Po “Paryżu” i “Nowym Jorku”, Edward Rutherfurd przedstawia czytelnikom fascynujące losy Londynu.


LondynAutor z rozmachem opisuje ponad dwa tysiące lat historii tego miasta.

Dzięki barwnym bohaterom, których pasjonujące losy misternie splatają się z historią miasta, ukazana zostaje cała bogata przeszłość Londynu.

W miarę rozwoju metropolii jesteśmy świadkami powstawania amfiteatru w Londynie, budynku Tower of London, Teatru Szekspirowskiego czy modnej dzielnicy West End.

Edward Rutherfurd rozpoczyna swoją opowieść w roku 54 p.n.e., gdy w miejscu, gdzie znajduje się dzisiejsza metropolia znajdowała się celtycka osada obronna, której zagrażały legiony Juliusza Cezara, a kończy w roku 1997.

Edward Rutherfurd to literacki pseudonim Francisa Edwarda Wintle’a (ur. w 1948 roku w Salisbury, Anglia). Jest uznanym autorem epickich powieści historycznych. Zadebiutował powieścią “Sarum” (1987), jego kolejne dzieła to: “Russka” (1991), “London” (1997), “The Forest” (2000), “Dublin: Foundation” (2004), “Ireland: Awakening” (2006), “New York” (2009) i “Paris” (2013).

Edward Rutherfurd
Londyn
Przekład: Elżbieta Smoleńska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 listopada 2016

Londyn


Pożar Londynu

Rok 1665

Ned był średniej wielkości, miał gładką brązowo-białą sierść i błyszczące ślepia. Był dobrym psem, oddanym swojemu panu. Pan rzucał mu piłkę, a on łapał ją za każdym razem, potrafił też kłaść się brzuchem do góry i udawać martwego. Czasem, gdy pan tego nie widział, ganiał dla zabawy koty. Ale przede wszystkim nie przepuścił żadnemu szczurowi. W domu jego pana nie było ani jednego gryzonia. Już dawno wszystkie rozszarpał.
Był upalny letni dzień. Jego pan wyszedł wcześniej, więc Ned pilnował domu przy Watling Street. Miał nadzieję, że pan niedługo wróci. Jak zwykle kręciło się tutaj dużo ludzi. Nedowi nie podobał się jeden obcy. Stał przy drzwiach domu nieco dalej w głębi ulicy. Ned podszedł, żeby mu się lepiej przyjrzeć, a wtedy obcy próbował dźgnąć go piką. Ned zaskomlał i odtąd trzymał się od mężczyzny z daleka. Godzinę wcześniej do domu weszła kobieta. Uchwycił jej woń, gdy go mijała. Nie wiedział, co tak pachnie, ale wcale mu się to nie podobało. A chwilę wcześniej usłyszał, że ktoś w domu płacze. Ci ludzie naprawdę dziwnie się zachowują.
I wtedy zobaczył potwora.

