Para amerykańskich turystów, żądna zdobycia oryginalnego trofeum z zagranicznej wycieczki, na własną rękę organizuje wykopaliska w pobliżu lotniska. Zamiast oczekiwanego starożytnego posągu wydobywa z torfowiska zwłoki szesnastoletniej dziewczyny… Kolejny tom z włoskiego cyklu mistrza kryminału Davida Hewsona.


Willa MisteriówWszystko wskazuje na to, że zamordowano ją w legendarnej Willi Misteriów podczas tajemniczego obrzędu, którego od wieków nikt już nie praktykuje. Kiedy łudząco do niej podobna turystka znika bez śladu, policja zaczyna podejrzewać, że krwawy kult wciąż ma grono wyznawców.

Dochodzenie prowadzą dwaj detektywi: młody Nico Costa, wegetarianin i biegacz, oraz starszy od niego Gianni Peroni, pięćdziesięciolatek ze sporą nadwagą, którego twarzy nie da się zapomnieć. Zupełnie nieoczekiwanie pomaga im patolożka, Szalona Teresa. Krąg osób zamieszanych w sprawę zaczyna się jednak niepokojąco rozszerzać. Na horyzoncie pojawiają się też osobliwi członkowie mafii: starzejący się boss, jego syn zainteresowany wyłącznie rozrywkami i młoda żona mafiosa, sypiająca i z mężem, i z pasierbem…

David Hewson z detalami ujawnia kulisy działania włoskiej mafii i współpracującej z nią skorumpowanej policji. Wszystkie wątki w niekonwencjonalny sposób łączą się ze sobą i zaskakują.

To już drugi – po “Porze na śmierć” – tom serii kryminałów z detektywem Nico Costą. To młody, nieco naiwny wielbiciel sztuki (a w szczególności malarstwa Caravaggio), wegetarianin uprawiający biegi, syn znanego włoskiego komunisty. Każda książka może być czytana niezależnie, jednak w kolejnych tomach Hewson stara się pokazać dojrzewanie Costy i to, w jaki sposób zmiany charakteru wpływają na jego relacje z bliskimi.

***

Wartość literacka tej książki nie podlega dyskusji, a całość wywołuje przyjemne wrażenie, że jeszcze można napisać powieść, gdzie rozrzucone, nie przystające do siebie elementy składają się w kompletną całość zgodnie z najszlachetniejszymi zasadami kompozycji. Brak tutaj pędu na łeb na szyję, wszystko sensownie zanurza się w relacjach międzyludzkich, historii, rzymskim zgiełku. Jest i romans, i zdrada, kolejne trupy, śledczy ze swoimi słabościami, niejednoznaczność postaci, ich emocjonalne ukrwienie oraz nieprawdopodobnie gęsta atmosfera, dzięki której napięcie nie spada ani na moment.
– Łukasz Orbitowski

Zabawa, która przemieniła się w krwawą ceremonię.

David Hewson – (ur. 1952 w Yorkshire) bestsellerowy brytyjski pisarz znany na świecie ze znakomitych pomysłów fabularnych i doskonale skonstruowanych powieści. Umie precyzyjnie przedstawiać fakty, ale niekoniecznie w najbardziej oczywisty sposób. Jego powieści kryminalne i sensacyjne, których akcja rozgrywa się w europejskich miastach, nie schodzą z list bestsellerów. W wieku siedemnastu lat porzucił naukę i rozpoczął pracę w lokalnej gazecie w północnej Anglii, później współpracował z „The Times” i „The Independent”. Od czasu debiutu w 1986 roku wydał około dwudziestu książek. Popularność przyniosły mu powieści na motywach popularnego serialu “The Killing”/ “Dochodzenie” w reżyserii Sørena Sveistrupa (wszystkie trzy tomy ukazały się w Polsce nakładem wydawnictwa Marginesy).

