W drugiej części sagi rodu Petrycych Mirosława Kareta ponownie zaprasza w niesamowitą podróż ulicami wojennego Krakowa, który skrywa o wiele więcej tajemnic, niż mogłoby się wydawać.


BezimienniNikt nie mógł się o nim dowiedzieć. Odkrycie przez Niemców rannego lotnika RAF-u byłoby druzgocące dla krakowskiej konspiracji. Pelagia wiedziała, że dla dobra wszystkich musi dochować tajemnicy.

Wszystko się zmieniło, kiedy kilkadziesiąt lat później przyjechała do Polski. Ale jej opowieść była tak nieprawdopodobna, że nawet najbliższa rodzina w nią nie uwierzyła…

Dopiero Ania Petrycy, córka znanego lekarza i polityka, postanowiła pomóc ciotce w odnalezieniu świadków tamtych wydarzeń. Czy uda im się odtworzyć losy załogi Liberatora, alianckiego bombowca, który rozbił się pod koniec wojny na krakowskim Zabłociu?

Heroiczna miłość, polskie podziemie i walka o pamięć.

Mirosława Kareta (ur. 1973 r. w Krakowie) jest absolwentką historii oraz pobocznych studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowała jako reporter w “Dzienniku Polskim”, później przez dziesięć lat mieszkała z rodziną w Niemczech. Po powrocie uczestniczyła w opracowywaniu programu telewizyjnego na rynek niemieckojęzyczny. Jest autorką książek: “Raj od kuchni”, “Kolorowe szkiełka” (Zysk i S-ka) oraz “Pokochałam wroga” (WAM).

Mirosława Kareta
Bezimienni
Wydawnictwo WAM
Premiera: 18 października 2016

Bezimienni


I

Ruislip, piątek, 20 grudnia 1991

Pelagia Redlich zatrzasnęła z hukiem wieko nowej walizki – małego dzieła sztuki z czerwonej lakierowanej skóry – jednej z kompletu, który kupiła ostatnio u Harrodsa. Spojrzała na stojące na komodzie zdjęcie i pokiwała głową.
– Wyjeżdżam – poinformowała kategorycznym tonem. – Nie myśl sobie, że będę tu siedzieć w każde święta i gadać do twojej fotografii!
Mąż, jak zwykle, patrzył na nią z wielką miłością i wyrozumiałością. I, jak zwykle, nie miała zielonego pojęcia, co sobie tak naprawdę myśli.
Usiadła na łóżku i znów pokiwała głową. Dziś mijało dokładnie czterdzieści siedem lat od chwili, gdy się w nim zakochała. Pamiętała to wszechogarniające ją wówczas poczucie, że straciła wszystko, na czym jej kiedykolwiek zależało, i nie ma już po co żyć. Za kilka godzin mieli się rozstać na zawsze. Kto by pomyślał, że potem przez tyle lat będą ze sobą tak szczęśliwi!
Starsza pani westchnęła, jej oczy przysłoniła mgiełka. Myślała o tym, jak niespodziewanie można znaleźć miłość tam, gdzie się jej zupełnie nie szuka! I jak szybko człowiek podnosi się z dna rozpaczy, jeśli tylko się jej nie podda…
Wzdrygnęła się. Echa dawno minionych zdarzeń wyrwały ją z romantycznego nastroju. Od końca wojny – tak jak się umówili – starała się nie sięgać pamięcią do tego straszliwego czasu. Było to trudne, ale się udawało, szczególnie wtedy gdy on przy niej był. Teraz jednak wspomnienia, raz spuszczone z uwięzi, porwały ją w przeszłość. Zadrżała, gdy przypomniała sobie noc, która zmieniła na zawsze życie ich obojga…