Rodzina Ducketa była gotowa. Przy bramie stały dwa wozy i ręczny wózek. Julius patrzył z zadowoleniem na żonę, syna – swojego dziedzica – synową i dwoje wnuków. W podróży miał im towarzyszyć służący i dwie służące – skrzynia z ich dobytkiem jechała na wózku.
– Mamy jeszcze miejsce dla jednej osoby – powiedział Julius. – Nie zamierzam go tutaj zostawić.
Po raz trzeci wyjrzał na ulicę. Gdzież on się, do diabła, podziewa? Sir Julius Ducket skończył sześćdziesiąt dwa lata i uważał się za szczęśliwego człowieka. Był zamożny, szanowany, i przyjaźnił się z samym królem. Karol II był całkowitym przeciwieństwem swojego ojca: wysoki, bezpośredni, dowcipny, nie ukrywał, że lubi kobiety – podczas gdy jego ojciec, pomimo wielu wad, był człowiekiem bardzo pruderyjnym. Karol II poznał życie także od tej najgorszej strony. Gotów był zrobić wszystko, żeby utrzymać się na tronie, bo jak zapewniał wszystkich: „Nie mam najmniejszej ochoty na kolejne podróże”.
Dwór Karola w Whitehall uchodził za miejsce wyjątkowo wesołe. Sala bankietowa, przed którą stracono ojca monarchy, była w częstym użyciu, poddani mogli tu też przychodzić, aby patrzeć, jak król spożywa obiad. Otwarty, zalesiony teren na zachód od Whitehall król kazał przekształcić w St James’s Park – władcę widywano tam często, jak spaceruje z ulubionymi spanielami albo na północnym skraju parku gra biegle z dworzanami w pall malla – szczególne połączenie krykieta z prostą odmianą golfa. W całym Londynie panowała dużo swobodniejsza atmosfera. Uprawiano różne sporty, podczas wiosennych zabaw z tańcami znów wystawiano ozdobione kwiatami słupy. Otwierały się teatry, w tym jeden nowy w pobliżu Aldwych, przy Drury Lane, w którym występowała trupa samego króla i znana z dużych piersi młoda aktorka Nell Gwynne. Nawet jeśli niektórzy purytańscy poddani byli oburzeni niejaką frywolnością i ekstrawagancją dworu, to nikt nie chciał powrotu ponurych czasów Commonwealthu.
Ale przede wszystkim Karol nie miał złudzeń. Wiedział, że jego władza nie pochodzi z boskiego nadania – to parlament dał mu koronę. „Ja i parlament jesteśmy sobie nawzajem potrzebni”, powiedział do Juliusa któregoś dnia. Tak jak pół wieku wcześniej znów działała Izba Gmin i Izba Lordów, a Karol umiał wykorzystać je do swoich celów. Nigdy jednak nie posuwał się zbyt daleko. Podobnie postępował w kwestiach religijnych. Ożenił się z portugalską księżniczką, katoliczką, a jego siostra wyszła za mąż za członka francuskiej dynastii królewskiej. Zarazem Karol doskonale zdawał sobie sprawę, że wielu jego poddanych to purytanie. „Najchętniej dałbym im pełną tolerancję”, oświadczył. Lecz parlament nie był do tego gotowy. Osiągnięto więc porozumienie przypominające kompromis z czasów królowej Elżbiety. Wszyscy mieli podporządkować się Kościołowi anglikańskiemu z jego obrządkiem i biskupami. Ci, którzy nie chcieli tego zrobić, nie mieli prawa zajmować publicznych stanowisk. Ale to wszystko.
„Macie być lojalnymi poddanymi. A poza tym możecie albo się bawić, albo modlić”, ogłosił król.
Porozumienie to nazwano restauracją Stuartów.
Wesoły monarcha zemścił się z umiarem. Stracono zaledwie paru zabójców jego ojca. Zwłoki Olivera Cromwella wydobyto z grobu i powieszono w Tyburn. „Teraz wygląda lepiej niż za życia”, zauważył cierpko Julius. Jednak Karol nie miał zamiaru prześladować swoich wrogów. Za to miał w łaskawej pamięci przyjaciół, w tym sir Juliusa Ducketa.
„Parlament nie pozwolił, abym kupił dla ciebie Bocton – tłumaczył się. – Ale mogę dać ci państwową pensję. Dożywotnią. A zatem życzę długiego życia, przyjacielu”.
Pensja była bardzo hojna. Julius mógł również wydać resztki skarbu i prowadzić ożywiony handel, bo okrągłogłowi nie śledzili go już na każdym kroku. Rok wcześniej kupił Bocton, i to całkiem tanio, gdyż dom był w złym stanie. W ciągu kilku miesięcy przywrócił włości do porządku.
W całej Anglii panował optymizm i wiara w lepszą przyszłość. Handel kwitł, kolonie przynosiły duże zyski. Nawet niedawne małżeństwo króla z katoliczką przestało budzić niechęć, gdy okazało się, że pan- na młoda wniosła w posagu ni mniej, ni więcej, tylko bogaty indyjski port handlowy Bombaj! Anglicy poszerzali swoje panowanie na morzach. W poprzednim roku udało im się wypchnąć Holendrów z kilku kolonii, między innymi z dobrze rokującej osady w Ameryce. Julius dowiedział się, że osadę nazywano Nowym Amsterdamem. „Nasi marynarze od razu nazwali ją Nowym Jorkiem”. Według sir Juliusa Anglia nie przeżywała jeszcze tak pomyślnych czasów.
Był co do tego przekonany jeszcze dziesięć dni temu. Teraz nie miał już takiej pewności. Z niepokojem rozglądał się dokoła. Do diabła, gdzie ten Meredith się podziewa?