David Hewson
Willa Misteriów
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 18 stycznia 2017

Willa Misteriów

LUPERCALIA

Bobby i Lianne Dexterowie byli porządnymi ludźmi. Mieli nowy drewniany dom pięćdziesiąt kilometrów od Seattle, stojący na dziesięcioarowej działce, która wcinała się klinem w spory sosnowy zagajnik. Pracowali do późna w pobliskim biurze Microsoftu, Bobby w dziale marketingu, Lianne w księgowości. Co weekend szli w góry, a raz do roku wspinali się na szczyt Mount Rainier. Trenowali też trochę, chociaż Bobby’emu wciąż nie udawało się zwalczyć, jak to nazywał, brzuszka tatuśka, który przelewał się nad paskiem jego dżinsów. A miał dopiero trzydzieści trzy lata.
Dexterowie byli spokojnymi, wygodnie żyjącymi Amerykanami z klasy średniej. Jednak każdej wiosny na dwa tygodnie w roku zupełnie się zmieniali. Wyjeżdżali na zagraniczne wakacje. Wszystko jest kwestią proporcji, twierdzili. Ciężka praca przez pięćdziesiąt tygodni w roku, przez pozostałe dwa – ostra balanga. Najlepiej tam, gdzie miejscowi człowieka nie znają i gdzie obowiązują inne zasady albo nie ma ich wcale. Dlatego właśnie w ten chłodny piątek, zalani w trupa czerwonym winem i grappą, siedzieli w wynajętym renault clio piętnaście kilometrów od Rzymu. Bobby jechał stanowczo za szybko wyboistą nieoznakowaną dróżką prowadzącą z lotniska Fiumicino ku szarej, płaskiej linii meandrującego Tybru.
Lianne spoglądała na męża, starając się nie okazywać zaniepokojenia. Bobby wciąż jeszcze był wściekły. Cały ranek zmitrężył z wykrywaczem metalu, polując na skarby na obrzeżach odkopanych ruin Ostia Antica, miasta portowego z czasów cesarstwa rzymskiego. Właśnie w chwili, gdy z urządzenia dobiegło kilka piknięć, dwaj niemiło wyglądający archeolodzy wyszli z terenu wykopalisk i zaczęli na nich pokrzykiwać. Żadne z nich nie znało włoskiego, ale zrozumieli przesłanie: albo spakują swój wykrywacz i odjadą per favore, albo coroczne wakacje Dexterów zakończą się bijatyką z dwoma przypakowanymi studentami w stylu italo, których nie trzeba specjalnie zachęcać, gdy pojawia się okazja, by dać komuś w pysk.
Bobby i Lianne podkulili ogony i wycofali się do pobliskiej przydrożnej osterii, gdzie kelner, nieogolony prostak w ufajdanym swetrze, pouczył ich, że słowa „makaron” nie należy wymawiać z amerykańska. Bobby słuchał, a jego obwisłe policzki czerwieniały z gniewu. „No, to podaj, kurwa, stek”, uciął, po czym zażądał jeszcze litr rosso della casa. Lianne nie skomentowała. Wiedziała, że kiedy Bobby jest w takim nastroju, lepiej go nie zaczepiać.
Jeśliby za dużo wypili, zawsze będą mogli zostawić samochód przy lotnisku i pojechać taksówką do miasta. Zresztą Włosi i tak nie mieli nic przeciwko prowadzeniu po pijaku. Sami ciągle jeździli pod wpływem, a przynajmniej tak się jej zdawało. We Włoszech panował pełny luz. Ona i Bobby po prostu zachowywali się jak miejscowi.
– Co jest nie tak z tymi ludźmi? – zrzędził Bobby, podczas gdy clio toczyło się po skorupie z błota, które zastygło w równą, twardą powierzchnię po niedawnych zimowych deszczach. – Przecież tego cholerstwa jest dość dla każdego.
