Nowa powieść autora fenomenalnego “Życia Pi”. Tym razem Yann Martel zabiera czytelników w podróż po dwudziestowiecznej Portugalii i zakamarkach ludzkiej duszy.


Wysokie góry PortugaliiLizbona, rok 1904. Młody chłopak imieniem Tomás znajduje stary dziennik. Mowa w nim o niezwykłym artefakcie, który – o ile istnieje i o ile zostanie odnaleziony – może odmienić bieg historii. Podróżując jednym z pierwszych automobili, Tomás wyrusza na poszukiwanie niezwykłego skarbu.

Trzydzieści pięć lat później portugalski patolog, fan kryminałów Agathy Christie, sam wplątuje się dziwną historię, a wydarzenia, w których centrum trafia, okazują się konsekwencjami poszukiwań Tomása sprzed lat.

Kolejne pięćdziesiąt lat później kanadyjski senator, pogrążony w żałobie po śmierci ukochanej żony, znajduje schronienie w wiosce na północy Portugalii. Zjawia się tam z niezwykłym towarzyszem – szympansem. Trwające blisko sto lat poszukiwania nareszcie zmierzają ku końcowi.

“Wysokie góry Portugalii” – po części współczesna bajka, a po części pełna zagadek historia o duchach – to emocjonująca opowieść o miłości i stracie, napisana z czułością i humorem i zaskakująca czytelników na każdym kroku.

***

Wspaniała i uwodząca… Struktura tej powieści odzwierciedla jej łagodną fantazję… Martel zgłębia charakter utraty w sposób delikatny, subtelny i niespodziewany… Jego książki przywodzą na myśl ocean w słoneczny dzień. Powierzchnia tej prozy jest spokojna i migotliwa, łagodne fale łaskoczą cię po twarzy i często wywołują śmiech. Jednak pod powierzchnią dzieje się niemało. Lektura Wysokich gór Portugalii to rozkoszne, orzeźwiające przeżycie. Ta książka ma niezwykłą osobowość, dzięki której świat wydaje się bardziej przyjazny.
The Sydney Morning Herald

Wysokie góry Portugalii są zabarwione smutkiem, ale stopniowo wzbiera w nich osobliwy rodzaj wesołości. Żadna książka Martela nie była tak pełna wdzięku. To soczysta mieszanka słodyczy, która nie zatyka i tragiczności, która nie jest melodramatyczna. Wysokie góry Portugalii wznoszą się na szczyty, z których możemy dostrzec cichy cud.
Daily Democrat

Martelowska opowieść o ludziach, których miłość i śmierć popycha ku przygodzie porusza pewne pierwotne instynkty. Żałoba, śmierć i góry to przecież tematy jednej z najstarszych historii ludzkości, Eposu o Gilgameszu, gdzie tytułowy bohater podejmuje poszukiwania po śmierci ukochanego przyjaciela. W powieści Martela widać wpływy innych ważnych dla kultury tekstów, przede wszystkim Księgi Hioba. Aluzje te wzbogacają książkę, podobnie jak przeprowadzone przez autora dogłębne badania (mieliśmy już tego próbkę w jego najsłynniejszej powieści Życie Pi) w wielu dziedzinach.
The New York Times

Yann Martel (ur. 25 czerwca 1963 w Salamance) – kanadyjski pisarz i podróżnik. Urodzony w Hiszpanii, syn kanadyjskich dyplomatów. Dorastał na Alasce, Kolumbii Brytyjskiej, Kostaryce, Paryżu, Ontario i Meksyku. W młodości już samodzielnie podróżował po całym świecie (odwiedził między innymi Indie, Turcję i Iran). Ukończył studia filozoficzne na Trent University w Peterborough. Imał się rozmaitych zajęć: pracował w knajpach zmywając naczynia, jako ochroniarz, czy na plantacjach roślin. Już wtedy pisał, jednak prawdziwą karierę literacką rozpoczął w wieku 27 lat i od tamtej pory utrzymuje się z pisarstwa. W jego dorobku znajdują się: “Historia rodziny Roccamatio” (The Facts Behind the Helsinki Roccamatios) (1993), “Ja” (Self) (1996), “Życie Pi” (Life of Pi) (2001), We Ate the Children Last (2004), “Beatrycze i Wergili” (Beatrice and Virgil ) (2010), “Wysokie góry Portugalii” (2016).

