“Araf” Elif Shafak to opowieść o tożsamości, wykluczeniu i przynależności, wyprawa w świat obłędu w poszukiwaniu nadziei, miłości i przyjaźni. Araf po turecku znaczy czyściec.


ArafŚcieżki Gail, Alegre, Omera, Abeda i Piyu przecinają się w domu, który wspólnie zamieszkują w Bostonie.

Zawieszeni między młodością a dojrzałością, szaleństwem a poszukiwaniem normalności wplątują się w zagmatwane związki i dają porywać obsesjom. Z czasem ich wzajemne relacje ewoluują tak samo jak postrzeganie samych siebie, własnych ojczyzn i kraju, w którym przyszło im żyć.

Omer pochodzi z Istambułu, robi doktorat z nauk politycznych, szybko adaptuje się w nowym miejscu i zakochuje się Gail – biseksualnej intelektualistce o skłonnościach samobójczych. Gail jest Amerykanką, która we własnym kraju i we własnej skórze czuje się nie na miejscu. Abed jest biotechnologiem, którego martwi sposób prowadzenia się Omera, niespodziewana wizyta matki i stereotypowy sposób postrzegania Arabów w Ameryce. Piyu to Hiszpan, który ma zostać dentystą wbrew lękowi przed ostrymi narzędziami; nieustannie niepokoją go latynoscy krewni jego niestabilnej emocjonalnie dziewczyny – Algre.

Elif Shafak (ur. 1971) – bestsellerowa pisarka turecka, ceniona i nagradzana za erudycję i niezwykły dar opowiadania. Jej powieści przełożone zostały na dwanaście języków, w Polsce ukazały się m.in. “Uczeń architekta”, “Pchli pałac” i “Czarne mleko”.
Araf to stan ducha

Elif Shafak
Araf
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 stycznia 2017

