Świadek epoki? Za mało powiedziane: Tadeusz Rolke to świadek kilku epok, w dodatku wyjątkowy, bo wszystkie utrwalił na swych fotografiach, a pierwszy aparat kupił w szkole od kolegi w 1944 roku jako piętnastolatek.


Tadeusz Rolke. Moja namiętnośćPasjonująca lektura tej autobiografii, opowiedzianej Małgorzacie Purzyńskiej z bezpretensjonalnością i szczerością, chwilami po prostu zatyka czytelnika i dowodzi, że nie zastąpi jej żaden album ze zdjęciami. Każde zdjęcie ma przecież swoją historię nie mówiąc o tych, które nie zostały zrobione! W dodatku Tadeusz Rolke obdarzony jest fenomenalną pamięcią, a lekkość narracji nie pozwala uwierzyć w wyznanie: nie jestem literatem, żeby opisywać świat słowami.

Wielowątkowa, pełna anegdot opowieść o pracy i życiu towarzyskim, przede wszystkim w Peerelu, do którego – mimo wielu pięknych wspomnień – mistrz nie ma sentymentu, podkreślając jego absurd i nieprzewidywalność.

Tadeusz Rolke mówi o sensie fotografii i zmieniającym się sprzęcie, o sławnych i zapomnianych ludziach, których spotykał z obu stron obiektywu. Także o swoich kobietach mistrz fotografii mówi szokująco szczerze, ale i o sobie opowiada bez żadnej taryfy ulgowej, z imponującym dystansem!

***

Życie i praca Tadeusza Rolke to prawdziwa kapsuła czasu, a treścią jego życia były i są piękne kobiety, artyści i fotografia. Ta ostatnia jest jednak chyba najważniejsza „Fotografia to moja namiętność, pasja i powołanie” – mówi w tej książce Tadeusz Rolke.
Chris Niedenthal

Tadeusz Rolke jak Isaac Bashevis Singer wyznaje kult pracy i erotyki. Obu służy niestrudzenie od ponad pół wieku. Utalentowany kronikarz PRL-u, owej monokultury kotleta schabowego z dziewczynami w mini i skuterem Lambretta w tle, w brawurowej rozmowie z Małgorzatą Purzyńską wyjawia przed nami swoje sekrety. Nie tylko w sprawie kryteriów fotogeniczności, także innych zachwytów i olśnień. Namiętny i zaskakujący jak jego fotografie!
Agata Tuszyńska

Małgorzata Purzyńska
Tadeusz Rolke. Moja namiętność
Wydawnictwo Agora
Premiera: 17 listopada 2016

Tadeusz Rolke. Moja namiętność


Mama wyniosła z płonącej Warszawy tylko jedną walizkę, a w niej twój aparat i zdjęcia. Zabrała aparat, zdjęcia i pamiętnik swojego dziadka Jakuba Salingera w jednym pakunku, który ze sobą ciągnęła. Wiedziała, jak to dla mnie ważne. Aparat zaginął, niestety, w latach 70., krążył między moją córką a moim bratankiem Jankiem Rolke. Mama dała im go do zabawy, gdy byłem w Niemczech, i dzieciaki go zgubiły.

Pierwsze zdjęcia, które sam zrobiłeś…
To były najprostsze w świecie portreciki.

Zachowały się?
No tak – moja Marysia i jej koleżanka z sąsiedztwa. Marysia była służącą u nas, a jej koleżanka – ta miśka grubawa – pracowała u sąsiadów.

Dlaczego fotografowałeś służące?
A kogo miałem?

Przecież nie podobają ci się grube kobiety.
Marysia nie była taka gruba, raczej średnia, ta druga należała do korpulentnych. Sfotografowałem je, bo miałem ochotę robić zdjęcia we wnętrzu. Przed południem zrobiłem, widać dzienne światło. W szkołach fotograficznych to się nazywa portret w świetle zastanym.

Ale mówiłeś, że te pierwsze fotografie są nieciekawe.
Dla mnie ciekawe – wziąłem aparat i zrobiłem fotografię dwóch koleżanek po kolei. Albo odwrotnie.