Ned zjeżył grzbiet. Podniósł się, zawarczał, wyszczerzył kły i zrobił dwa kroki do przodu. Potwór się zbliżał. Warczenie przeszło w groźny charkot. Jeszcze nigdy nie widział takiego monstrum. Potwór miał wielkość wysokiego mężczyzny. Jego ciało, zrobione z natłuszczonej skóry, wyglądało jak sięgający do ziemi wielki stożek. Bestia miała dwie ręce i wielkie skórzane dłonie. Trzymała krótki patyk. Ale najbardziej przerażająca była głowa. Spomiędzy szklanych oczu otoczonych pierścieniami wystawał ogromny skórzany dziób. Do tego potwór miał na głowie skórzany czarny kapelusz z szerokim rondem.
Ned szczeknął, zawarczał, szczeknął znowu i się cofnął. Potwór najwyraźniej go zauważył, bo ruszył wprost na niego.

Jeszcze godzinę wcześniej doktor Richard Meredith uważał się za najszczęśliwszego człowieka w Londynie. Wyróżnienie, które go spotkało poprzedniego dnia, było wielkim sukcesem, zwłaszcza dla kogoś tak młodego jak on. Jeszcze rano wyszedł z domu energicznym krokiem. Dopiero w Guidehall pokazano mu dokument.
Gdyby restauracja miała miejsce kilka lat wcześniej, młody Meredith z pewnością zostałby duchownym. Ale on nie chciał być purytańskim pastorem, ojciec zaś zawsze go przestrzegał: „Spójrz tylko, na co musiałem się godzić, żeby przeżyć”. Dlatego Richard, będąc w Oksfordzie, postanowił zostać lekarzem. W ten sposób też mógł służyć bliźnim. Za- wód lekarza pasował też do jego dociekliwego, analitycznego umysłu.
Ówczesna medycyna była połączeniem starożytnej wiedzy i średniowiecznych zabobonów. Lekarze wciąż wierzyli w istnienie czterech humorów – lekiem na większość chorób było przystawianie pijawek i spuszczanie krwi celem jej rozrzedzenia. Stosowano też zioła, część z dobrym skutkiem, i metody zdroworozsądkowe. Oraz modlitwę, bo cudowne wyleczenia traktowano jak jedną z form terapii. Całe sznury ludzi z wielkimi kołtunami przechodziły przed królem, dotyk monarchy bowiem, jak powszechnie wierzono, mógł tę chorobę wyleczyć. Na podobnym poziomie były nauki przyrodnicze. Ludzie wykształceni wciąż spierali się, czy rogi jednorożców mają właściwości magiczne. Jednak od kilku dziesięcioleci rozwijał się też bardziej racjonalny nurt. Genialny badacz William Harvey wykazał, że krew krąży w organizmie, a także rozpoczął badania nad rozwojem ludzkiego płodu. Robert Boyle po żmudnych eksperymentach sformułował prawa rządzące zachowaniem gazów. A Londyn był bez wątpienia najlepszym miejscem na świecie do dociekań naukowych. To tutaj miało swoją siedzibę Towarzystwo Królewskie.
Rozpoczęło swoją działalność dwadzieścia lat wcześniej jako nieformalny klub dyskusyjny. Meredith został tam po raz pierwszy wprowadzony w tym samym roku, w którym ogłoszono restaurację. Miał okazję wysłuchać wykładu znakomitego młodego astronoma – syna duchownego tak jak i on – Christophera Wrena. Członkostwo w klubie było zastrzeżone, ale on jako lekarz mógł uczęszczać na wykłady od- bywające się w środowe popołudnia. Klub przyjął nazwę Towarzystwo Królewskie po tym, jak jego członkiem został Karol i nadał mu królewski statut.
Kilka miesięcy temu Richard Meredith, bardzo onieśmielony, wy- głosił krótki referat, który został ciepło przyjęty przez Wrena i parę innych osób. Ale nigdy by się nie spodziewał cudownej wiadomości, która dotarła do niego poprzedniego dnia: „Doktorze Meredith, został pan pełnoprawnym członkiem naszego Towarzystwa”. Nic dziwnego, że jeszcze godzinę temu był w doskonałym nastroju.
Pierwsze bardzo nieliczne przypadki pojawiły się w maju. Doktor Meredith zbytnio się nimi nie przejął. Już od wieków o tej porze roku zdarzały się sporadyczne zachorowania. Trochę więcej zauważono w czerwcu. Ale nikt nie zachorował w parafiach przy Cheapside, nie było też ani jednego przypadku przy Watling Street. Od ponad dwudziestu lat nie mieliśmy większej epidemii, myślał Richard, a ostatni prawdziwy problem pojawił za czasów króla Jakuba I. Dlatego gdy ludzie pytali go, czy mają się czego obawiać, odpowiadał uspokajająco: „Unikajcie rejonów na zachód od Drury Lane i Holborn. Centrum miasta jest właściwie bezpieczne”. W tym miesiącu panowały niezwykłe upały. „Suche gorąco – twierdzili medycy – zwiększy ilość elementu ognia w ludzkiej krwi. A to z kolei sprawi, że ludzie mają więcej żółci i robią się choleryczni”. Richard podejrzewał, że to może być powodem szerzenia się choroby. W czerwcu wzrosła liczba chorych w Southwark i wzdłuż drogi prowadzącej z Aldgate na wschód. Ale tego dnia, gdy po- kazano mu dokument, Richard przeżył wstrząs.
Każdego tygodnia władze sporządzały zestawienie zgonów. W dwóch długich kolumnach dokument przedstawiał liczbę i powody śmierci w samym mieście i otaczających je parafiach. Większość liczb była mała: „Apopleksja – 1. Puchlina – 40. Niemowlęta – 21”. Jednak urzędnik pokazał mu przerażającą liczbę na samej górze drugiej kolumny: 1843. A obok niej pojedyncze słowo: dżuma.
Morowe powietrze, zaraza, czarna śmierć – choroba miała wiele nazw.
– Zamierza pan opuścić Londyn? – spytał urzędnik.
– Nie, jestem lekarzem. Urzędnik się uśmiechnął.
– Wszyscy lekarze, których dziś widziałem, wyjeżdżają. Mówią, że muszą się opiekować bogatymi pacjentami, a skoro bogaci wyjeżdża- ją, to oni też. Ale jeśli zamierza pan zostać – dorzucił z aprobatą – to mamy dla pana odpowiednie odzienie.