Lianne wiedziała, gdzie tkwi problem. Zeszłej jesieni Jorgensenowie przywieźli z wakacji w Grecji niesamowite popiersie wielkości piłki. Przedstawiało młodego mężczyznę, może Aleksandra Wielkiego, z gęstymi włosami i ładną, nieco kobiecą twarzą. Dla lepszego efektu na początku nic nikomu nie powiedzieli. Pewnego dnia Tom Jorgensen niespodziewanie zaprosił Dexterów na drinka do swojego wielkiego drewnianego domu w stylu skandynawskim (dwa piętra i dobre piętnaście arów ziemi) stojącego kawałek dalej przy tej samej ulicy. Tak naprawdę chodziło właśnie o to, żeby pokazać im marmurowe popiersie. Jorgensen „wytrzasnął je”, jak to ujął, kręcąc się wokół wykopalisk pod Spartą. Odczekał, aż kopacze pójdą do domu, po czym dał w łapę stróżowi, który pokazał mu miejsce, gdzie znajdowało się prawdziwe składowisko rzeźb. Tom długo opowiadał, jak to w luku bagażowym przemycał popiersie do kraju. Lianne podejrzewała, że wszystko to sobie wymyślił, a w rzeczywistości kupił rzeźbę w sklepie jak każdy. Ten wielki, umięśniony skurczybyk zawsze opowiadał niestworzone historie na taki czy inny temat. To właśnie dlatego udało mu się wskoczyć po plecach Bobby’ego w cały ten interes z muzyką pop i telewizją, którym zajmował się obecnie Microsoft, właśnie dlatego spotykał się z aktorami i gwiazdami rocka, podczas gdy Bobby, na pewno równie bystry jak on, jeśli nie bystrzejszy, ciągle musiał znosić dziwactwa komputerowych nudziarzy doznających orgazmu na myśl o bazach danych.
Mały pokaz Toma poruszył czułą strunę. Dwa tygodnie później Bobby oznajmił, że tegoroczne wiosenne wakacje spędzą z Lianne we Włoszech. Nawet nie spytał jej o zdanie. Lianne po cichu liczyła, że pojadą na Arubę, ale nie protestowała. Lepiej było nic nie mówić, a zresztą okazało się, że Rzym to całkiem niezły wybór. Naprawdę zaczynała lubić to miasto. I nagle tego ranka wszystko się posypało. Jakiś złowieszczy brytyjski profesorek zrobił im przy śniadaniu w bufecie wykład z historii. Opowiadał, jak to było w czasach starożytnych Rzymian, którzy składali w ofierze kozły i psy, a ich krew wcierali w czoła swoich dzieci, żeby zapamiętywały przodków. Po tej historii w głowie Bobby’ego zapaliła się lampka i kwadrans później szukali firmy, żeby wypożyczyć wykrywacz metalu.
A teraz tkwili pośrodku niczego, schlani w trupa i bez żadnego pomysłu, co robić dalej. Lianne usychała z tęsknoty za Arubą, a uczucie to było tym gorsze, że nie miała pojęcia, jak tam jest. Uważając, żeby Bobby się nie zorientował, położyła rękę na kierownicy i skręciła rozkołysanym clio tuż przed głazem leżącym na poboczu. Dróżka robiła się coraz węższa. Po niedawnym deszczu w błotnistej ziemi tu i ówdzie powstały dziury. A jeśli auto nawali i będą musieli wracać na piechotę po pomoc? Nie podobała jej się ta perspektywa. Nie wzięła odpowiednich butów.
– To zwykła chciwość, Bobby – powiedziała. – Nic innego.
– Co im zależy? Jak człowiek nic nie znajdzie, cholerstwo i tak zostanie w ziemi! Jakoś nie widzę, żeby co metr stał Włoch i wyciągał to gówno z błota.