A zdjęcie mamy?
Wtenczas jej nie zrobiłem. Widać podczas sesji była w pracy. Później sfotografowałem martwą naturę, którą ułożyłem na stole: krzyżyk i tulipan, który rzucił cień, bo słońce wpadało do pokoju. Superkompozycja jak na owe czasy.

To były twoje pierwsze zdjęcia?
Tak. I parę innych: portret mamy, przyjaciela, widok z okna. Kiedyś wyszedłem na ulicę w Warszawie, która nie była jeszcze całkowicie zniszczona (robiłem zdjęcia przed wybuchem powstania), sfotografowałem dom, w którym mieszkałem. Na ulicy Kredytowej stała dorożka (koniowi nie trzeba było obcinać głowy), a w drugim planie kobieta myła okno. To zdjęcie miało cechy fotografii miejskiej o życiu ulicy.

Kiedy kupiłeś pierwszy aparat?
W szkole, od kolegi, w 1944 roku. Miałem 14 lat. Zarobiłem pieniądze, budując modele samolotów z balsy. Genialne zupełnie! Sprzedałem model, może dwa, i miałem pieniądze; a może ciocia Hela mi dała kilka groszy? Nie był to, niestety, Rolleiflex, tylko prymitywny Kodak Baby Box. Miał soczewkę, ale w zasadzie to była camera obscura (od 1 metra do nieskończoności wszystko było ostre, jasność obiektywu 8-11, a migawka pewnie 1/30 sekundy), dlatego te moje pierwsze zdjęcia są takie miękkie, mało ostre. To był aparat na film szeroki, 4,5 centymetra, ale robił prostokątne zdjęcia 6×4,5 centymetra. Pod spodem miał nawet gwint na statyw. Najczęściej chodziłem do zakładu fotograficznego na Mazowieckiej, prosiłem o wywołanie filmu i zrobienie małych odbitek: 6×9. Wiesz, że jakimś cudem zachowała się koperta od fotografa z Mazowieckiej 11, w której dał mi odbitki?

Jak wyglądało wasze życie przed wojną?
U nas na Nowym Świecie? Fajnie. Ubogo. Żyliśmy w trójkę: mama, mój brat Andrzej i ja. Była też Stasia (tak ją nazywam, bo nie pamiętam imienia), młoda gosposia pochodząca ze wsi, jak w każdym mieszczańskim domu. Mieszkała w kuchni. Zajmowała się nami w godzinach pracy mamusi. Nieraz pomagałem jej w kuchni, uczyłem się gotować. Wspólnie z mamą prowadziły rachunki, za 5 złotych dziennie trzeba było wyżywić cztery osoby. Potem Stasia od nas odeszła.

Dlaczego?
Bo dostała lepszą pracę u pułkownika Adama Koca, legionisty, bliskiego współpracownika Piłsudskiego (należał do tak zwanej grupy pułkowników). Miał nowoczesną willę na Żoliborzu. Stasia bardzo nas lubiła, dzwoniła czasem, żeby porozmawiać z mamą. Opowiadała, jak jej się powodzi, a kiedyś, gdy państwo wyjechali, zaprosiła mnie na cały dzień, nocowałem w tej willi. Tam była genialna łazienka, której nie mieliśmy na Nowym Świecie. Piękne mieszkanie, meble, ogródek, który podlewaliśmy cały wieczór po upalnym dniu. Pyszne jedzenie zrobiła.

Z czego żyliście?
Mama była urzędniczką dziewiątej kategorii, bez żadnego wykształcenia; skończyła pensję. Dostała pracę w Zarządzie Miejskim przez znajomości, jako wdowa, dzięki temu, że ojciec miał przyjaciół z otoczenia prezydenta. Dostawała ze 120 złotych pensji i 100 czy 150 złotych emerytury, a tyle wynosiło komorne. W domu nie było radia ani gramofonu, bo nie było nas stać. Często jedliśmy dania mączne: kluski, pierogi, naleśniki. Przypuszczam, że pomagał nam wujek Pieniążek, mąż cioci Heli, który pracował w banku. Pochodził z ziemiańskiej rodziny. Wujostwo nie mieli dzieci.

