“Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie” to trzecia księga Dzieł wszystkich Mistrza. Zawiera pełne wydanie wspomnień Jeremiego Przybory w jednym tomie.


Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie“Mój życiorys mógłby się komuś wydać jednym pasmem dobroczynnych interwencji Opatrzności. Lecz chociaż przyznaję, że – pominąwszy to i owo – moje życie było w sumie szybkie, łatwe i przyjemne, nie sądzę bym, jak na przykład pewna moja ciotka, był ulubieńcem Nieba. (…)

Nigdy nie tłumaczyłem sobie w ten sposób żadnego pomyślnego faktu w moim życiu. Nie pozwalały mi na to wrodzona skromność oraz obserwacja losów bliźnich. Nie wynikało z niej bowiem, by nawet tych dużo bardziej ode mnie wartościowych spotykało szczególnie życzliwe zainteresowanie Czynników Nadprzyrodzonych. Przeciwnie – jeżeli już spotyka, to raczej nieżyczliwe.

A więc nie Opatrzności, a Opaczności. (…) I cokolwiek spotkało mnie pomyślnego, zawdzięczam to – moim zdaniem – oku tej drugiej. To znaczy temu konkretnie, że na ogół przymykało się na mnie, nie zwracając na moją osobę szczególnej uwagi.”

ze wstępu

Jeremi Przybora
Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 7 grudnia 2016

Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie


Wchodząc pewnego dnia do stajni, zobaczyłem, jak ogier, wyłamawszy się ze swego kojca, uszczęśliwiał klacz, która zapewne od dawna o tym marzyła. Akt między końmi jest najestetyczniejszym, a właściwie jedynym estetycznym ze znanych mi u zwierząt aktów. Ani tej psiej zadyszki, z żałosnym zazwyczaj finałem, ani tych rozpaczliwych kocich wrzasków, ani tego niechlujnego pośpiechu koguta czy buhaja. U koni jest to imponujące skalą I pięknem misterium.
Ta poglądowa lekcja, o ileż silniej niż obserwacja kopulujących motylków przemawiająca do wyobraźni, pogłębiła tęsknotę, która już od pewnego czasu się we mnie budziła. Ale na ileż to jeszcze lat oczekiwań na jej spełnienie skazywał mnie bezwzględny rygor obyczajowy! I nie tylko mnie. Moi rówieśnicy odczuwali to samo. Te same chęci i taką samą bezradność.
Nieraz, nie mogąc zasnąć od tego żaru, który mnie ogarniał, i żadnych sposobów na ostudzenie go nie znając, leżałem obok cierpiącego na to samo towarzysza wakacji i tak trwaliśmy bezradni jeden obok drugiego, aż sen zmógł wreszcie nasze cierpienia. Nie było w tym nic z homoseksualnych poczynań, żadnych pocałunków, żadnych prób „zastępczej” penetracji. Nic poza tęsknotą i smutkiem, że jest ona nie do spełnienia. Gdyby jednak któryś z nas wpadł na tego rodzaju pomysły, sprawa mogłaby przybrać inny obrót. Więc chyba nie trzeba urodzić się z ową kobiecą cząstką mózgu, która determinuje nasz stosunek do płci przeciwnej, na co już nie ma rady; można też wbrew wrodzonym predyspozycjom, a jedynie wskutek braku innych możliwości spełnienia, trafić na tę, jakże często cierniową, drogę „inności”. Mnie to, na szczęście, dzięki przymkniętemu oku Opaczności, nie spotkało.
W tajniki samotnych rozkoszy wprowadził mnie młodszy o dwa lata (!) wakacyjny kumpel, już po moim powrocie do Warszawy. Nie przypuszczałem, że to takie proste. Ale słowo „rozkosz” trzeba tu zaopatrzyć w cudzysłów. Bo dla chłopca wychowanego w kręgu moralności o judeochrześcijańskim rodowodzie ta namiastka aktu była chronicznym popadaniem w grzech. A to w połączeniu z przeżywanym w samotności stanem tristitia post coitum1 dawało potężnego kaca moralnego.
Jakby w zmowie z jakimś nie istniejącym realnie, symbolicznym księdzem, domyślając się, że przeżywam związane z wiekiem dojrzewania kłopoty i w sposób być może „zgubny” je przezwyciężam, mój ojciec opowiedział mi historyjkę, która mną wstrząsnęła: o chłopczyku, którego mamusia błagała: „Stasiu, przestań!”, a on, zamiast przestać, robił to, aż od tego umarł. Czyżby ojciec, stosując w tym opowiadaniu świadomą hiperbolę, wierzył jednak sam, że to szkodliwe dla organizmu?
Jakoś tak się złożyło, że kiedy mój rówieśny pedagog seksualny objawił mi te występne rozkosze, natknąłem się – szperając w ojcowskiej bibliotece – na dziewiętnastowieczną pięknie wydaną i ilustrowaną książeczkę pt. Les Aphrodites Modernes. Ta perełka bibliograficzna z pięknie sztychowanymi frywolnymi ilustracjami okazała się, na ile ją dziś moja pamięć może ocenić, również perełką pornografii – dosadnej, ale dość eleganckiej i zabawnej. To, że napisana była po francusku, nie stanowiło dla mnie większej przeszkody w lekturze, jako że język ten miałem już trochę opanowany, a braki w zakresie słów i zwrotów, szczególnie związanych z tematyką, szybko uzupełniłem. I to raczej dzięki własnej domyślności niż za pomocą słownika, jako że słowniki były wówczas, a są i do dziś, niezwykle pruderyjne, co dzisiaj jest już – w zestawieniu ze współczesną literaturą pełną dosadności i wulgaryzmów – świadectwem karygodnej hipokryzji i świętoszkostwa. Tak więc książeczka owa stała się moim kompendium wiedzy o seksie, pogłębiając wiedzę już zdobytą dzięki lekturze Żywotów pań swawolnych Brantome’a.