Yann Martel
Wysokie góry Portugalii
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo Albatros
Premiera: 11 stycznia 2016

Wysokie góry Portugalii


Tomas postanawia iść piechotą.
Z jego skromnego mieszkania na Rua Sao Miguel w okrytej złą sławą dzielnicy Alfama do okazałej posiadłości stryja w zamożnej Lapie trzeba przejść prawie całą Lizbonę. Najpewniej zajmie mu to godzinę. Jednak wstał jasny, łagodny poranek i przechadzka pozwoli ukoić nerwy. Wczoraj Sabio, jeden ze służących stryja, przyszedł po jego walizkę oraz drewniany kufer z dokumentami potrzebnymi do misji w Wysokich Górach Portugalii, dlatego Tomas ma do przeniesienia tylko siebie.
Tomas poklepuje kieszeń na piersi kurtki. Dziennik ojca Ulissesa spoczywa tam, owinięty w kawałek materiału. Zabieranie go ze sobą nie jest zbyt rozważne, bo jego zaginięcie byłoby prawdziwą katastrofą. Gdyby Tomas miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, zostawiłby dziennik w kufrze. Ale tego ranka potrzebuje dodatkowego wsparcia moralnego, jak podczas każdej wizyty u stryja.
Mimo podniecenia pamięta o tym, by zamiast zwykłej laski zabrać tę, którą dostał od stryja. Rączkę wykonano z kości słoniowej, a samą laskę z afrykańskiego mahoniu, choć naprawdę niezwykłą czyni ją okrągłe kieszonkowe lusterko, sterczące tuż pod rączką. Z powodu lekkiej wypukłości lusterka odbija się w nim rozszerzony obraz. Co prawda niczemu ono nie służy – to poroniony pomysł – ponieważ laska jest, z natury rzeczy, w ciągłym ruchu, przez co odbicie za bardzo podryguje, jest zbyt niestabilne, by na cokolwiek się zdać. Jednak tę wytworną, wykonaną na zamówienie laskę dostał od stryja i zabiera ją, ilekroć składa mu wizytę.
Tomas rusza w dół Rua Sao Miguel, do Largo Sao Miguel, potem idzie Rua de Sao Joao de Praca i skręca w Arco de Jesus – lekki spacer po mieście, które zna przez całe życie, po mieście piękna i zgiełku, handlu i kultury, wyzwań i nagród. Na Arco de Jesus osacza go wspomnienie Dory, uśmiechniętej i wyciągającej rękę, by go dotknąć. Teraz laska się przydaje, ponieważ wspomnienia o Dorze zawsze wytrącają go z równowagi.
– Trafił mi się bogaty – powiedziała mu pewnego razu, gdy leżeli w łóżku u niego w mieszkaniu.
– Obawiam się, że nie – odparł. – To mój stryj jest bogaty. Ja jestem tylko biednym synem jego biednego brata. Tacie nie wiodło się w interesach wprost proporcjonalnie do powodzenia stryja Martima.
Nigdy nikomu tego nie powiedział, nigdy tak otwarcie i szczerze nie mówił o burzliwej karierze ojca, o kolejnych planach biorących w łeb, przez co ojciec stawał się coraz bardziej zależny od brata, który za każdym razem ratował go z opresji. Ale Dorze mógł to wyznać.
– Och, tylko tak mówisz, ale bogacze zawsze mają gdzieś ukryte stosy pieniędzy.
– Naprawdę? – Tomas się zaśmiał. – Nigdy nie myślałem o stryju jako o człowieku, który skrywa majątek. Ale jeśli tak jest, jeśli jestem bogaty, czemu za mnie nie wyjdziesz?
Ludzie patrzą na idącego Tomasa. Padają komentarze, czasem żartobliwe, ale większość przyjazna. „Uważaj, bo się potkniesz!” – woła z troską pewna kobieta. Zdążył już przywyknąć do tego zainteresowania. Nie zwraca na ludzi uwagi, ogranicza się do uśmiechu i skinienia głową.
Krok za krokiem zmierza w stronę Lapy; idzie swobodnie, wysoko unosząc nogi i stawiając je z namaszczeniem. Tomas kroczy z gracją.
Nadeptuje na skórkę od pomarańczy, ale się nie ślizga.