Co robiła ta ciocia?
Leżała w łóżku chora. Kredytowa 10 mieszkania 13, telefon 501 74, trzecie piętro w podwórku. Przychodziła do niej doktor Rachoń i dawała jej różne proszki, zastrzyki, a co kilka tygodni pompowała jej wodę z brzucha. Ciocia była chora na opuchlizny wodne, to wynikało z choroby serca. Nie istniały inne środki na odwadnianie, więc trzeba było robić dziurę w brzuchu i lała się woda z cioci. Ciocia Hela była siostrą mamy.

Gdy ojciec żył, mama nie pracowała?
Nie. Ojciec był dyrektorem administracyjnym ratusza, piastował wysokie stanowisko. Mieszkaliśmy przy placu Teatralnym, w oficynie budynku przylegającego do ratusza.

Pamiętasz go?
Wysoki, fajny gość. W niedzielę rano brał mnie i Andrzeja do łóżka i się bawiliśmy. W czasie tych igraszek raz rozbiłem mu nos. Miałem dwa i pół roku, gdy zmarł w listopadzie 1932 roku. Zachowało się jedyne zdjęcie z ojcem zrobione w Zaciszu: jestem w beciku, mój brat ma trzy lata.

Opowiedz mi o rodzicach.
Tadeusz Rolkie urodził się w mieście Tbilisi, czyli Tyflis, był urzędnikiem państwotwórczym (nie wiem, czy twórczym) z drobnej szlachty kresowej. A mama, Zofia Rolke, z domu Salinger, urzędniczką. Burżuazja niemiecko-żydowskiego pochodzenia. Przechrzczona w swoim czasie.

Przez swoją matkę?
Nie. Jakiś prapradziadek, który leży na ewangelickim cmentarzu w Warszawie, pierwszy konwertował się na protestantyzm. Dalekie wujenki leżą jeszcze na żydowskim, przy Okopowej. Wszyscy Salingerowie na świecie to jedna rodzina, pochodzą z Hamburga, jedni pojechali do Ameryki, drudzy do Warszawy. Co roku 1 listopada nasza rodzina spotyka się na cmentarzu ewangelickim przy ulicy Młynarskiej. Zawsze lubiłem ten dzień. Mama zabierała nas tam od dzieciństwa. Ładny cmentarz ze starymi nagrobkami, interesujące nazwiska, stylowe kapliczki. Mama znała pół Warszawy: Pfeifer, Loth, Salzman, Jung to rodziny niemieckiego lub żydowskiego pochodzenia, które osiedliły się tutaj w XIX wieku. Wśród nich Salingerowie. Pierwszy w rodzinnej mogile leży mój pradziadek Jakub Salinger, który trafił na Sybir za pomoc powstańcom 1863 roku. Jego pamiętnik wyszedł drukiem po 120 latach od napisania, pod tytułem „Etapem z Warszawy do Krasnoufimska”.

Ty też byłeś też ochrzczony w Kościele protestanckim?
Nie. Mama była ewangeliczką, a ojciec katolikiem i ustalili, że my, synowie, będziemy katolikami. Żeby było prościej? A może wiedzieli, że tu jest kraj małej tolerancji, a ewangelik to prawie Żyd.

Ale mówisz o sobie: „Jestem stary Żyd”.
Ja bym bardzo chciał, ale nie jestem. Prapradziadek mojej mamy był Żydem, to jak ja mogę być Żydem? Mogę tylko interesować się ich historią, co zresztą czynię. Od dwudziestu kilku lat fotografuję żydowskie miasteczka w Polsce i na Ukrainie.