Tu się mylił. Sama widziała mnóstwo wykopalisk. Wiele wyglądało na opuszczone, może dlatego że brakowało rąk do pracy, żeby obsłużyć wszystkie miejsca. Mimo to lepiej było zgodzić się z mężem.
– Wcale tego nie potrzebują, Bobby. Już i tak mają więcej, niż mogą przerobić. Uszami im wyłazi.
To fakt, Włosi mieli tego dużo. Wciąż jeszcze kręciło jej się w głowie od wszystkich muzeów, które zwiedzili przez ostatnie dwa dni. Takie mnóstwo! W przeciwieństwie do Bobby’ego czytała teksty w przewodnikach i zdawała sobie sprawę, że tylko prześlizgnęli się po powierzchni. Spędzili w Rzymie cały tydzień, ale wiedziała, że wyjadą, nie zobaczywszy wszystkiego. Miasto było wielkie i źle zorganizowane, pełne tandetnej architektury. Bobby miał rację: gdyby Włosi byli koleżeńscy, toby się podzielili.
Wóz wjechał w rozpadlinę, wyskoczył z niej, na moment zawisł w powietrzu i z hukiem uderzył w ziemię. Coś chyba urwało się w podwoziu, pomyślała Lianne. Przesunęła wzrokiem po roztaczającym się przed nimi krajobrazie. Na pierwszym planie widziała trawy, jakie rosną raczej w okolicach bagien niż przy plaży, w oddali zaś ciągnęła się szara wstęga spienionej rzeki. Dróżka kończyła się przy niskim brzegu. Żeby pobawić się swoim wykrywaczem, Bobby musiał się tutaj zatrzymać. Potem trzeba będzie odstawić samochód z powrotem do firmy Avis i czmychnąć do miasta, zanim ktoś zauważy wgniecenia karoserii czy jeszcze gorsze rzeczy.
– Nic się nie martw – powiedziała. – Na pewno coś tu znajdziesz, Bobby. Czuję to. Wykopiesz coś takiego, że ten dupek Jorgensen pozielenieje z zazdrości, a ty…
Jej mąż nagle wcisnął hamulec i samochód zatrzymał się gwałtownie dwadzieścia metrów przed końcem drogi. Patrzył teraz na nią z zimnym, zawziętym wyrazem twarzy, który widywała tylko raz czy dwa razy w roku. Nie znosiła tego spojrzenia, nienawidziła go do tego stopnia, że czasem zaczynała się zastanawiać, czy małżeństwo z Bobbym Dexterem, pulchnym Bobkiem, za którego plecami dziewczyny w szkole chichotały, było faktycznie dobrym posunięciem.
– Co takiego? – spytał martwym, płaskim tonem, który w zamierzeniu miał być znaczący.
– Ja tylko… tylko… tylko… – zaczęła się jąkać i zamilkła.
Dźgnął ją w pierś pulchnym palcem. Poczuła zapach wódki w jego oddechu.
– Naprawdę sądzisz, że tu chodzi o pieprzonego Toma Jorgensena?
– Nie!
– Sądzisz, że wyszukałem, zabukowałem i opłaciłem te całe kurewskie wakacje, że zabrałem cię w te wszystkie śliczne miejsca, że cię wyciągnąłem tu, w to cuchnące zadupie… tylko z powodu pieprzonego Toma Jorgensena i jego gówno wartego kawałka kamienia?
Nie odpowiedziała od razu. W ciągu trzech lat małżeństwa Bobby doprowadził ją do łez tylko raz, w Cancún. Poszło o pewne seksualne zachcianki, które wydały jej się bezsensowne, niepotrzebne i bardzo niehigieniczne. Tamto wspomnienie wciąż bolało. Nie rozumiała, czemu nie chce odejść w niepamięć.
– Nie sądzę. Zdawało mi się… Sama nie wiem… – W jej głowie kotłowały się tylko niewłaściwe zdania.
– Jezu! – ryknął Bobby. – Jezu Chryste!