Araf


Miał do wyboru: kroczącego przed nim blondyna z włosami w kucyk, kobietę około czterdziestki wychodzącą z komisu meblowego, dziewczynę ze zbyt mocnym makijażem, w koszulce odsłaniającej brzuch przy tak wietrznej pogodzie, młodą matkę z trójką dzieci rozmawiającą z młodą matką dwójki, a przed wystawą księgarni Brookline Booksmith parę, która albo właśnie się pokłóciła i przestała się do siebie odzywać, albo w tym samym czasie wbijała wściekle wzrok w Wiersze Mao Zedonga. Po chwili wahania Ömer zdecydował się na czterdziestolatkę, żeby zapytać ją o godzinę, a gdy dostał odpowiedź, uzmysłowił sobie w panice, że znów jest spóźniony. Włączył Suite Sister Mary Queensryche i miał nadzieję, że znajdzie się przed Skwierczącym Mandarynem, zanim piosenka się skończy. Dotarł jednak na miejsce dopiero przy trzecim odtworzeniu. Niebagatelne opóźnienie, zważywszy na długość utworu: jedenaście minut i trzydzieści trzy sekundy.
Wszystko przez tą wariatkę Vinessę ze sklepu muzycznego w Jamaica Plain – kiepsko oświetlonego lochu ze wspaniałą kolekcją płyt z muzyką punkową – do którego zaglądał co drugi dzień, za każdym razem spędzając tam coraz więcej czasu. Vinessa znała wszystkie słowa do wszystkich kawałków Joe Strummera i aby udowodnić wszystkim, jaką jest specjalistką w tej dziedzinie, na swojej zmianie puszczała na cały regulator The Clash, podkładając jednocześnie własny wokal, głośniejszy od Strummera, nie zważając na preferencje klientów ani ich ewentualne reakcje. Jak wszyscy niespełnieni wokaliści marzyła o znakomitym zespole kiedyś w przyszłości, a tymczasem musiała się zadowolić tym, który był pod ręką. A pod ręką była grupa Rozmaz. Ömer zawsze lubił sobie pogadać z Vinessą, ale tego dnia ze szczególną radością odnotował kokieteryjny błysk w jej dużych, czarnych, roziskrzonych oczach. Nie było to jednak najlepsze usprawiedliwienie, dlaczego się spóźnił na urodzinową kolację, jakie mógłby podać Alegre, i pośpiesznie próbował wymyślić coś lepszego. Natknął się na spektakularnie znudzonego Arroza, który leżał z głową na chodniku i szeroko otwartymi oczami, uwiązany do latarni przed restauracją, nieufny wobec każdej mijającej go pary butów.
– Po wszystkim wyniosę ci trochę chińszczyzny – obiecał mu Ömer i pochylił się, żeby go podrapać po brzuchu, otrzymując w odpowiedzi niezbyt entuzjastyczne, ale mimo wszystko optymistyczne machnięcie ogonem.
W środku roiło się od ludzi, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby albo nie mieli czasu na jedzenie, bo gadali jak najęci, albo nie mieli czasu na rozmowę, bo jedli, aż im się uszy trzęsły. W głębi sali blisko lewego rogu najpierw dostrzegł szeroki uśmiech Piyu, potem przyjazne twarze wokół okrągłego stołu, gdzie najwyraźniej toczyła się podlana alkoholem dyskusja, i w końcu usłyszał wybuch znajomej mantry:
– Ależ w ł a ś n i e temu jestem przeciwny!
– Czemu w ł a ś n i e jest przeciwny Abed tym razem? – spytał Ömer z ironicznym uśmieszkiem, wsuwając się na wolne krzesło przed sobą.
– Cześć!!! – zagrzmiało jednogłośne powitanie.
Jako solenizantka Alegre najwidoczniej poczuła, że nie powinna zostawić tego pytania bez odpowiedzi, zapominając przedstawić Ömera dwóm dziewczynom przy stole.
– Abed mówił właśnie, że ta restauracja nie powinna się reklamować jako japońsko-chińska, bo…
– Bo mówimy tutaj o dwóch różnych kulturach – wtrącił Abed z pewnością siebie oskarżonego, który odrzuca wyjaśnienia adwokata i sam podejmuje się obrony. – Dwóch różnych, dwóch starożytnych kulturach! A kiedy miesza się je z taką łatwością, oferując kuchnię „chińsko-wietnamsko-birmańsko-japońską”, umyślnie lub nie mówi się: Wrzucamy je do jednego wora! Żaden problem, bo przecież ostatecznie to jedno i to samo. Same żółtki, wszyscy skośnoocy! Taki jest podtekst.
Ömer capnął menu i ukrył się nieporadnie za stronicą z przystawkami, zerkając na dwie nieznajome dziewczyny, z którymi przyszło mu spożywać kolację. Żadna nie była pięknością. Ta siedząca obok Alegre miała niemal pomidorowe, krótkie jak u chłopaka włosy ze śmiesznym wicherkiem nad czołem i parę gargantuicznych skrzydeł uszu ozdobionych maleńkimi kolczykami, które sprawiały w jakiś sposób wrażenie, jak gdyby zostały tam przypięte na całą wieczność. Szmaragdowa aksamitna koszula przydawała jej chłodu, jeśli nie surowości. Druga dziewczyna miała na sobie czarną luźną sukienkę, czarną kamizelkę, a jej głowę otaczała czupryna jeszcze czarniejszych włosów. A jeśli już o nich mowa, z tej czupryny zwisało coś srebrnego w kształcie łyżeczki. Zanim jednak Ömer zdążył poczynić kolejne obserwacje na jej temat, zauważył, że brunetka się w niego wpatruje, i natychmiast przeniósł spojrzenie w dół, na menu, przypadkowo zatrzymując je na „Półmisek Pupu (dla dwóch osób).”