Ned nie cofał się, a potwór szedł wprost na niego. Gdzie powinien zaatakować? Monstrum nie miało nóg, a ręce były zbyt grube, aby zacisnąć na nich szczęki. Ujadał i warczał z wściekłością, ale bez skutku.
I wtedy potwór zrobił coś dziwnego. Zdjął głowę. A potem ściągnął rękawicę, dał psu rękę do powąchania i zawołał go po imieniu.
To jego pan!
Meredithowi było strasznie gorąco w ubraniu, które dostał od urzędnika w Guildhall. Dziób maski wypchał aromatycznymi ziołami, które właśnie kupił u aptekarza. Wielu ludzi wierzyło, że choroba rozprzestrzenia się przez zatrute powietrze.
– Ned, ty biedaku! – roześmiał się. – Przestraszyłem cię? – Poklepał psa z czułością. – Chodźmy do domu.
Ledwo otworzył drzwi, gdy dogonił go Julius.
Spojrzawszy na niezwykły strój, uświadomił sobie nagle, jak bardzo lubił młodego lekarza.
– Jakieś wieści o zarazie? – spytał.
Meredith powiedział mu o najnowszych zgonach.
– Tego się obawiałem – mruknął Julius. – Richardzie, błagam cię, jedź z nami do Bocton. Zaraza rzadko dociera na wieś. Zostaniesz z nami, dopóki nie będzie bezpiecznie.
– Bardzo wam dziękuję – odparł Meredith z wdzięcznością. – Ale moim obowiązkiem jest zostać tutaj.
Julius westchnął i wyszedł. A potem kazał rodzinie poczekać jeszcze pół godziny, bo postanowił podjąć ostatnią próbę przekonania Mereditha. Lecz lekarz przepadł, jedynie Ned pilnował drzwi.
Julius wrócił ze smutkiem do domu, naładował pistolety, które za- wsze zabierał ze sobą, gdy miał podróżować po pustych drogach Kentu, i nakazał rodzinie wsiadać do wozów. Niedługo potem jechali Watling Street w kierunku London Bridge. I wtedy Julius kazał zatrzymać na chwilę wóz. Mógł przynajmniej wyświadczyć młodemu przyjacielowi tę przysługę.
Na widok Juliusa Ned zamachał ogonem. Wiedział, że to przyjaciel. Podniósł się. Lubił witać przyjaciół, nawet gdy pana przy nim nie było. Sir Julius był już całkiem blisko. Z jakiegoś powodu się zatrzymał. Wyciągnął do niego rękę. Nie, raczej wycelował. Ale po co?
Głośny huk, obłok dymu, silne uderzenie, które odrzuciło go aż na schodki – to wszystko rozegrało się w jednej chwili. Ned poczuł w piersi straszliwy ból. I coś ciepłego w pysku. A potem nie czuł już nic.
Sir Julius przywiązał linę do martwego psa i zaciągnął go za wozem aż do rzeki. Tam wrzucił go do wody. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie, choć nie przyszło mu to łatwo. Jednak każdy rozsądny człowiek wiedział, że psy i koty roznoszą zarazę. Meredith kochał swojego psa i na pewno nie zrobiłby tego, co było konieczne dla własnego bezpieczeństwa. Dlatego Julius wziął to na siebie. Teraz już Ned nie zarazi swojego pana.
– Przynajmniej tyle mogłem uczynić dla tego dzielnego młodzieńca – powiedział Julius.
– Pies dobrze łapał szczury – zauważył jego syn. – W domu Mereditha nie było ani jednego szkodnika.
– To prawda. Tylko co to ma za znaczenie.