Niebo nad Polską,
czwartek, 17 sierpnia 1944, godzina 2.00

Milczeli, ogłuszeni grzmieniem czterech potężnych silników, niosących ich przez czarną, bezksiężycową noc. Po wielu godzinach lotu, bardzo już zmęczeni, nie mogli sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi. Kończyła się właśnie trzecia kwadra, ale to nie oznaczało, że są bezpieczni. Od dawna wiedzieli, że niemieccy piloci nie potrzebują światła księżyca – technika zastępowała im oczy.
Przed chwilą pozbyli się ładunku – zrzucili przeznaczone dla powstańców zasobniki nad umówionym miejscem w lasach piotrkowskich. Udało się to zrobić w dwóch nalotach i Liberator wzniósł się zaraz, pozostawiając za sobą chmurę białych jak pieczarki, malutkich spadochronów. Powoli opadały ku ziemi, chroniąc przed roztrzaskaniem się ładunek broni, amunicji, sprzętu radiowego, opatrunków i ubrań. Teraz lotników czekała ostatnia część zadania – powrót.
Dzięki zainstalowanej w samolocie aparaturze mieli przewagę – widzieli nieprzyjaciela, zanim jeszcze ten odkrył ich obecność. Dlatego siedzący w kabinie nawigatora mężczyzna nie spuszczał oka z mżących fosforyzującą zielenią przyrządów, których anteny zamontowano przy skrzydłach, na nosie i na ogonie bombowca. Tylko on zdawał sobie sprawę, jak wiele zależy od ich prawidłowej pracy – i od jego szybkich, precyzyjnych reakcji. Lecieli nad terytorium wroga, w każdej chwili groziła im dekonspiracja.

Uśpiony Radom zostawili za sobą. Sierżant Alois Nowok oderwał wzrok od szarobłękitnej, pokrytej ciemniejszymi plamami płetwy steru myśliwca i spojrzał w czerń nocy. Tuż przed jego oczami drżały czułki anten radarowych, sterczące z obłego łba maszyny.
„Niepokojąco piękny… uwodzicielski… drapieżny” – takimi słowami określał Junkersa Onkel Feri, najstarszy pilot pułku. „Stojący u szczytu ewolucji łowca… gigantyczny nocny owad… krwiożerczy motyl…” – mawiał zwykle przed wyruszeniem na akcję, głaszcząc pieszczotliwie gładki metal.
Latał jeszcze w wielkiej wojnie i kochał to, co robił. W głębi duszy był poetą. Miał trochę węgierskiej krwi i dziwnie dobre, ciepłe, myślące oczy. Każda wyprawa z nim miała w sobie posmak romantycznej przygody.
Tej nocy obok Aloisa nie siedział jednak „Wujaszek”, lecz energiczny, młody Oberfeldwebel1 Helmut Dahms. As na dorobku. Nie obchodziło go oniryczne piękno nocnego myśliwca. Leciał po to, by strzelać – i zabijać.

Wielka antena radaru Würzburg Riese w Grabiu obracała się powoli. Operator nie miał wątpliwości – na niebie pojawiły się co najmniej trzy cele. Teraz musiał tylko przesłać koordynanty do załóg krążących w swoich maszynach wokół radiolatarni w Radomiu…
Chwilę później Ju-88 Dahmsa pochylił się ostro na skrzydło i wznosząc się, pomknął na południowy wschód.

Na świetlistej smudze z brzegu ekranu ukazało się nieznaczne wypiętrzenie. Małe zrazu, niewyraźne. Mężczyzna w kabinie nawigatora, który dzięki swoim posiwiałym skroniom od razu zyskał sobie wśród załogi bombowca pseudonim „Dziadek”, wpatrywał się weń z napięciem. Kształt rósł i zbliżał się.
– Hunowie nas widzą! – poinformował dowódcę. – Jeden jest na piątej! Namierza nas!
– Postaram się go zgubić – głos kapitana Wrighta w słuchawkach interkomu był spokojny i opanowany. Jakby chodziło o proste ćwiczenie, a nie o życie siedmiu ludzi, zawieszonych w długoskrzydłej maszynie dwanaście tysięcy metrów ponad uśpioną, okupowaną Polską.
Samolot drgnął. Silniki zagrały wyżej, gdy bombowiec wykonał gwałtowny skręt o czterdzieści pięć stopni na prawo, nurkując jednocześnie z pełną prędkością. Rzuciło nimi, po pokładzie zaczęły się toczyć łuski amunicji i spadochrony. Strzelcy boczni, przypięci pasami przy swoich stanowiskach, z trudem trzymali się na nogach, nadaremnie wytężając wzrok. Łowca wciąż jeszcze krył się w ciemności, poza zasięgiem ich browningów. Długą chwilę nie wiedzieli, czy dzięki korkociągowi udało się zgubić wrogi samolot. William D. Wright gwałtownie podnosił teraz maszynę, przechylając ją jednocześnie na drugie skrzydło. Z każdym skrętem Liberator trzeszczał, a silniki zmieniały dźwięk.
„Dziadek” śledził odbicia fal. Wydawało się, że manewr zadziałał. Ale nie mogli dłużej ryzykować. Nadszedł czas, by włączyć aparaturę zagłuszającą.
– Teraz ja wam zagram!