A twoja mama – jaka była?
Malutka, średniej tuszy. Bardzo ładna dziewczyna. Zachowały się zdjęcia, jak miała kilkanaście czy dwadzieścia lat. A jedno z nich jest wspaniałe, absolutne dzieło sztuki: mama, jej siostra i ich matka, wszystkie trzy piękne. Wyglądają, jakby były w żałobie, w długich, ciemnych futrach, babcia z mufką na rękach – niemal w XIX-wiecznych strojach. To zdjęcie musiało być zrobione przed I wojną światową. Moja mama urodziła się przecież w 1897 roku. Jak wybuchła I wojna światowa, miała 27 lat. Ty sobie wyobrażasz – stara panna. Dopiero wtedy miała narzeczonego, który w 1915 roku zginął w bitwie pod Konarami. W tej bitwie, stoczonej między wojskami rosyjskimi a austro-węgierskimi, uczestniczyła też I Brygada Legionów Polskich pod dowództwem brygadiera Józefa Piłsudskiego. W naszym mieszkaniu wisiał portret Kazimierza Karskiego, legionisty; mama czasem mówiła: „To wasz niedoszły tatuś”.
Ciocia Hela też późno wyszła za mąż za Henryka Pieniążka. Mama miała jeszcze dwóch braci. Obaj wcześnie zmarli. Pierwszy źle się prowadził, dorożkarz przyprowadzał go w nocy na górę pijanego i oddawał ojcu. Ten postanowił wysłać syna do internatu w Rosji. Przyszła rewolucja i chłopak zaginął. Zamordowali go. Drugi zmarł jako młody człowiek, nie było penicyliny.

Jak rodzice się poznali?
Tego nie wiem. Pobrali się w kwietniu 1924 roku. Mama miała 33 lata, ojciec niewiele więcej. Oboje brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej, ale poznali się w innych okolicznościach. Mama była sanitariuszką frontową, opatrywała rany żołnierzom podczas operacji „Mińsk”, tata był kapitanem artylerii. Ojciec trzymał w biureczku pamiątkowy zegarek, który uratował mu życie podczas wojny z bolszewikami – w jednej z walk kula trafiła go w pierś, zostawiła ślad na zegarku. Miał taki zwyczaj, że podczas mycia rąk zdejmował go i chował do górnej kieszonki munduru.
Mama opowiadała mi też inną historię z czasów wojny: noc, jakiś chutor na Podolu, ojciec zmęczony po patrolu szykował się do snu. Wprowadził konia do izby, zabarykadował drzwi, położył się obok zwierzęcia i zasnął. W środku nocy obudziło go ciche rżenie konia. Otworzył oczy, zobaczył zjawę – starca z siwą brodą, który stał chwilę nieruchomo, potem zniknął.

Masz inne wspomnienia związane z ojcem?
Mam taki powidok: Warszawa, 1930, plac Teatralny. Stoję na balkonie ratusza, są rodzice, brat, widzę tłum ludzi z góry (Andrzej by pewnie pamiętał, co to było za zgromadzenie). To były czasy, gdy Andrzej wołał do naszej służącej: „Aniu! Zrób cud”. Gosposia miała bowiem dziwną zdolność przesuwania przedmiotów siłą swojej psychiki. Nagle zmieniały miejsce nasze ładne bambusowe meble, talerz spadał ze stołu lub pękały szklanki. Tę anegdotę opowiadała mi mama.

Co się stało z wami po śmierci ojca?
Kilka miesięcy później mama musiała opuścić służbowe mieszkanie i wróciła do swojej matki.

Dokąd?
Przeprowadziliśmy się do Ludwiki Salinger, Nowy Świat 60, mieszkania 5, trzecie piętro od frontu, telefon 234 37. Mieszkanie było czteropokojowe, mieściło się w kamienicy na rogu Ordynackiej. Mieszkała tam również babcia Sylwina Adamkiewicz. Jej mąż Paweł, właściciel sklepu tabacznego przy Świętokrzyskiej, już nie żył. A kiedy jeszcze w tym samym roku babcia Ludwika umarła, ta druga się od nas wyprowadziła. Zostaliśmy w trójkę. Mama wynajęła pokój dwóm niezamężnym damom: Janinie Gardowskiej, nauczycielce muzyki, i jej siostrze Zofii.

Twoje zamiłowanie do muzyki bierze się z dzieciństwa?
Gdyby Chopin był kobietą, wyglądałby jak pani Janina. Była uosobieniem romantyzmu. To dzięki niej poznałem Chopina, Schuberta i innych romantyków. Często zasypiałem przy dźwiękach fortepianu, które dobiegały zza drzwi, polonezów, mazurków i marsza żałobnego, szczególnie przez nią ukochanego. Złośliwe zgrzyty tramwajów jadących Nowym Światem dołączały się do tych melodii. Świetnie pamiętam drugą rapsodię Franza Liszta i uwerturę „Chłop i poeta” Suppégo. Pani Janina została wkrótce przyjaciółką mamusi.