Wcisnął pedał gazu, wprowadził silnik na wysokie obroty i puścił sprzęgło. Mały samochód skoczył odważnie naprzód, od czego serce podeszło Lianne do gardła, przechylił się i nadział na garb wyschniętego błota, w środku którego krył się palik ogrodzeniowy. Samochód zamarł na szczycie muldy pod dziwacznym, przyprawiającym o mdłości kątem. Uniesione koła obracały się, motor wył bezsilnie. Cała przednia część clio wisiała w powietrzu. Bobby popatrzył oskarżycielsko na Lianne.
– Cudownie, kurwa – mruknął. – Po prostu, kurwa, cudownie.
Płakała, próbując powstrzymać szloch.
– Nie rób mi tego, Lianne. Nie dzisiaj. Nie jesteśmy już w Cancún. Stąd nie dodzwonisz się do tego bydlaka, którego nazywasz swoim ojcem, żeby przyjechał i zagroził mi biciem, bo akurat bolała cię głowa czy coś w tym rodzaju.
Wiedziała, że skarżenie się ojcu to był błąd, ale Bobby sam się o to prosił. W Cancún przeciągnął strunę. Chciała, żeby to do niego dotarło.
– Bobby… – powiedziała przez łzy.
Patrzył przez okno na szarą rzekę i pianę płynącą leniwie po powierzchni wody.
– Co?
– Czuję benzynę – powiedziała, nagle poważniejąc. Jej łzy wyschły w jednej chwili i ustąpiły miejsca narastającemu strachowi. – Ty nie czujesz?
– Jezu! – sapnął. Jednym ruchem odpiął pas bezpieczeństwa, którym była przypięta, i otworzył drzwi od jej strony.
Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Odpiął jej pas, zanim pomyślał o swoim.
– Bobby…
– Wyskakuj, na litość boską! Tępa krowa…
Bobby Dexter spojrzał po raz ostatni, czy Lianne jest bezpieczna, po czym odwrócił się, wyrzucił na ziemię kilka przedmiotów z tylnego siedzenia i wyskoczył z dziwacznie przekrzywionego pojazdu. Był tak pijany, że zrobił fikołka i wylądował ciężko na zimnej, twardej ziemi, obijając boleśnie łokcie. Zaklął paskudnie.
Podniósł się, opierając się na roztrzęsionych rękach, zebrał rzeczy i popatrzył, czy Lianne oddaliła się na bezpieczną odległość od cieknącej benzyny. Lianne przyglądała mu się, stojąc na skraju drogi dobre dziesięć metrów od dogorywającego clio, z rękami splecionymi z tyłu jak uczennica, która czeka, żeby ktoś jej powiedział, co ma robić.
Bobby podbiegł do żony.
– Wszystko gra? – spytał. Wyglądało na to, że przejął się rozwojem wypadków. To już coś, pomyślała.
– Tak. – Już nie płakała. Chyba był z tego zadowolony. Od strony samochodu dobiegi huk podobny do ciężkiego westchnienia. Patrzyli, jak spod maski strzelają wąskie jęzory ognia i rozlewają się po przedniej szybie.
– Ożeż ty… – powiedział Bobby. – To mi się właśnie podoba w autach z wypożyczalni. Coś takiego dzieje się na twoich oczach, a ty możesz stać spokojnie i podziwiać fajerwerki. Teraz żałuję, że nie wziąłem czegoś większego.
Nagły powiew wiatru podsycił płomienie. Wijąc się, ogień wpadł przez okna do wnętrza i pochłonął siedzenia, na których parę minut wcześniej Bobby i Lianne Dexterowie siedzieli skłóceni. Chwilę później renault eksplodował z potężnym hukiem. Płonął wśród fal gorącego powietrza, wydzielając chmury czarnego dymu. Lianne, wczepiona w ramię męża, wpatrywała się w widowisko. Bobby miał rację: to był problem wypożyczalni. Od tego byli i za to właśnie kasowali tak wielkie sumy.
– Co my teraz zrobimy? – zapytała. Spojrzała na niego i z ulgą zauważyła, że jej mąż uśmiecha się po raz pierwszy od wielu godzin.

 
Wesprzyj nas