„Willow” to pierwsza część nowego cyklu Virginii C. Andrews o rodzinie de Beers. Po raz pierwszy w Polsce.


WillowWillow de Beers jest dzieckiem adoptowanym, żyjącym w bolesnym rozdarciu pomiędzy ukochanym tatą a egoistyczną, bezwzględną matką, od której dowiaduje się, że jest córką pacjentki swojego ojca, wziętego psychiatry.

Kiedy po śmierci rodziców Willow znajduje pamiętnik ojca, poznaje dalszy ciąg rodzinnego sekretu, który burzy podstawy jej świata. Aby poskładać go na nowo, rzuca studia i jedzie do Palm Beach tropem rodzonej matki. Tam, pod pozorem badań nad bogatą elitą, próbuje do niej dotrzeć i dowiedzieć się prawdy.

Bajeczny blichtr Florydy jest w stanie olśnić każdego. Kiedy na horyzoncie pojawia się młody prawnik Thatcher Eaton, Willow wdaje się w gorący romans w cudownej scenerii. Ale mroczne tajemnice nie pozwalają o sobie zapomnieć, a złudny blask szczęścia nie jest w stanie ich przyćmić…

***

Powieści V.C. Andrews są bogatymi, epickimi sagami, okrutnymi jak baśnie braci Grimm, utrzymanymi w atmosferze wiktoriańskich opowieści grozy. Autorka potrafi po mistrzowsku ukazać zło świata i ludzi, widziane oczami dzieci.
„Daily Express”

Ten horror uwodzi czytelnika…
„Glasgow Sunday Mail”

Wstrząsająca saga, od której trudno się oderwać!
„The Times”

Fenomen popularności Virginii C. Andrews trwa nieustannie od czasu wydania „Kwiatów na poddaszu”. Książki autorki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, osiągnęły łączny nakład ponad 106 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na dwadzieścia dwa języki.

Virginia C. Andrews
Willow
Przekład: Małgorzata Fabianowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 stycznia 2017