Miałeś swoje małe przyjemności?
Przedwojenna Warszawa kojarzy mi się z zapachem kawy, czekolady, pomarańczy i serów (choć pomarańcze były dla nas luksusem, dostawaliśmy jedną na dwóch, czasem kawałek czekolady). Mój świat to było Śródmieście. Poruszałem się między Nowym Światem a Kredytową. To była dobra dzielnica: drogie sklepy, piękne witryny, widno i czysto. Na tyłach domów, między Świętokrzyską a Pałacem Staszica, był jedyny w Śródmieściu bazar spożywczy. Chodziliśmy tam z mamą. Uwielbiałem chodzić na targ ordynacki i do Żyda, który miał śledzie, i do Rywki, gdzie pachniało serem. Było tam ze 25 gatunków sera: szwajcarskie, holenderskie, litewskie, tylżycki i ementaler, olbrzymie kręgi z dziurami. Wszystko w szkle i chromowane. Błyszczało. Ekspedientki w czyściutkich kitlach obsługiwały klientów, a Rywka siedziała w kasie. Bo u dziewczyn brało się towar, a płaciło się w kasie, przecież nie można rękami od pieniędzy kroić sera! Na straganie ze śledziami oferowano uliki i matiasy, zachwalane z akcentem, który wkrótce miał zniknąć nie tyko z bazarów. Ach, jak mnie się tam podobało! Te śledzie i sery. Te zapachy bezpowrotnie uleciały.
Niedaleko naszego domu na Mazowieckiej był zakład fotograficzny. Nieco dalej duży salon samochodowy z szybami na całą ścianę, gdzie stały błyszczące mercedesy, które chodziliśmy oglądać z bratem. Pamiętam eleganckie sklepy delikatesowe Hirszfelda, gdzie w zimie na zewnątrz wywieszano zwierzynę: zające i dziki. W sklepie Arasza obok naszego domu też pachniało pomarańczami i paloną kawą. Na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej był sklep z chałwą, różne gatunki w dużych blokach, obok kolorowe sorbety. Nieopodal mieścił się mój ulubiony sklep: wielki Dom Towarowy Braci Jabłkowskich. Naprzeciwko – Delikatesy Braci Pakulskich. Przy Szpitalnej na rogu Zgoda stał wysoki, sześciopiętrowy chyba dom, na dachu którego była ruchoma reklama wermutu, a Cinzano lał się z butelki do kieliszka. Cudowne!
Na Świętokrzyskiej, która przed wojną była ulicą księgarń i antykwariatów, był też sklep, w którym można było kupić modele dla majsterkowiczów: angielskie liniowce, niemieckie pancerniki, krążowniki i kolejki elektryczne. Chodziliśmy tam z bratem, bo kleiliśmy modele okrętów wojennych. Sklep działał jeszcze w czasie wojny. Pojawiły się wspaniałe niemieckie materiały: kolejki, zwrotnice, stacje kolejowe.

Twoja Warszawa to tylko Śródmieście?
Często bywaliśmy na Żoliborzu u wujostwa Paszkiewiczów; wuj Henryk był profesorem historii, wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim. Autobus odjeżdżał spod Pałacu Staszica, jechał nad Wisłą Wybrzeżem Gdańskim do krańcówki na placu Wilsona, a stamtąd szliśmy pieszo na ulicę Dygasińskiego. Znałem też trasę na Kredytową, do cioci Heleny Salinger, siostry mamy, i jej męża Henia Pieniążka. Na spacery chodziliśmy w Aleje Ujazdowskie, a na Ordynacką do cyrku Staniewskich, tuż obok nas. Któregoś razu arena była zamieniona w basen, clowni wpadali do tej wody, a spektakl nazywał się „Cyrk pod wodą”.
Chodziłem czasem do teatru. Pamiętam Ateneum na Powiślu z lotem w kosmos ślicznej dziewczynki, duży teatr na Karowej, gdzie grali „Żabiego króla”, i przedstawienie w Nowej Komedii, w którym tekst ostatniej sceny brzmiał: „Tak się kończy ta historia cała o niebieskich migdałach”.