Nie zauważa śpiącego psa, ale stawia piętę tuż obok jego ogona.
Schodząc po krętych schodach, potyka się, ale przytrzymuje się poręczy i bez trudu odzyskuje równowagę.
I jeszcze kilka tego rodzaju drobnych niepowodzeń.
Na wzmiankę o małżeństwie uśmiech zniknął z twarzy Dory. Taka już była: w jednej chwili przechodziła od beztroski do głębokiej powagi.
– Nie, twoja rodzina by cię wyklęła. Rodzina jest wszystkim. Nie wolno odwracać się plecami do swoich.
– Ty jesteś moją rodziną – odparł, patrząc na nią.
– Nie, nie jestem. – Dora potrząsnęła głową.
Oczy, zwolnione z obowiązku prowadzenia go, rozluźniają mu się w czaszce jak dwaj pasażerowie siedzący na rufie. Zamiast nieustannie lustrować ziemię, z rozmarzeniem rozglądają się dokoła. Dostrzegają kształty drzew i chmur. Gonią za ptakami. Patrzą na parskającego konia, który ciągnie wóz. Spoczywają na wcześniej niezauważanych detalach architektonicznych. Obserwują zgiełk na Rua Cais de Santarem. W sumie powinna to być rozkoszna poranna przechadzka, w ten dzień pod koniec grudnia 1904 roku.
Dora, śliczna Dora. Pracowała jako służąca u jego stryja. Tomas zauważył ją już podczas swojej pierwszej wizyty tuż po tym, jak stryj ją zatrudnił. Z trudem odrywał od niej wzrok, nie mógł przestać o niej myśleć. Starał się być wobec niej szczególnie uprzejmy, raz po raz nawiązywał rozmowę o błahostkach. Dzięki temu mógł cieszyć się widokiem kształtnego nosa, roziskrzonych ciemnych oczu, drobnych białych zębów, sposobu poruszania się. Nagle zaczął być częstym gościem u stryja. Dokładnie pamiętał chwilę, gdy Dora uzmysłowiła sobie, że zwraca się do niej nie jak do służącej, ale jak do kobiety. Na krótką chwilę spojrzała mu w oczy, potem się odwróciła, ale wcześniej uniosła kącik ust w uśmiechu cichego porozumienia.
Coś wielkiego doszło w nim wtedy do głosu; bariera klas, pozycji i całkowitej niemożliwości zniknęła. Podczas kolejnej wizyty, gdy podawał jej swój płaszcz, ich dłonie się dotknęły i oboje przedłużali ten dotyk. Potem sprawy potoczyły się szybko. Dotychczasowe doświadczenia seksualne Tomasa sprowadzały się do spotkań z prostytutkami, co najpierw było straszliwie podniecające, potem zaś straszliwie przygnębiało. Za każdym razem czmychał zawstydzony, ślubując sobie nigdy więcej tego nie robić. Z Dorą było to najpierw straszliwie podniecające, a potem straszliwie podniecające. Opierając głowę na ramieniu Tomasa, bawiła się gęstymi włosami na jego piersi. Nie miał ochoty donikąd uciekać.
– Wyjdź za mnie, wyjdź za mnie – błagał. – Będziemy bogactwem sami dla siebie.
– Nie, będziemy biedni i osamotnieni. Nie wiesz, co to znaczy. Ja wiem i nie chcę, żebyś przez to przechodził.
W takim miłosnym martwym punkcie narodził się ich mały Gaspar. Gdyby nie żarliwe prośby Tomasa, Dorę zwolniono by ze służby u stryja, gdy okazało się, że jest w ciąży. Jego jedynym poplecznikiem był ojciec, który radził mu, by nie odrzucał swojej miłości do Dory, w przeciwieństwie do cichego potępienia ze strony stryja. Dorę odesłano do niewidocznych zadań w głębi kuchni. Gaspar, równie niewidoczny, dorastał w domu rodziny Lobo, niewidocznie kochany przez ojca, który niewidocznie kochał jego matkę.
Tomas odwiedzał ich tak często, jak pozwalała przyzwoitość. Dora i Gaspar przychodzili do niego do Alfamy w jej wolne dni. Szli do parku, siadali na ławce, patrzyli, jak Gaspar się bawi. W takie dni niczym nie różnili się od zwykłego małżeństwa. Tomas był zakochany i szczęśliwy.