(…)

Samotność sprzyja, jak wiadomo, rozwojowi pewnej szczególnej umiejętności: prowadzeniu dialogów ze sobą samym. Te dialogi prowadziłem często wtedy na temat: „Piękna Mariuszka”. Pewnego razu, szukając mego ucznia, usłyszałem grę na fortepianie. To nie była gra Sierioży, który grał pięknie, lecz Mariuszki. Przez długie zimowe tygodnie zamykała się co dzień w salonie i męczyła kilkanaście początkowych taktów Patetycznej. Więc te takty tak ją (Mariuszkę) znienawidziły za to znęcanie się nad nimi, że miała z nimi coraz ciężej, zamiast żeby, przeciwnie – okiełznać je i obłaskawić. Ponieważ to jej beznadziejne zmaganie się z geniuszem Beethovena traktowałem w lekkomyślności swojej jako beznamiętne wprawki, bez wahania uchyliłem drzwi, żeby zapytać siostrę, gdzie może być jej brat. Zaledwie jednak zdołałem otworzyć usta, znad klawiatury spiorunowały mnie oczy jak dwie czarne, złe gwiazdy, które za chwilę na mnie spadną. Oczy jak dwa pioruny wściekłości ugodziły mnie, intruza, który się ośmielił zakłócić chwilę intymności artystki. Ba, nie tylko zakłócić. Przyłapał ją na gorącym uczynku obcowania sam na sam ze Sztuką w chwili całkowitego obnażenia się przed Nią. Odkryłem oto, że wyniosła, oschła hrabianka gra po raz „kilkudziesiątyktóryś” ten sam kawałek, myląc się w tych samych miejscach, z purpurowymi wypiekami uniesienia na policzkach. Z oczami płonącymi tak, jak płoną wyjątkowo pobudliwym wirtuozom w artystycznym orgazmie. Była przede mną kompletnie naga przy tym fortepianie, w zapiętej pod szyję sukience, kiedy ja otworzyłem drzwi. Naga i boleśnie piękna w tej swojej nagości. Pulsująca niepohamowanym temperamentem, marnowanym na sonaty, których nie potrafiła zagrać, choć tak namiętnie tego pragnęła.
Biedna Matylda de la Mole! Ileż dałaby mi do myślenia ta scena, gdybym był odrobinę dojrzalszy od tego „zielonego” wyrostka, jakim byłem w mojej ówczesnej skórze dorosłego młodzieńca. Ale mnie w głowie nie postało przystawienie nocą drabiny do jej okna. Nie tylko dlatego, że miała pokój na parterze. Odebrałem tylko jej wściekłość. A wściekła była, nienawidziła mnie, nie znosiła w tej chwili, bo przyłapałem ją na czymś, co dałoby się porównać do przyłapania z Ludwigiem van Beethovenem w łóżku. Właściwie wyrzuciła mnie za drzwi, nie udzieliwszy żadnych wskazówek, gdzie mam szukać Sierioży. Mocą swego piorunującego spojrzenia wysłała mnie do wszystkich diabłów, czyli gdzie pieprz rośnie.