A kino?
Zagłębiem kin był Nowy Świat, po seansie na ulicę wylegały tłumy dobrze ubranych warszawiaków. Były jeszcze Palladium na Złotej i Atlantic na Chmielnej. Czasami szliśmy na fajny film, bilet kosztował złotówkę: „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”, „Rok 2000” – futurystyczna wizja świata, z samolotem, który lata bez pilota – i dokument „Francja czuwa”. Ten ostatni uwielbiałem, jak mocna Francja pobije Niemców. Linia Maginota: pole, są kopki siana, raptem stóg się otwiera, wychodzi olbrzymia armata skierowana na Niemców. Musisz pamiętać, że rosła histeria wojenna i poczucie wielkomocarstwowości Polski. Zaostrzał się konflikt z Litwą. Wodzu, prowadź nas na Litwę! Nie wyobrażasz sobie, jaki to był kretyński kraj z tymi politykami. Jak to było dęte, te parady przed generałami i marszałkiem Rydzem-Śmigłym – Nasz drogi, dzielny wódz/ Jak zechce, pójdziem z nim w litewski kraj. A później zajęcie Czechosłowacji – wielki sukces oręża polskiego. Polska odzyskała Zaolzie, biorąc udział w rozbiorze Czechosłowacji wraz z Hitlerem. I to była duma tych durnych polityków, generałów chodzących z orderami. Kazali nam w to wierzyć: Gdy czołgi jadą, ach, co za radość/ Będzie zabawa, będzie maj/ Nasze ulice i kamienice/ moc kwiatów pada, błyszczy stal/ Ludzie w podziwie szczerym, prawdziwym na czołgi patrzą się/ A z czołgu wieży nasi żołnierze, każdy w podzięce uśmiech śle – takich rzeczy nas uczyli pod biało-czerwonymi sztandarami. Mienią się rzędy wojska, jak lity pas słucki, na trybunę wstępuje marszałek Piłsudski. Bezustanne hymny.

Tych wierszyków uczono w szkole?
W prywatnej szkole pani Chełmońskiej, pewno w publicznych było gorzej.

Gdzie chodziłeś do szkoły?
Na Czackiego, tak samo jak mój starszy brat – z domu w prawo, Świętokrzyską w lewo, i znów w prawo. Najpierw przez rok chodziłem do przedszkola, które mieściło się w tej szkole. W tym czasie głośno było o wyczynach kapitana Jerzego Bajana. To jedno z moich pierwszych wspomnień: nasza nauczycielka wzięła dwa podłużne klocki, równej długości, mówiąc: „Zrobimy samolot Bajana”. I złożyła te klocki na krzyż. „To nie jest żaden samolot Bajana! – krzyknąłem – bo skrzydła samolotu są przecież dłuższe niż kadłub”. Szkoła była dość elitarna.

Stać was było na czesne?
Nie płaciliśmy czesnego, bo mama chodziła z właścicielką na tę samą pensję i dzięki ich zażyłości zostaliśmy przyjęci. Kolegą z klasy mojego brata był Andrzej Schally, syn szefa kancelarii wojskowej prezydenta RP (przeczytałem gdzieś, że w latach 70. dostał Nagrodę Nobla, wówczas nazywał się już Andrew V. Schally). Uczył się z nimi wnuk Aleksandra Kraushara, znanego adwokata i publicysty. Jego rodzice mieli dom w Baniosze, między Piasecznem a Górą Kalwarią, i któregoś wiosennego dnia zaprosili całą szkołę na majówkę. Wsiedliśmy na placu Unii do kolejki wąskotorowej jadącej do Góry Kalwarii. Cały dzień harcowaliśmy po lesie i łąkach, dostaliśmy jeden posiłek i pod wieczór wróciliśmy do domu. Moim kolegą z klasy był Stefan Kudelski, późniejszy twórca (gdy zamieszkał w Szwajcarii) magnetofonu Nagra, który zawojował rynek sprzętu profesjonalnego i był używany przez reporterów radiowych, telewizyjnych oraz studia filmowe na całym świecie. Uczniami szkoły było też rodzeństwo Szpotańskich, ich rodzice mieli na Grochowie ogromną fabrykę sprzętu elektrycznego. Do szkoły przynosiliśmy dwa śniadania, jedno dla siebie, drugie dla biednego dziecka ze szkoły czy ochronki przy ulicy Podwale.