Gdy mija przystanek tramwajowy, po szynach przetacza się z turkotem tramwaj, nowy, zaledwie trzyletni środek transportu, jaskrawożółty i elektryczny. Pasażerowie spieszą, by wsiąść, inni z pośpiechem wysiadają. Udaje mu się wyminąć wszystkich prócz jednego, z którym się zderza. Po szybkiej wymianie przeprosin Tomas rusza dalej.
Kilka brukowców sterczy z chodnika, ale bez trudu sunie nad nimi.
Uderza nogą o nogę kawiarnianego krzesła, ale tylko lekko je potrąca.
Śmierć zabrała Dorę i Gaspara kolejno, bezlitośnie. Umiejętności lekarza wzywanego przez stryja na nic się nie zdały. Najpierw kaszel i zmęczenie, potem gorączka, dreszcze, bóle, ból przy przełykaniu, trudności z oddychaniem, konwulsje, szeroko otwarte oczy, utrata przytomności – aż w końcu ulegli. Ich poszarzałe, skręcone ciała, równie nieruchome jak pościel, w której się rzucali. Tomas był przy nich obojgu. Gaspar przeżył pięć lat, Dora dwadzieścia cztery.
Nie był świadkiem śmierci ojca kilka dni później. Oniemiały z żalu, siedział w pokoju muzycznym domu Lobo razem z kuzynką, gdy z posępną miną wszedł stryj. „Tomasie, mam straszne nowiny – powiedział. – Silvestro, twój ojciec, umarł. Straciłem jedynego brata”. Słowa były jedynie dźwiękami, ale Tomas poczuł się fizycznie zmiażdżony, jakby przygniótł go olbrzymi głaz; zatoczył się jak ranne zwierzę. Jego ojciec, ciepły niedźwiedź! Człowiek, który go wychował, który wspierał jego marzenia!
W ciągu jednego tygodnia – Gaspar umarł w poniedziałek, Dora w czwartek, ojciec w niedzielę – serce Tomasa otworzyło się jak pękający kokon. Ale zamiast motyla wyłoniła się z niego szara ćma, która przysiadła na ścianie jego duszy i przestała się ruszać.
Odbyły się dwa pogrzeby: mizerny dla służącej z prowincji i jej nieślubnego synka oraz wystawny dla biednego brata bogacza, a o jego niepowodzeniach finansowych dyskretnie nie wspominano.
Schodząc z krawężnika, Tomas nie zauważa nadjeżdżającego powozu, ale słyszy ostrzegawczy krzyk woźnicy i uskakuje przed koniem. Lekko trąca mężczyznę stojącego plecami do niego. Tomas unosi dłoń i mówi:
– Przepraszam.
Tamten przyjaźnie wzrusza ramionami i odprowadza go wzrokiem.
Krok za krokiem, co kilka chwil odwracając głowę, by zobaczyć przez ramię, co też go czeka, Tomas tyłem idzie do Lapy.
„Dlaczego? Czemu to robisz? Dlaczego nie chodzisz jak normalny człowiek? Skończ z tym nonsensem!”, wołał już wielokrotnie stryj. Tomas przedstawiał silne argumenty na poparcie takiego sposobu chodzenia. Czy nie jest sensowniej iść naprzeciw żywiołom – wiatrowi, deszczowi, słońcu, atakującym owadom, ponurości obcych, niepewnej przyszłości – z tarczą, jaką jest tył własnej głowy, tył płaszcza, siedzenie spodni? Przecież są one naszą osłoną, naszą zbroją. Służą temu, by znosić przeciwności losu. Kiedy idzie się tyłem, wszelkie delikatne części – twarz, pierś, atrakcyjne elementy ubioru – są chronione przed okrutnym światem i człowiek może je pokazywać tylko wtedy, gdy chce, tylko tym osobom, którym zechce, za pomocą prostego odwrócenia się, odbierającego anonimowość. By nie wspomnieć o argumentach bardziej fizycznej natury. Cóż naturalniejszego niż schodzenie ze wzgórza tyłem? – myśli Tomas. Przody stóp dotykają podłoża zręcznie i lekko, mięśnie łydek mogą precyzyjnie dostosowywać napinanie się i rozluźnianie. Tym samym ruch staje się elastyczny, wolny od napięć. Gdy człowiek się potyka, o ileż bezpieczniej robić to tyłem, gdy miękkie pośladki złagodzą upadek? Lepiej tak, niż łamać przeguby, padając do przodu. Zresztą Tomas nie jest przesadnie uparty. Robi wyjątki, na przykład kiedy wspina się na długie kręte schody Alfamy albo kiedy musi biec.