***

Stało się to ponad dwadzieścia pięć lat wcześniej, mniej więcej w połowie lutego.
Pewnego mroźnego, wietrznego dnia Zahra była sama w kuchni, gdzie przygotowywała konfitury z jagód. Choć zawsze radziła sobie w kuchni nieźle, wtedy musiała jeszcze być niedoświadczona, nasypała bowiem do garnka za dużo cukru i im dłużej gotowała konfitury, tym bardziej je psuła. W rozpaczy skrzyżowała pulchne palce na łonie, wypuszczając w zadumie powietrze – niemal jęk. Ani jej dłonie, ani ona sama nie zdawały sobie w tym momencie sprawy, że Zahra jest w ciąży. Z Abedem.
Niedoinformowanie Zahry w tej kwestii było bardziej znamienne, niż się wydaje, bo gdyby jej ciąża była bardziej widoczna, nie zostawiono by jej samej w domu, jako że ciężarne kobiety zalicza się do ulubionych ofiar dżinnów, zwłaszcza tych żeńskich, i dlatego nie należy nigdy zostawiać ich samych. Ale owinięta w wełniany sweter i spowita w błogą niewiedzę w ów mroźny lutowy poranek dopiero co upieczona mężatka, którą wtedy była Zahra, nie miała powodów obawiać się dżinnów. Była zbyt pochłonięta gotowaniem, tak młoda i beztroska. Jej myśli krążyły wyłącznie wokół konfitur z jagód nabierających dziwnie nierównomiernego koloru i nadmiernie słodkiego smaku, im dłużej pyrkały w ciemnym kotle. Po pewnym czasie Zahra usłyszała pukanie i choć zawsze nieufna wobec obcych, bez najmniejszego wahania pobiegła otworzyć drzwi.
W drzwiach stała kobieta w łachmanach, lecz o najpiękniejszych czarnych oczach, jakie Zahra kiedykolwiek widziała. Mimo iż miska w jej dłoniach zdawała się to potwierdzać, wcale nie wyglądała na żebraczkę.
– Dzień dobry – wymamrotała nieznajoma. – Jestem bardzo głodna i spragniona. Od trzech długich dni i jeszcze dłuższych nocy nie miałam nic w ustach.
Chociaż doskonale słyszała, o co się ją prosi, Zahra nie wykonała żadnego ruchu i nie przestawała się wpatrywać jak urzeczona w nocne wiry w czarnych klejnotach oczu nieznajomej. Widząc jej oszołomienie, ażeby rozwiać wszelkie wątpliwości co do swych zamiarów, żebraczka podniosła obie dłonie do ust – lub tam, gdzie znajdowałyby się usta, gdyby je miała.
Między jej okrutnie idealnym nosem a spiczastym podbródkiem nie było nic, co by je choćby przypominało. Ani górnej wargi, ani dolnej, ani nawet różowawej linii, jedynie karminowa otchłań – łakomy otwór gotów pochłonąć cokolwiek. Przywołując tę kobietę po latach, Abed mógł się najwyżej domyślać, że albo musiała ulec jakiemuś makabrycznemu wypadkowi lub zapadła na jakąś wyniszczającą chorobę, przypuszczalnie trąd. Cokolwiek to było, wyżarło, wymiotło z jej twarzy usta.
– Jeśli poczęstujesz mnie kromką chleba, pobłogosławię cię – zadudniła karminowa pustka. Następnie żebraczka przechyliła lekko głowę na bok, jak gdyby chciała ułatwić sobie wyłowienie nozdrzami słodkiego zapachu sączącego się z kuchni. – A jeśli ją czymś posmarujesz, może tą jagodową konfiturą, pobłogosławię synka w twoim łonie.