Willow


Prolog

Z ociąganiem szłam korytarzem na zajęcia z literatury angielskiej na Uniwersytecie Karoliny Północnej, gdzie studiowałam na drugim roku. Wlokłam się, jakbym już wiedziała, co mnie czeka. Drżałam coraz gwałtowniej; rytm mojego serca przyspieszał i miałam wrażenie, jakby kostka lodu spływała mi wzdłuż kręgosłupa. Obudziłam się dzisiaj rano z przeczuciem, że coś bardzo złego wydarzyło się w domu. Tak jakby czarna burzowa chmura napłynęła nad moją głowę i wisiała tam długo, zanim lodowatym deszczem zmroziła mi serce. Zaledwie otworzyłam oczy, już chciałam dzwonić do taty – a jednak nie zrobiłam tego. Mój chłopak Allan Simpson, przygotowujący się do studiów prawniczych, uwielbiał żartować sobie za każdym razem, kiedy dopadało mnie to, co moja portugalska niania Isabella Martino nazywała „demonami” – mroczne, złowrogie lęki i przeczucia, które pełzły wzdłuż kręgosłupa do głowy niczym rtęć w termometrze.
– Nie do wiary, że stara, przesądna kobieta mogła cię tak skołować – utyskiwał. – Demony? Przeczucie nieszczęścia? Słowo daję, Willow, masz już prawie dziewiętnaście lat i nie jesteś dzieckiem!
Oczywiście, że nie byłam dzieckiem, ale pozostawałam pod jej wpływem nawet teraz. Miałam prawie siedemnaście lat, kiedy rozstała się z nami i wróciła do rodzinnej Brazylii. Prawdę mówiąc, Isabella – pieszczotliwie nazywałam ją Amou – praktycznie mnie wychowywała i była mi bliższa niż matka, od której się dowiedziałam, że jestem adoptowana, gdy dorosłam na tyle, by rozumieć, co to znaczy. Nie wahała się używać tego słowa, kiedy w rozmowach odnosiła się do mnie. Inne dzieci miały matki, a ja miałam matkę adopcyjną.Ojciec nigdy tak nie mówił i zawsze myślałam o nim jako o swoim tacie, tatusiu.
Zaczęłam nazywać Isabellę Amou, gdy tylko nauczyłam się wypowiadać pierwsze słowa. A może nawet było to jedno z pierwszych moich słów. Zawsze wywoływało uśmiech na twarzy Amou, w jej oczach migotały iskierki. „Amou, amou” – powtarzała i z czasem sama tak o sobie mówiła. „Zrób to dla Amou, Willow – zachęcała. – Zjedz jeszcze jedną łyżkę”. I jadłam posłusznie. Odkąd pamiętam, mówiła amou um, kiedy mnie niańczyła albo układała do łóżka i na dobranoc śpiewała mi ulubione portugalskie kołysanki. Amou um znaczyło po portugalsku „kochanie”, a ja po prostu odpowiadałam jej tym samym – tyle że skracałam całe wyrażenie do jednego słowa, bo tak łatwiej było wypowiedzieć dwulatce. Upierałam się, powtarzając „Isabella jest Amou”, choć moja matka adopcyjna ciągle mnie poprawiała i pouczała, abym nazywała nianię Isabellą, zwłaszcza w obecności mamy przyjaciółek, kiedy przychodziły do naszego domu. Usłyszawszy, jak zwracam się do niani, pytały z kwaśnymi minami: „Co ona mówi?”. Nie rozumiały, o co chodzi, i matka adopcyjna była coraz bardziej na mnie zła.
Pamiętam, że któregoś razu – miałam wtedy trzy, może trzy i pół roku – chwyciła mnie za ramiona, potrząsnęła mną jak workiem i wrzasnęła wściekle:
– Czyś ty zgłupiała, Willow De Beers?
Kiedy się na mnie gniewała, zawsze używała mojego imienia i nazwiska. Jak gdyby chciała mi uświadomić, że honor całej rodziny może ucierpieć na skutek mojego głupiego uporu. I przypomnieć, że skoro otrzymałam ich nazwisko, powinnam je traktować jak cudowny dar – ja, która urodziłam się bez nazwiska, bez tożsamości, bez rodowej krwi w żyłach.
– Nie rozumiesz, co do ciebie mówię?! – wydzierała się. – Ona ma na imię Isabella. Isabella. Powtórz! No powtórz! – A ja płakałam i zaciskałam usta, bo z przerażeniem wyobrażałam sobie, że słowo Isabella wyleci z moich ust i zrani Amou, która stała obok, nerwowo wstrzymując oddech, przekonana, że cierpię przez nią, a jednocześnie zbyt przerażona, żeby stanąć w mojej obronie.