W połowie sierpnia notowano już cztery tysiące zgonów w tygodniu, a pod koniec miesiąca sześć tysięcy. Każdego dnia Richard Meredith wkładał czarny strój i wychodził z domu.
Czasem wydawało mu się, że żyje w jakimś innym mieście, tylko pozornie przypominającym Londyn. Ulice były niemal puste, z Cheapside zniknęły stragany, domy miały pozamykane drzwi i okna, jakby chciały ochronić swoje nosy i usta przed zarazą. Król z dworem wyjechał do Salisbury w West Country. Pod koniec lipca z miasta, przez most i przez bramy, wylewał się już cały strumień ludzi: dżentelmeni, kupcy, nawet bogatsi rzemieślnicy szukali bezpiecznego schronienia. W Londynie pozostała prawie sama biedota.
Miasto wyglądało upiornie. Wędrując od parafii do parafii, patrzył, jak egzekwuje się zarządzenia burmistrza. Gdy miejscy nadzorcy stwierdzali przypadek dżumy, dom zamykano, stawiano przed nim strażnika z piką, który pilnował, aby nikt nie wychodził ani nie wchodził, a na drzwiach malowano przerażający czerwony krzyż wraz ze smutnymi słowami „Niech Bóg się nad nimi zmiłuje”. Jedynie lekarz ubrany tak jak Richard mógł odwiedzać pacjentów. Gdy mieszkańcy dawali znak, że ktoś umarł, pojawiał się specjalny urzędnik, który potwierdzał zgon i podawał jego przyczynę, a niedługo potem, zazwyczaj o zmierzchu, przyjeżdżał karawan. Na ulicy rozlegał się wtedy dzwonek i zapadające w pamięć żałosne nawoływania: „Wynieście zmarłych! Wynieście zmarłych!”.
Prawie jedna czwarta parafii była wolna od zarazy. Mijając ostatniego dnia sierpnia katedrę Świętego Pawła, Meredith natknął się na niejakiego Pepysa, którego kilka razy spotykał na zebraniach Towarzystwa Królewskiego. Pepys był urzędnikiem w Radzie Marynarki Wojennej i miał dostęp do wielu informacji.
– Liczba zgonów jest znacznie większa, niż to podają oficjalne dokumenty – relacjonował Pepys. – Urzędnicy fałszują zestawienia, a biedoty często nawet nie uwzględniają w wyliczeniach. Według nich w zeszłym tygodniu zmarło siedem i pół tysiąca ludzi.
– A jaka jest prawdziwa liczba?
– Prawie dziesięć tysięcy – odparł Pepys ponuro. – Ale jeśli Bóg pozwoli nam przeżyć, doktorze Meredith – dorzucił już nieco weselej – to może będę miał przyjemność wysłuchać kiedyś pańskiego wykładu w Towarzystwie o prawdziwej przyczynie zarazy.
Żaden inny temat nie pasjonował Mereditha bardziej. Chodząc od domu do domu, w których ludzie – całe rodziny – leżeli rozpaleni go- rączką, majaczyli i cierpieli w potwornych męczarniach, czuł porażają- cą bezradność. Był lekarzem, ale prawdę powiedziawszy, niewiele mógł zdziałać i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tylko dlaczego?, zastanawiał się. Z powodu swojej, i nie tylko swojej, niewiedzy. Jak mógł zaproponować lekarstwo czy choćby ulżyć w cierpieniu, skoro nie miał najmniejszego pojęcia, co jest przyczyną choroby? Jak mógł chronić pacjentów, skoro nie wiedział, jak się ona przenosi?
