon, ale przestałam, po tym jak zmarszczyłeś brwi i oznajmiłeś, że wydaje ci się sarkastyczna i nieprzyjemna. Ten jeden raz twoje słowa sprawiły mi prawdziwą przykrość. Odparłam, że przyjaźnimy się od czasów szkolnych. I owszem, jest sarkastyczna, ale w ten pozytywny sposób, który podnosi innych na duchu. A przy tym ma szczerą, prześmiewczą naturę i głęboko wierzy, że każdy powinien stroić sobie żarty ze wszystkiego, nawet z tego, co przykre. Nawet z bolesnej miłości do żonatego mężczyzny, którego nie można zdobyć; zdaniem Yvon właśnie ten temat najbardziej prosi się o kpiny, a jej brak powagi to często jedyne, co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.
Widząc, że poczułam się urażona twoją krytyką, pocałowałeś mnie i rzekłeś:
– Powiem ci coś, co przeczytałem w pewnej książce, a co bardzo ułatwiło mi życie. Obrażając się, wyrządzamy tyle samo krzywdy sobie i innym, co obrażając kogoś. Rozumiesz, co mam na myśli?
Przytaknęłam, chociaż wcale nie byłam tego pewna.
Nigdy ci tego nie mówiłam, ale powtórzyłam twój aforyzm Yvon, oczywiście pomijając prawdziwy kontekst. Udawałam, że rzuciłeś jakąś przykrą uwagę, całkowicie bez związku z jej osobą.
– Jakie to wygodne – stwierdziła ze śmiechem. – Żebyśmy się dobrze zrozumiały: człowiek jest tak samo winny, kochając dupka, jak i będąc dupkiem. Dzięki ci niech będą stokrotne, o, wielki oświecony, że podzieliłeś się z nami słowami mądrości.
Zamartwiam się w nieskończoność, co też się stanie na naszym ślubie, kiedy wreszcie go weźmiemy. Nie potrafię wyobrazić sobie rozmowy, która w okamgnieniu nie zakończyłaby się twoim milczeniem i szyderstwami ze strony Yvon.
Wczoraj zadzwoniła do twojego domu. Zmuszałam ją, błagałam, nie dawałam spokoju przez cały wieczór, aż w końcu się zgodziła. Dostaję mdłości na samą myśl, że słyszała głos twojej żony. Ta świadomość przybliża mnie do czegoś, czemu nie chcę stawić czoła – do fizycznej realności Juliet. Ona istnieje naprawdę. W przeciwnym razie już mieszkalibyśmy razem. Wiedziałabym, gdzie jesteś.
Juliet sprawiała wrażenie, jakby kłamała. Tak stwierdziła Yvon.
Na tyłach twojego domu ciągnie się kamienny mur z osadzoną w nim drewnianą furtką. Nigdzie nie widać numeru; jestem w stanie zidentyfikować twój dom wyłącznie drogą eliminacji. Wysiadam z samochodu i chwieję się nieco na nogach, jak gdyby moje kończyny odzwyczaiły się od ruchu. Dzień jest wietrzny, lecz niemal spektakularnie jasny. Aż muszę mrużyć powieki. Odnoszę wrażenie, jak gdyby natura podświetlała twoją ulicę, mówiąc w ten sposób: „Tutaj mieszka Robert”.
Wysoka furtka sięga mi do ramion. Otwiera się ze zgrzytem, a ja wkraczam na teren twojej posesji. Staję na zasypanej gałązkami ścieżce i patrzę na twój ogród. W jednym rogu znajduje się stara wanna, w której spoczywają dwa koła od roweru, obok zaś leży sterta rozłożonych kartonów. Trawa rośnie nieregularnymi spłachciami. Widzę o wiele więcej chwastów niż roślin. Zaniedbany trawnik niegdyś zdobiły wyraźnie wydzielone klomby, ale teraz wszystko zlewa się w zielono-brązową plątaninę. Na ten widok ogarnia mnie gniew. Na Juliet. Dzień w dzień harujesz, nierzadko przez cały tydzień. W przeciwieństwie do niej nie masz czasu, żeby zająć się ogrodem. Za to Juliet nie pracuje, odkąd za ciebie wyszła. Nie macie też dzieci. Co ona robi całymi dniami?

 
Wesprzyj nas