Po tych słowach przystąpiła zdecydowanie do progu, jak gdyby próbowała wtargnąć do środka. W tym właśnie momencie młoda, bezwzględna dziewczyna, jaką była wtedy Zahra, przeraziła się i odruchowo zamknęła drzwi, zatrzaskując je raptownie kobiecie przed nosem. Bóg jeden wie, jak długo Zahra tam stała, zastygła pod wpływem strachu i żalu, nasłuchując każdego najmniejszego odgłosu z zewnątrz. Gdy wreszcie zebrała się na odwagę i otworzyła drzwi, nikogo tam nie było oprócz pokrywy zlodowaciałego śniegu topniejącego smętnie na wąskiej, zaśmieconej ulicy. Wróciła do kuchni, gdzie konfitur z jagód nie dało się już uratować.
Szybko wyrugowała z myśli ten incydent i właściwie nigdy poważnie się nad nim nie zastanawiała do dnia nadrodzin Abeda. Bo gdy na świat przyszedł Abed, pojawił się z karminową plamą na brzuszku, która, o dziwo, kształtem przypominała usta.
– Ja cię, ale odjazd. Wciąż masz ten tatuaż na brzuszku, przystojniaku? – Gail uśmiechnęła się ironicznie, zarzucając lwią grzywą w kolorze kruczoczarnym.
– Cholera jasna, nie mówimy tu o tatuażach – wypalił Abed i wziął głęboki wdech, postanowiwszy, że nie da się Gail wyprowadzić z równowagi. – Zahra wierzy, że ta żebraczka była faktycznie dżinniją. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że abstrahując od tego, czy to była dżinnija czy nie dżinnija, moja matka nie powinna była tak jej potraktować, bo nie wolno odmawiać kawałka chleba i szklanki wody żadnemu z bożych stworzeń. A niezależnie od morałów, ta dżinnija nas przeklęła, zwłaszcza mnie. Zahra uważa, że to mnie grozi niebezpieczeństwo.
– Aha! I to jest niby ta laska z twoich koszmarów? – spytał Ömer z twarzą rozświetloną ciekawością. – Femme fatale ze świata dżinnów?
– O nich się nie fantazjuje, zboku jeden! W Turcji nie macie dżinnów? Powinieneś wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi!
Na szczęście, ku zadowoleniu Gail i Piyu, nie zniżyli się do żadnej formy dżinnińskiego szowinizmu. Abed za to opowiedział im skrępowanym, ściszonym pod koniec głosem o silnym przekonaniu Zahry, że jeśli owej dżinniji do tej pory nie udało się skrzywdzić Abeda tak bardzo, jak by sobie tego z pewnością życzyła, zapobiegły temu jałmużna i ofiary złożone w przeszłości. Te bowiem wyraźnie osłabiają jej moc i nie pozwalają się zestarzeć (ostatecznie starsze dżinny mają większą moc niż młodsze, a dżinnije mają większą moc niż dżinny; w związku z czym starsze dżinnije są najgorszym z możliwych wrogów), zamieniając ją w tę młodą kobietę, która sporadycznie nawiedza Abeda. Datki na ubogich i składane ofiary pozbawiały ją skuteczności. A mimo to w tym roku, chociaż Zahra przysięgła uroczyście, że w dniu, kiedy Abed otrzyma stypendium, złoży w ofierze barana, nie zdołała dotrzymać tego zobowiązania, przekładając je z różnych powodów, a po śmierci męża całkowicie o nim zapomniała. Gdy ów dług pozostawał niespłacony, dżinnija chytrze się starzała i zyskiwała coraz większą moc, z każdym mijającym dniem przejmując kontrolę nad nocami Abeda i jego koszmarami.