Wszystkie te uzasadnienia stryj kwituje niecierpliwym machnięciem ręki. Martim Augusto Mendes Lobo jest niecierpliwym człowiekiem sukcesu. Mimo swoich poirytowanych pytań i wymijających wyjaśnień bratanka stryj dobrze wie, czemu Tomas chodzi tyłem. Pewnego razu Tomas podsłuchał, jak stryj rozmawia z gościem. Właśnie dlatego, że ściszył głos, Tomas nadstawił uszu.
„…całkowicie komiczna scena – mówił cicho stryj. -Wyobraź sobie: przed nim, to znaczy za nim, znajduje się latarnia uliczna. Wołam mojego sekretarza, Benita, i obaj patrzymy w milczeniu, zafascynowani, obracając w głowach tylko jedno pytanie: czy mój bratanek zderzy się z latarnią? W tym momencie na drugim końcu ulicy pojawia się drugi przechodzień, który zauważa idącego tyłem Tomasa. Po przekrzywionej głowie nieznajomego widzimy, że osobliwy chód mego bratanka przykuł jego uwagę. Z doświadczenia wiem, że dojdzie do szczególnego spotkania – padną komentarze, żarty, przynajmniej zdumione spojrzenie. Zgodnie z przewidywaniami, gdy Tomasa dzieli od latarni kilka kroków, nieznajomy przyspiesza i zatrzymuje go klepnięciem w ramię. Tomas się odwraca. Przechodzień wskazuje na latarnię. Tomas uśmiecha się, kiwa głową i w geście wdzięczności kładzie dłoń na piersi. Nieznajomy się uśmiecha. Podają sobie ręce. Machając do siebie, rozchodzą się, każdy w swoją stronę, nieznajomy w dół ulicy, Tomas – okręcając się i znowu ruszając tyłem – w górę. Bez najmniejszych problemów okrąża latarnię.
Ale czekaj, to jeszcze nie wszystko! Po kilku krokach tamten przechodzień odwraca głowę, by spojrzeć na Tomasa, i z wyraźnym zdziwieniem spostrzega, że mój bratanek wciąż idzie tyłem. Na twarzy nieznajomego maluje się troska – ostrożnie, jeśli nie będziesz uważał, czeka cię wypadek! -ale także lekkie zażenowanie, ponieważ Tomas patrzy w jego stronę i zauważył, że tamten się odwrócił i gapi się, a przecież to niegrzeczne. Przechodzień szybko obraca głowę, jest jednak za późno: zderza się z latarnią. Wali w nią jak serce w dzwon. Benito i ja robimy współczujące miny. Zataczając się, nieszczęśnik krzywi się z bólu, przykłada dłonie do twarzy i piersi. Tomas spieszy na pomoc – biegnie przed siebie. Pomyślałbyś, że jego poruszanie się do przodu będzie wyglądać normalnie, ale tak nie jest. Jego ciału brakuje sprężystości. Zbliża się długimi krokami, z tułowiem wyprostowanym jak na pasie transmisyjnym.
Dochodzi do kolejnej wymiany zdań, Tomas wyraża głęboką troskę, tamten macha lekceważąco ręką, drugą przyciska do twarzy. Tomas podnosi z ziemi kapelusz przechodnia. Po kolejnym uścisku dłoni i kolejnym machnięciu biedak się oddala. Tomas, a także Benito i ja odprowadzamy go wzrokiem. Dopiero gdy znika za rogiem, Tomas podejmuje przechadzkę w typowy dla siebie sposób, rakiem. Całe zajście najwyraźniej go zdezorientowało, ponieważ zderza się z latarnią, którą wcześniej tak zgrabnie ominął. Rozcierając tył głowy, mierzy latarnię groźnym wzrokiem. Mimo to, drogi Fausto, nie rezygnuje. Niezależnie od tego, jak często uderza się w głowę, bez względu na to, ile razy pada, idzie tyłem”.

 
Wesprzyj nas