– Willow De Beers, powiedz do niej Isabella. No już! Chcę usłyszeć, jak to mówisz – nalegała matka. Pochyliła się nade mną, zbliżając swoją twarz do mojej, aż widziałam wyraźnie, jak cienkie żyłki pulsują jej w skroniach.
Myślałam, że ma niebieską krew. Ja mam czerwoną, ale ona błękitną. Dlaczego jesteśmy inne? Czy rzeczywiście matka ma rację i coś jest ze mną nie tak? Znów mną potrząsnęła. Przerażonym wzrokiem patrzyłam na kobietę, w której coraz mniej widziałam matkę, nawet adopcyjną. Drżałam, nie mogąc uwierzyć, że może wpaść w taką furię i stracić nad sobą kontrolę. Co miałam zrobić? Tylko kulić się i zaciskać zęby, żeby nie powiedzieć słowa – zwłaszcza tego, którego żądała.
– Powiedz to, bo jeśli nie, zapakuję cię do kufra i wyślę do takiego kraju, gdzie adoptowane dziewczynki chodzą głodne i śpią na barłogu ze słomy. Isabella może ci o tym więcej opowiedzieć. Chcesz, żebym ciebie wysłała? Naprawdę?
Cicho płakałam. Moim ciałem wstrząsały dreszcze i miotały mną tak, jakby mama znów mnie szarpała. Na szczęście pojawił się tata. Zawsze mogłam liczyć, że jeśli jest w domu, stanie w mojej obronie. Odezwał się tym swoim spokojnym, dobitnym głosem lekarza:
– Nie sądzę, abyś w taki sposób do niej trafiła, Alberto. Straszysz ją tylko, a dziecko przerażone nie jest w stanie zaakceptować twoich poleceń, a tym bardziej wdrukować ich sobie.
– Claude, zlituj się i oszczędź mi tego psychiatrycznego żargonu. Nie musisz się nami zajmować jak swoimi pacjentkami w klinice – odparowała matka, jakby odrzuciła mu w twarz prezent.
Do dziś mam w pamięci minę, jaką wtedy zrobił. Ten wyraz twarzy taty był zarezerwowany na specjalny użytek dla mojej mamy adopcyjnej. Teraz, kiedy jestem starsza i więcej już wiem o ludziach i świecie, rozumiem, że patrzył na nią wtedy – i przy wielu innych okazjach – jak na jedną ze swoich pacjentek z kliniki psychiatrycznej. Ona albo to ignorowała, albo nie zdawała sobie z tego sprawy.
Odwróciła się od ojca i spiorunowała mnie wzrokiem. Bałam się, że mnie uderzy, ale zawróciła do wyjścia i tylko gniewnie trzepnęła ręką swoją długą do kostek, powiewną spódnicę. Szybkim krokiem wypadła z salonu, zostawiając smugę intensywnej woni perfum, która długą chwilę wisiała w powietrzu, nie chcąc się rozwiać, tak jak jej gniew.
Często wspominałam swoje wczesne dzieciństwo, myśląc, że z kimś takim jak moja matka adopcyjna tata nie mógł być szczęśliwy w małżeństwie. I nieważne, że była piękną kobietą, a on zrobił karierę zawodową. Jego klinika słynęła w całych Stanach. Nazwał ją Willows i takie imię nadał też mnie. Matka adopcyjna twierdziła, że nie miała z tym nic wspólnego, co podkreślała, jeśli tylko ktoś wspomniał o moim imieniu. Bardzo się martwiłam, że z nim jest coś nie w porządku. Może dlatego nie potrafiłam wykrztusić słowa, kiedy ktoś zapytał, jak się nazywam. To oczywiście irytowało matkę adopcyjną, choć ona była przyczyną moich zahamowań. Bynajmniej nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia.
– Kto normalny nazywa dziecko tak jak wariatkowo? – pomstowała pewnego poranka. – Nawet jeśli zostało tam poczęte i urodzone?
Gdzie zostałam poczęta i urodzona? Musiałam czekać do ósmego roku życia, żeby poznać tę tajemnicę. Tata nalegał, żeby mama nigdy mi o tym nie mówiła, ale nieoceniona M.A. (skrót od Matka Adopcyjna, jak później nazywałam ją na użytek swój i Amou) przez lata podrzucała mi różne sugestie i aluzje. Aż pewnego popołudnia usiadła ze mną w salonie i opowiedziała mi wszystko.