Operatorzy radaru w Grabiu czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Jeden z celów, dotąd wyraźny, nagle zaczął się rozpływać. Dwie załogi Nachtjagdgeschwader 1002, precyzyjnie doprowadzone w pobliże przemykających w mroku alianckich bombowców, już rozpoczynały rzeź między Brzeskiem a Gorlicami. Tylko Dahms czekał – zawieszony nad Miechowem – klnąc po cichu, lecz bardzo soczyście. Jego cel zniknął.
Alois Nowok pochylił się nad ekranem radaru pokładowego. Czyżby mu się zdawało? Krąg, cienki jak obrączka ze zwiniętego włosa, zabłysnął zielonkawym światłem – i zaraz zgasł. Ale instynkt podpowiadał sierżantowi, że trzeba iść tym tropem.
– Jest! – mruknął, czując przebiegający całe ciało dreszcz podniecenia. Zaczynały się łowy.
Dahmsowi nie trzeba było dwa razy powtarzać…

„Dziadek” kręcił ebonitowymi gałkami, początkowo spokojnie, potem coraz bardziej nerwowo, zmieniając częstotliwości.
– Mamy go na ogonie, pilnować szóstej!
Strumyczek zimnego potu spływał mu po kręgosłupie. To musiał być jeden z tych potworów obsługiwanych nie tylko przez pilota, ale i radiooperatora – szybki, zwrotny, z dwoma silnikami oraz zapasem paliwa umożliwiającym długotrwałe i dalekie rajdy w powietrzu.
Silniki grały pełną mocą. Pokład bombowca trząsł się przy kolejnym nurkowaniu, drżały też z wysiłku ręce dowódcy trzymającego wolant. Choć Liberator kluczył, stosując najbardziej skuteczne manewry, a nadajnik wysyłał nieprzerwanie sygnały zakłócające, nie potrafili pozbyć się pościgu.

Skręcali łagodnie na południe i Alois uśmiechnął się, gdy wreszcie krąg zabłysnął mocno i wyraźnie, potwierdzając, że intuicja go nie myliła. Teraz już go nie zgubią! Rzucił krótką komendę do Dahmsa, ten lekko skorygował kurs. W ciemności przed sobą ujrzeli cztery rozżarzone punkty – to świeciły się wyloty rur wydechowych silników bombowca… Obaj poczuli wstrząs, gdy myśliwiec wpłynął w strumień zaśmigłowy wzburzonego powietrza za ogonem Liberatora.
Zadanie radiooperatora było wykonane, odtąd już wszystko miało się dziać automatycznie. Alois jednak wstrzymał oddech. Choć było to zupełnie niemożliwe, przez głowę przebiegła mu nagła, bardzo niepokojąca myśl, że tamta załoga o nich wie…

Teraz Liberator wznosił się ostro.
– Oczy otwarte! Górny! Boczni! Ogon! – mobilizował strzelców Wright.
Przerwał mu łoskot czterech browningów – z górnej i tylnej wieży.

– Scheiße!3
Dahms przydusił Junkersa, skręcając w lewo. Pociski przeszły dość daleko od oszklonej kabiny, ale wrażenie było porażające. Jeszcze się nie zdarzyło, by któryś z tych mułów Churchilla, wożących broń dla bandytów w Warszawie, próbował się bronić! Nie mieli przecież szans, by zauważyć nocnego łowcę wślizgującego się pod ich brzuch…
Nowok wydał z siebie urywany, spazmatyczny krzyk. Dowódca myśliwca nie zwrócił na niego uwagi, odruchowo przygotowywał się już do drugiego ataku. Nagle niebo w dole rozjarzyło się żółcią i błękitem. Liberator zadrżał jak śmiertelnie trafione zwierzę. W jednej chwili Dahms zrozumiał, że mają towarzystwo – i że nie będą musieli po tamtych poprawiać.
Przeżuwając przekleństwa, odbili i zniknęli w bezkresie nocy.

Onkel Feri swymi dobrymi, brązowymi oczami spoglądał na agonię wielkiego bombowca. Raz już go omal nie zgubił. Ale poczekał cierpliwie – i opłaciło się, niebiosa zesłały mu Dahmsa. Wystarczyło cicho podążyć za nim w ciemnościach nocy.
Teraz „Wujaszek” czuł smak zwycięstwa, a to było przecież najważniejsze! Mało go obchodziło, że będzie musiał oddać to zestrzelenie, by nie tłumaczyć, dlaczego na chwilę kazał towarzyszowi wyłączyć swój pokładowy radar… Nie każdy miał takie jak on kontakty w Abwehrstelle i znał najświeższe doniesienia wywiadu o rozwijanej przez Anglików nowej, supertajnej technologii. Nie każdy też miał tyle wyobraźni co on…