Masz pamiątki ze szkoły?
Zachowało się jedno zdjęcie z naszej wizyty u pana prezydenta Ignacego Mościckiego zrobione w Sali Malinowej na Zamku Królewskim (miała okna od strony Nowego Zjazdu). Miałem jakieś siedem-osiem lat, na zdjęciu są też: mój brat, Basia Lesiowska, moja pierwsza sympatia, Krzyś Hirszel, mój przyjaciel, Jurek Kulesza, późniejszy powstaniec warszawski, Janusz Rowiński, u którego w mieszkaniu były potem tajne komplety (jego ojciec miał sklep z futrami), pani Helena Chełmońska i jej asystentka, pani Preis.

U prezydenta było kilka klas?
Cała szkoła. To była maleńka, droga szkoła, w klasie było po dziesięć osób. Fotograf, który miał zlecenia na Zamku, nazywał się Masłowski czy Malarski. Wchodził i robił jedno zdjęcie z aparatu na statywie.

Tylko jedno?
Jedno. Potem każde dziecko dostawało odbitkę, oczywiście za pieniądze.

Było to dla ciebie przeżycie?
Tak, trzeba było śpiewać hymn, jak pan prezydent wchodził.

Mama coś ci tłumaczyła?
Nie, ale kupowaliśmy gazetę codzienną – „Kurjer Warszawski”, czytany przez urzędników państwowych i inteligencję. Któregoś dnia zobaczyłem na pierwszej stronie pustą szpaltę. Pytam: „Co tu się stało, mamusiu?”. „Cenzura interweniowała. Zdjęli artykuł”. Wychodziła też „Gazeta Polska”, chyba endecji, czyli pewnie prorządowa. Dwie bulwarówki, w tym „Wieczór”, oraz „Robotnik” – opozycyjna gazeta, organ PPS.

Tyle dzienników?
Dużo. Redakcja „Robotnika” miała siedzibę niedaleko nas, na ulicy Wareckiej, i jak były demonstracje, działy się niezłe numery. Nowy Świat był ulicą głównego życia politycznego. Wszystko szło Nowym Światem. Mieliśmy narożne okno, widać było Nowy Świat prawie do Alej Jerozolimskich. Ludzie się do nas zamawiali na defilady, by mieć miejsce przy oknie. Parada wojskowa na 3 Maja od Zamku Królewskiego do Belwederu. Parada na 11 Listopada. Pogrzeb Piłsudskiego Nowym Światem. Pogrzeb pana Boboli, co go Ukraińcy zamordowali, bo był tam natrętnym katolikiem, a Polacy uznali go za męczennika – wielkie święto, Nowym Światem jechała trumna. Powrót relikwii. A na 1 Maja awantury straszliwe: wychodzili komuniści, endecy w szarfach, ze szpadami, drukarze z PPS. Wszyscy się lali pałami. Widać było tylko pały i szpady. I krzyki. Potem przyjeżdżała policja na sygnale: tuti, tuti – olbrzymie samochody bez ścian, tylko dach i ławki, a policjanci w hełmach i z tarczami wyskakiwali z nich w ciągu pół sekundy. Zjawiał się też samochód pancerny z armatką wodną i lał wszystkich. Po 15 minutach był koniec manifestacji. Tylko aresztantów prowadzili. Podobały mi się zwłaszcza te armatki wodne. Jako dziecko nauczyłem się w tym oknie następujących słów: „żydokomuna”, „bij Żyda”, „faszyści”, „krwiopijcy”, „a niech cię Matka Boska broni”.

 
Wesprzyj nas