– Słuchaj uważnie! – poleciła. Zawsze tak rozpoczynała swoje przemowy, jakby się bała, że skupię na czymś wzrok i przestanę jej słuchać – tak właśnie, słuchając jej, często czynił mój tata. Nie zaczęła mówić, dopóki nie upewniła się, że patrzę na nią.
– Powinnaś się dowiedzieć, w jaki sposób trafiłaś do nas. Dlatego masz być grzeczna i słuchać, co mówię, bo chcę ci pomóc. Wierz mi – dodała już łagodniej, niemal czule. Od razu się spięłam, bo była podejrzanie miła i czułam, że za chwilę powie coś okropnego. Matka nabrała powietrza i popatrzyła na mnie przeciągle. Na jej twarzy objawiło się napięcie i niezadowolenie, widoczne także w zimnym błysku pięknych niebieskich oczu. Szykowała mi jakąś straszną rzecz, choć tak bardzo chciałam wierzyć, że na swój sposób mnie kocha. Ona jedna w naszym domu mogła sobie marzyć i wierzyć w różne rzeczy. Moim lalkom nie wolno było mówić do mnie; moje filiżanki z lalkowego serwisu były zawsze puste.
Po krótkim wahaniu i wyraźnej walce ze sobą matka wreszcie utwierdziła się w decyzji o wyjawieniu tajemnicy, której własny ojciec nie chciał mi zdradzić. Pochyliła się nade mną i zapytała mrocznym, głębokim głosem:
– Wiesz, jak zostałaś zrobiona? Masz na ten temat jakieś pojęcie?
Pokręciłam głową. Skąd miałam wiedzieć takie rzeczy? Moje drobne ciało zesztywniało w oczekiwaniu. Czułam, jakbym miała błyskawicę w żołądku i grzmoty w kościach.
– Pewnego razu wyszło na jaw, że jeden z asystentów w klinice twojego ojca zgwałcił pacjentkę. Taką to ma profesjonalną ekipę! – powiedziała, krzywiąc się z niesmakiem. – Czy rozumiesz, o czym mówię, Willow De Beers? Jesteś dzieckiem z gwałtu!
Nie wiedziałam, co znaczy gwałt, lecz ona widać liczyła, że się domyślę.
– Jesteś dopiero w trzeciej klasie podstawówki, ale dzieci są nad wiek bystre w dzisiejszych czasach. Chyba nie wierzysz w bociany, w dzieci w kapuście czy inne bajki, prawda?
– Dzieci biorą się ze szpitala – odpowiedziałam.
– Zgoda, przeważnie kobiety rodzą dzieci w szpitalach, ale najpierw te dzieci zostały poczęte w domach czy w innych stosownych miejscach. W połowie dwudziestego wieku takimi stosownymi miejscami były na przykład tylne kanapy samochodów – mruknęła bardziej do siebie. Z reguły, kiedy mówiła o czymś, co ją zniesmaczyło, lekko przechylała głowę na prawe ramię.
Zupełnie nie wiedziałam, co myśleć. Dlaczego ona mi to wszystko mówi? Miałam nawet nadzieję, że jak dobra matka chce mi przekazać coś ważnego, ale szybko zorientowałam się, że jej cel jest inny.
– Mężczyzna wkłada tę swoją część, którą siusia, do tej części kobiety, którą ona siusia. W środku kobiety jest jajeczko, z którego wyrasta dziecko. Na razie wystarczy ci tyle, żebyś zrozumiała, o co chodzi.
Skrzywiłam się z niesmakiem. To brzmiało okropnie. Dlaczego mężczyzna ma siusiać w kobietę? I dlaczego ona ma mu na to pozwalać? Zdaje się, że moja mama adopcyjna znów chciała mnie nastraszyć!
– Kiedy kobieta nie chce, żeby mężczyzna jej to robił, a on nie posłucha i zmusi ją do urodzenia dziecka, nazywamy to gwałtem – wyjaśniała dalej. – Zrozumiałaś?
Kiwnęłam głową, obawiając się zaprzeczyć, choć nie wszystko było dla mnie jasne. Na przykład – dlaczego mężczyzna koniecznie chciałby mieć dziecko z kobietą, skoro ona wcale nie chce?