Pieprz rósł w moim spartańskim pokoiku. Rzuciłem się na lóżko (jedyny mebel, na który mogłem się tu rzucić) i przeprowadziłem sam ze sobą dramatyczny dialog. Owocem jego było postanowienie: w odwet za doznaną zniewagę – „zrywam” z Mariuszką, „porzucam” ją na zawsze! Ale to nie wszystko. Moja zemsta obejmowała również plan uwiedzenia Katii na złość jej siostrze! Plan tyleż ambitny, co – jak się okaże – również dla mnie niewykonalny. „Od hrabianki do hrabianki” można by więc zatytułować moje przygody platonicznego donżuana w Szczorsach. Między mną a Don Juanem Tenorio była jednak ta różnica, że on porzucał po uwiedzeniu, a ja – zamiast. Chociaż co do Katii, nie mogę powiedzieć, że nie było między nami czegoś, co mogłbym określić jako wcale nie platoniczny, lecz wręcz cielesny epizod… Katia nie była tak ładna jak jej siostra. Ale w jej
wielkich łagodnych czarnych („krowich”, jak je określali bezlitośni bracia) oczach było ciepło, inteligencja i kobiecość.
Zdarzyło się to podczas upalnego lata, kiedy na pewien wieczór po upalnym dniu zaplanowano łowienie rakow w jeziorze Kromań, przy pochodniach, z łodzi. Katia, której ojciec zlecił załatwienie jakiejś sprawy w odległej leśniczówce, zaproponowała mi wspólną przejażdżkę nad Kromań trasą wiodącą przez tę właśnie leśniczówkę. Oznaczało to spore nadłożenie drogi, ale za to przez wyjątkowo piękne partie lasów szczorsowskich. Oczywiście z entuzjazmem przyjąłem propozycję, i to raczej nie ze względu na jej walory krajobrazowe. Była to znakomita okazja do „uwiedzenia” Katii w zakresie szeroko pojętej zemsty na jej aroganckiej siostrze.
Pojechaliśmy linijką. Jest to pojazd na ogół dwuosobowy w postaci długiej, wąskiej, wyściełanej ławeczki na czterech kołach, zaprzężonej zazwyczaj w jednego konia. Furman i pasażer siadają na niej okrakiem, wsparci o siebie plecami, ze stopami wspartymi na metalowych podpórkach przypominających strzemiona. Na takiej linijce jeździł w zachwycającym filmie Panny z Wilka Daniel Olbrychski z panienką imieniem Tunia.
I tak, w pozycji plecy w plecy, spędziłem z Katią kilka godzin jazdy przy olśniewającej pogodzie przez niezwykłej piękności las. Byłem zachwycony tym niespodziewanym sam na sam. Przez cienką bluzkę czułem ciepło jej pleców na moich. Czym tylko mój grzbiet był w stanie – wszystkimi moimi żebrami, wszystkimi kręgami – starałem się omotać jej żebra (i kręgi). Ale grzbiet ma bardzo skromne możliwości artykulacyjne, więc dialog naszych pleców ułomną był rozmową. Nie wyjaśnił nawet tego, czy jej spina (plecy po rosyjsku) zasmakowała w moich plecach. Kiedy zaś próbowałem głowę odchylić do tyłu, by musnąć nią głowę hrabianki, koło podskoczyło na jakimś korzeniu tak niefortunnie, że boleśnie stuknęliśmy się łepetynami. Katia wybuchnęła śmiechem, ja przepraszałem speszony i więcej nie próbowałem takich tete-a-tete.

 
Wesprzyj nas