(…)

Jeśli należysz do osób, które osobiście otarły się o zaburzenia obsesyjno- kompulsywne, ataki paniki lub epizody fobii społecznych, przypuszczalnie ugrzęźnięcie na dłużej niż godzinę w meandrującej bez końca przez biuro do spraw studenckich kolejce studentek oczekujących na zrobienie fotografii do legitymacji pierwszego dnia semestru nie byłoby dla ciebie wskazane. Dla innych niekoniecznie.
Może i by się nudzili, ale sytuacja byłaby do zniesienia. Jeszcze inni by się cieszyli, dostrzegając okazję do poznania nowych ludzi, pogawędek, wymiany informacji i zaznajomienia się z arkanami uczelnianego życia. Ona do tej kategorii zdecydowanie nie należała. Jedynym pocieszeniem, jakie przychodziło jej do głowy i pomagało przetrwać, była kojąca świadomość, że gdzieś na dnie jej torby spoczywa jeszcze jedna tabliczka czekolady. Gdy skończy tę, zacznie tamtą. Miała nadzieję, że do tego czasu kolejka się posunie, a ona wreszcie dotrze do wyraźnie poirytowanej kobiety za kontuarem, która wykrzykiwała co jakiś czas: „Mogę prosić następną osobę!?”, gromkim głosem brzmiącym bardziej jak komenda niż prośba. Dotknęła włosów związanych mocno w czarny kucyk. Najbardziej dokuczało jej nie samo czekanie w kolejce, lecz czekanie w kolejce z innymi ludźmi. Zawsze chodziło o ludzi. O to, jak rozmawiali, jak żartowali, po prostu jacy byli… zawsze chodziło o nich, ten sam odwieczny problem. Skubnęła znowu kawałek czekolady, jak najmniejszy, żeby jej panaceum starczyło na jak najdłużej.
Odkąd przyjechała na studia, żywiła się dwoma produktami, które – jak często myślała – mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się zdawać: czekoladą i bananami. Jedno i drugie zjadało się podobną metodą: po kawałku, odwijając skórkę lub papierek. Mogła wytrzymać cały dzień, nie karmiąc się niczym innym. Czasem jadała czekoladę na kolację i banana na deser, a czasem banana na kolację i czekoladę na deser. Tuż przed nią unosiła się para iście słoniowych uszu przy głowie wysokiej, szczupłej dziewczyny z krótkimi niczym świeżo skoszona trawa, rudymi jak jesienny liść dębu włosami. Trudno było zgadnąć, jak wygląda jej twarz, ale szyja, nieskazitelnie biała, wydawała się czymś jadalnym. Ruda rozmawiała ze swadą z grupką otaczających ją dziewcząt i raz na jakiś czas wszystkie wybuchały śmiechem. Zaczęła szperać w torbie, szukając ostatniej czekolady, gdy kolejka posunęła się o krok. Wśród mnóstwa różnych szpargałów znalazła niedojedzonego banana, niemal całkowicie sczerniałego w środku. Przypomniała sobie, jak się tam dostał. Niedawno odbyła swą pierwszą podróż autobusem dalekobieżnym. Siedziała w fotelu obok kierowcy, spokojnie przeżuwając banana, tego banana, gdy jej wzrok przykuły trzy napisy u góry. Pierwszy pytał: „Czy wiesz, że język nienawiści to przestępstwo?”. Wiedziała. Drugi był częścią reklamy poradni dla kobiet ze zdjęciem uśmiechniętej dziewczyny, która wyskakuje wysoko w powietrze. Tego nie rozumiała.
Nie mogła sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek kobieta podskakiwała w ten sposób po wizycie u ginekologa, choćby atmosfera w ośrodku i same wiadomości były nie wiadomo jak radosne. Trzeci napis informował: „Zakaz picia i jedzenia w autobusie”. Wsunęła banana z powrotem do torby, kątem oka obserwując gesty kierowcy, któremu akurat było wszystko jedno. Od tamtej pory minęły dwa dni. Teraz banan ściemniał w środku i jego głęboka czerń ostro kontrastowała z czystą bielą szyi, w którą się wpatrywała. Postanowiła uznać ten kontrast za dobry znak. I dokładnie w tej samej chwili dziewczyna przed nią odwróciła się i uśmiechnęła.
– Widzę, że lubisz czekoladę.
W panice spiekła raka, jak gdyby słowa te padły z ust kierowcy autobusu pod napisem „Zakaz picia i jedzenia w autobusie”.
– Jestem Debra Ellen Thompson – przedstawiła się ruda, wyciągając rękę. Tuż nad jej czołem nitkowaty kosmyk rósł w odwrotnym kierunku niż reszta włosów.
Zanim jednak zdążyła się odezwać, znajomy głos zagrzmiał:
– Mogę prosić następną osobę!?