– Ta pacjentka była głęboko zaburzoną psychicznie młodą kobietą. Twój ojciec mówił, że nie zdawała sobie sprawy, co się wydarzyło, dopóki ciąża nie stała się wyraźnie widoczna. Nie rozumiem natomiast, jak mogło dojść do czegoś takiego i czemu nikt wcześniej niczego nie zauważył. Ale co zwykły człowiek może wiedzieć o tajemnicach nienormalnej kliniki pana doktora De Beers?
Dziwnie było słyszeć, jak mówi o swoim mężu i moim tacie jako o doktorze De Beers, jakby był kimś obcym. Często tak robiła. Mówiła o nim w trzeciej osobie, choć siedział naprzeciwko przy stole i jedliśmy kolację. Nie rozumiałam, czemu szydzi z kliniki, z której tata był dumny. To kolejna z tajemnic, których nie potrafiłam rozwikłać.
– Panu doktorowi De Beers nie wolno mówić, co się dzieje w jego klinice – ciągnęła. – Wszystko jest tam tajne i ukrywane gadaniem o tajemnicy lekarskiej i dyskrecji. Pan doktor pewnie się wstydzi, że zbija grubą forsę na pacjentach, a oni wolą się nie przyznawać, że wpadli w takie bagno, bo też im wstyd. I tak to działa – perorowała głośno i z coraz większym ożywieniem, jakby salon był pełen gości. Nie wiedziałam wtedy, że Amou stała za drzwiami i ze zgrozą słuchała, co mówi do mnie matka.
– Nie wiem, jak mogłam okazać taką słabość i zgodzić się na adoptowanie ciebie, ale stało się, nie ma odwrotu. Dlatego muszę cię traktować tak surowo, Willow – dodała i znów powrócił spokojny, racjonalny ton. Ale tylko na moment, bo pochyliła się ku mnie i jej oczy rozszerzyły się nagle.
– Mogłaś odziedziczyć coś z tego obłędu – szepnęła i tak mnie tym przeraziła, że potem przez wiele nocy nie mogłam zasnąć. Czy ma rację? Stanę się taka, jak pacjentki taty? Może któregoś dnia ja też trafię do jego kliniki?
Mijały dni, a ja bałam się spojrzeć w lustro, a nuż ktoś zobaczy we mnie wariatkę? Stałam się jeszcze bardziej wycofana i znalazłam schronienie w maleńkim zakątku mojego mózgu – jedynym miejscu, gdzie czułam się spokojna i bezpieczna, choć więziło mnie jak klatka. Im bardziej uciekałam w głąb siebie, tym bardziej podejrzewano mnie o psychiczne problemy. Zwłaszcza M.A.
Tata wreszcie coś zauważył i zapytał Amou, czemu ostatnio jestem taka nieszczęśliwa. Kiedy niania opowiedziała mu, co zrobiła matka, strasznie się zdenerwował i próbował mnie przekonać, że jestem absolutnie normalna. W swoim gabinecie rozmawiał ze mną łagodnym głosem, dodawał otuchy i ocierał opuszką kciuka parę łezek, które uroniłam.
– Ja chyba wiem najlepiej, kto jest chory psychicznie, a kto nie, prawda, Willow? – zapytał z uśmiechem. – Ocena stanu umysłu ludzi, diagnozowanie ich, to moja specjalność.
Jego słowa brzmiały rozsądnie, ale podobne wsparcie od taty powinnam mieć częściej. Niestety, rzadko poświęcał mi aż tyle uwagi. Może nie zdawał sobie sprawy, co się naprawdę ze mną dzieje i jakie są moje stosunki z matką. Wierzyłam, że tak było. A potem powiedział mi coś dziwnego.
– Masz swoją ukochaną lalkę, prawda? I pamiętasz chyba, jak ci mówiłem, że ktoś zrobił ją dla ciebie i przekazał przeze mnie? Otóż tę lalę zrobiła twoja prawdziwa mama, Willow! Czyż nie jest śliczna? Uwierz mi, ktoś umysłowo chory nie mógłby zrobić czegoś takiego.
Poczułam się trochę lepiej. Niestety, choć tata był wściekły na M.A. za to, jak postąpiła ze mną, ani na moment nie przestała mnie strofować, dokuczała mi przy każdej okazji. Jakby przyjęła sobie za punkt honoru, iż udowodni wszystkim, że odziedziczyłam skłonność do zaburzeń umysłowych. Usiłowałam nie słuchać, co mówi, więc ignorowałam jej zarzuty, że jestem nadpobudliwa i nie potrafię skupić uwagi. Moje wyniki w szkole absolutnie temu przeczyły. Na to odpowiadała, że nauczyciele są zbyt zajęci, żeby cokolwiek zauważyć, albo po prostu niekompetentni. Jeśli słyszała, że mówię do siebie, krzyczała, że mam schizofrenię. Próbowała temu zapobiec, zaklejając mi usta taśmą, gdy bawiłam się w swoim pokoju. Robiła tak zwłaszcza wtedy, kiedy przychodzili goście. Widocznie bała się, że przypadkiem mnie usłyszą. Jej niesmak pogłębiał fakt, że odgrywałam sceny ze swoimi zabawkami, mieszając słowa angielskie i portugalskie.