– Abandon! – rozkazujący głos Wrighta w słuchawkach interkomu był dziwnie daleki, zduszony.
„Dziadek” próbował się podnieść z podziurawionej podłogi, lecz nie mógł. W głowie miał piekielny jazgot, prawe ramię rozdzierał mu paraliżujący ból, a gardło kaleczyły drobinki szkła i metalu. W jednej chwili przypomniał sobie gwałtowne rozbłyski światła i ogłuszający huk. Dostali! Rozpaczliwym wysiłkiem strząsnął przygniatające mu nogi szczątki skrzynek, podniósł się na kolana i spojrzał na swoją aparaturę – była roztrzaskana, tak jak większość przyrządów w kabinie. Ocalał jednak detonator…
W tej chwili do wnętrza Liberatora wtargnęła fala zimnego powietrza, przesyconego dymem z płonącego silnika. Pilot otworzył luk bombowy, który stanowił dla nich drogę ucieczki.
Samolot leciał nadal, ale gwałtownie tracił wysokość. „Dziadkowi” żołądek podszedł do gardła. Lewą ręką sięgnął pod fotel i długo mozolił się, przypinając spadochron do uprzęży. Wreszcie, z detonatorem w dłoni, dowlókł się do kabiny pilota. Spojrzał na dowódcę dokładnie w chwili, gdy uderzyły w nich snopy świateł obrony przeciwlotniczej z Krakowa. Cały kombinezon kapitana był przesiąknięty krwią. Przekrzywiony w swoim fotelu, z jakąś rozpaczliwą siłą trzymając stery, Wright ciągle jeszcze kontrolował maszynę.
– Co z tobą?! – „Dziadek” zrozumiał, że jego rana jest niczym w porównaniu z obrażeniami, jakich doznał dowódca.
Pilot nie odpowiedział, skupiony całkowicie na swoim zadaniu. Chciał im dać szansę na opuszczenie bombowca. Z płonącymi silnikami, złapani w pułapkę przez szperacze, które namierzyły ich i już nie puszczały, stanowili teraz idealny cel dla artylerii.
– Muszę zniszczyć urządzenie – wychrypiał „Dziadek”.
Wright na ułamek sekundy podniósł na niego umęczony wzrok. Widać było, że nie da rady nawet wstać o własnych siłach.
– Więc zrób to i skacz! – rozkazał.
– A co z innymi?! Liversidge?!
Odpowiedziały mu tylko głuche trzaski interkomu.
Procedury były bezwzględne – aparatura nie mogła się dostać w ręce wroga. „Dziadek” miał jednak w głowie tylko jedną myśl – co się stanie z tymi, którzy nie zdążą wyskoczyć?! Ogarnął go dziwny bezwład. Skądś – z jakiegoś innego wymiaru – popłynęły do niego dźwięki fortepianu. Mocne akordy Poloneza As-dur Chopina, granego zaledwie kilka dni temu osiemset mil stąd, w Foggi we Włoszech.
„Tak musi być” – usłyszał znajomy głos.
– Na miłość boską! – Okrzyk dowódcy przywrócił mu przytomność. – Dłużej go już nie utrzymam!
– Liversidge?! – Znowu żadnej odpowiedzi od nawigatora.
– Kapitanie?!
Wright milczał. Jego bezwładne ciało opadło na stery. Jakaś pierwotna żądza przetrwania, silniejsza od woli i wszystkich wcześniejszych rozterek, kazała mu teraz za wszelką cenę ratować własne życie. „Dziadek” wcisnął guzik detonatora i rzucił się w stronę luku. Już widział ziejącą pod nim czeluść, gdy nagły wstrząs cisnął go w tył. Huk rozdarł powietrze i poszycie kadłuba – koło skrzydeł, z tyłu i z przodu samolotu, eksplodowały kule ognia.
Liberator spadał, a oni spadali wraz z nim. Ostatnim wysiłkiem, w płonącym piekle, „Dziadek” przetoczył się przez krawędź nad przepaścią i od razu pociągnął za linkę otwierającą spadochron. Ale nie miał nadziei na to, że czasza zdąży się otworzyć.
Do jego świadomości dotarł jeszcze huk kolejnej eksplozji – gdzieś w oddali samolot, przypominający teraz kometę, rozpadał się na części. Ostatnie dźwięki Poloneza Heroicznego zabrzmiały mu w uszach, nim ogarnął go przerażający chłód, a potem cisza – i ciemność.

 
Wesprzyj nas