Miał pewne przypuszczenia. Zakładano, że zaraza przenosi się z człowieka na człowieka, stąd wziął się nakaz kwarantanny. Musiało być w tym ziarno prawdy, skoro w najbardziej dotkniętych rejonach – w Southwark, w parafii Whitechapel za bramą Aldgate, przy drodze do Shoreditch i Holborn – widział całe ulice, na których niemal wszystkie domy miały na drzwiach przerażający krzyż. Ale dlaczego choroba skupiała się w tych właśnie miejscach? Wielu ludzi paliło fajki, bo podobno dym oczyszczał powietrze. Mówiono, że do tej pory ani jeden właściciel sklepu z tytoniem nie zaraził się dżumą. Ale jeśli choroba przenosiła się w powietrzu, to dlaczego na jednej ulicy ludzie chorowali, a na sąsiedniej już nie? Najbardziej zainfekowane rejony też się od siebie różniły – jedne były podmokłe, inne suche i przewiewne. Uznał, że nie chodzi tylko o powietrze. Coś innego musiało przenosić chorobę. Ale co? Psy i koty? Sąsiad powiedział mu, że to sir Julius zastrzelił Neda i zabrał jego zwłoki. Przez tydzień Meredith był wściekły, ale potem się uspokoił. Bóg jeden wie, ile psów i kotów zabito do tej pory z polecenia burmistrza. Pewnie dwadzieścia, a może nawet trzydzieści tysięcy. Ale nawet jeśli przyjąć, że winne były zwierzęta, to jak przekazy- wały zarazę ludziom?
Częściową odpowiedź na swoje pytania uzyskał na początku sierpnia, gdy w Vintry odwiedził umierającego mężczyznę.
Dżuma miała dwie postacie: dymieniczą, z której obronną ręką wychodził co trzeci chory, oraz płucną, której nie przeżył prawie nikt. W tym drugim przypadku pacjent miał zajęte płuca, kichał, kaszlał krwią, dostawał na przemian gorączki i ataku dreszczy, a potem zapadał w coraz głębszy sen, z którego nigdy już się nie budził. Człowiek, do którego przyszedł Meredith, był zwykłym garbatym woziwodą z szóstką dzieci. Wstrząsany dreszczami, patrzył bezradnie.
– Ja umieram – powiedział.
Meredith nie zaprzeczył. Wtedy podeszło jedno z dzieci, żeby go po- cieszyć, a mężczyzna kichnął mu prosto w twarz. Dziecko skrzywiło się. Meredith, kierowany dziwnym instynktem, chwycił jakąś szmatkę i wy- tarł małemu buzię.
– Nie pozwól dzieciom do niego podchodzić! – krzyknął do matki.
– I spal tę szmatę.
A więc tak to przebiega, pomyślał. Flegma i plwociny chorego przenoszą zarazę, bo pochodzą z najbardziej zainfekowanych organów. Dziecko zmarło tydzień później.

 
Wesprzyj nas