Gdy tata dowiedział się o kneblowaniu, ukrócił ten proceder. Mimo to matka adopcyjna nie ustawała w wysiłkach udowadniania mojej choroby psychicznej. I miała na nią dowody – wzdrygałam się na odgłos upadającej szpilki albo wlepiałam wzrok w podłogę, zamiast patrzyć na nią, kiedy do mnie mówiła. Ale co miałam robić, skoro tak strasznie się jej bałam? Nawet w rzadkich chwilach, gdy zwracała się do mnie łagodnie, a nawet pogłaskała po głowie, czy chwaliła Amou, że dobrze się mną zajmuje, podświadomie oczekiwałam, że zaraz się wścieknie albo wypowie jakieś okrutne słowa. Czasami tylko nieznacznie pochylała głowę i wzdychała, ale to znaczyło, że uważa mnie za niereformowalny przypadek, i bolało tak samo jak głośne reprymendy. Po prostu była absolutnie przekonana, że lęgnie się we mnie odziedziczone ziarno szaleństwa.
Pewnego ranka zebrała moje rysunki oraz kolorowanki i zaniosła je tacie, aby udowodnić mu, że zniekształcone, rozmyte twarze i postacie świadczą o ukrytych zaburzeniach. Ojciec musiał podejrzewać, że niektóre rysunki przedstawiają właśnie ją, lecz nie powiedział tego głośno. Nie uwierzyłaby, że ktoś – a zwłaszcza ja – zamiast urody może widzieć w niej szpetotę.
– Ponoć jesteś wielkim ekspertem. – Wpadła do jego gabinetu, podsuwając mu pod nos moje rysunki. – Dlatego nie rozumiem, jak możesz tego nie widzieć. Jak możesz nie widzieć, co sprowadziłeś do domu? Z nią jest coraz większy problem. Moi znajomi też patrzą na nią ze zdziwieniem. Byłam głupia, że zgodziłam się na to dziecko, choć Isabella wykonuje przy nim całą brudną robotę. Powinieneś umieścić ją w jakimś innym miejscu, gdzie fachowo by się nią zajęto, a nie nakładać na mnie taki ciężar!
– Nie ma takiej potrzeby, Alberto. W tych rysunkach nie pojawia się nic, co mogłoby świadczyć o zaburzeniach psychicznych – tłumaczył tata tym swoim spokojnym, lekarskim tonem. – Po prostu nie masz doświadczenia z małymi dziećmi. Bo gdybyś miała, wiedziałabyś.
– Ach, jasne, wykrzycz mi to w twarz! Wykrzycz mi w twarz, że nie mogłam mieć dzieci! – wrzasnęła, po czym wymaszerowała z gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi z takim hukiem, że nawet nasz duży dom zadrżał.
Amou i ja musiałybyśmy być głuche, żeby nie słyszeć tej awantury. Niania objęła mnie czule i szepnęła:
– Nie płacz, pequeninho, moja malutka. Amou zawsze będzie przy tobie. Nikt ciebie nigdzie nie odeśle.
Życie ze świadomością, że matka, nawet ta adopcyjna, tak naprawdę mnie nie chce, było jak życie w domku z kart albo kartonu. Wystarczy byle wiatr czy deszcz, i domek się rozpadnie, a ja, zostając samotna, bezbronna, wpadnę w jakiś czarny tunel bez wyjścia. Ciągle śniły mi się takie koszmarne sny.
Trzeba jednak przyznać, że M.A. narzekała nie tylko na mnie. Była typem kogoś, kto nie może żyć bez problemów. Mogły one dotyczyć mnie, ale tak samo Amou, reszty służby czy innych ludzi i rzeczy z jej otoczenia. Często chodziła po domu, wyrzekając głośno i bez przerwy, a jej słowa brzęczały jak puszki uwiązane do zderzaka samochodu nowożeńców. Może dlatego tata spędzał tyle czasu poza domem, a zatem i z dala ode mnie.

 
Wesprzyj nas