Teraz pierwsza w kolejce do zdjęcia była Debra Ellen Thompson, co znaczyło, że po niej szła ona. I dobrze – pomyślała, wygrzebując w końcu z torby zapasową czekoladę, po czym natychmiast ją otworzyła, żeby zdążyć ją pochłonąć, zanim zostanie wywołana. Doświadczenie ją nauczyło, że ogromna większość tabliczek czekolady to dla niej dwa i pół kęsa, teraz jednak zamierzała spróbować zredukować swój przeciętny wynik do jednego i pół. Z tym zamiarem ugryzła możliwie największy kawał, patrząc obojętnie, jak za kontuarem pojawia się mężczyzna z ciemną kozią bródką.
– Przepraszam za spóźnienie – wybąkał potulnie.
– Gdyby to był każdy inny dzień, nie miałabym pretensji, ale dzisiaj, gdy jest tyle roboty… – wydarła się na niego wyraźnie wkurzona pracownica biura, jeszcze wyraźniej podenerwowana.
Zbesztany tak ostro na oczach hordy studentek mężczyzna pociemniał na twarzy, która przybrała niemal kolor jego wąsów. Zakasał rękawy i lodowatym tonem zawołał:
– Następna, proszę!
„Następna, proszę!”? Przecież miała jeszcze co najmniej dziesięć minut, żeby usłyszeć tę komendę. Z głębin jej gardła dobył się charkot, gdy usiłowała w panice przełknąć gigantyczny kawał czekolady, który teraz wypełniał jej policzki. Ta sztuka jej się nie udała i zaczęła lekko dygotać.
– Następna, proszę! – wrzasnął mężczyzna, wbijając w nią wzrok.
Stało się. Nadszedł moment złowrogi dla osoby, która osobiście otarła się o zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, ataki paniki lub epizody fobii społecznych.
– Będziesz tak stała?
Mężczyzna z bródką mrużył oczy, jak gdyby studentka kurczyła się przed nim w błyskawicznym tempie. A może właśnie się kurczyła. Czuła się zmniejszona do rozmiarów szpilki. To chyba nie moja wina, że przylazłeś spóźniony i ta chamka przy wszystkich cię objechała – chciała powiedzieć całkowicie spokojnym i swobodnym tonem, tymczasem udało jej się wydobyć z siebie tylko prychnięcie. Skamieniała jak jeleń w świetle reflektorów na drodze. Dziewczyny za nią zaczęły chichotać i żartować. Ale ona niczym się już nie przejmowała. W tym stanie ich nie słyszała.
Wtedy właśnie Debra Ellen Thompson odwróciła się i zmierzyła zdumionym spojrzeniem zamienioną teraz w słup soli dziewczynę z połówką czekolady w ręku. Po chwili wahania ośmieliła się jej dotknąć i potrząsnąć nią lekko, ale ta najwyraźniej nie była w stanie wyrwać się z tego panicznego stężenia. Debra Ellen Thompson ostrożnie otworzyła workowatą torbę wiszącą na ramieniu oniemiałej.
Tam, wśród papierków po czekoladach, liści dębu, kasztanów, mapek kampusu, kamieni i kamyczków oraz zdumiewającej kolekcji różnych szpargałów, znalazła papiery dziewczyny i podała je koziej bródce, zanim ten wpadł w szał.
Wspólnymi siłami posadzili ją na stołku i zrobili zdjęcie do legitymacji studenckiej Mount Holyoke College.
Gdy było już po wszystkim, Debra Ellen Thompson delikatnie wyprowadziła słup soli przez wciąż rozchichotany tłum studentek na świeże powietrze i usiadły w milczeniu na najbliższej ławce.
– Co ci się tam stało?
– Pod presją wpadam w panikę – odpowiedział słup soli, wyraźnie się rozluźniając.
Siedziały tam przez pół godziny w mgiełce nie zmąconego spokoju, która zawsze się rozsnuwa po emocjonalnych wstrząsach, i obserwowały kolejne dziewczyny wychodzące z budynku równym krokiem. Niewiele się odzywały. Najwyraźniej słup soli nie był gadułą.
– Jesteś pewna, że już się dobrze czujesz?
– Jasne, dzięki!
– Słuchaj, gdy już się zadomowisz, koniecznie wpadnij. – Debra Ellen Thompson z troskliwym uśmiechem zapisała na karteluszku nazwę swojego akademika i numer pokoju. – I jeśli będziesz czegoś potrzebować… mówię poważnie, w razie jakichkolwiek problemów wpadaj o każdej porze, śmiało.
– Jasne, dzięki!
Patrzyła, jak Debra Ellen Thompson się oddala, aż jej ruda głowa zniknęła za kaplicą. Znów sama odetchnęła głęboko z ulgą, wcisnęła karteluszek do lewej kieszeni wyświnionej torby i wyciągnęła z niej banana, tym razem całego. Nie miała bladego pojęcia, jak ani kiedy się tam dostał, ale postanowiła uznać to za znak, przypuszczalnie dobry, choć nigdy nie wiadomo, dopóki nie zajrzy się do środka. Ugryzła kawałek, niewielki, i wbiła wzrok w ciemną, wyszczerbioną plamkę pośrodku miękkiego białego miąższu. Jak zawsze w bananie kryła się litera i tym razem przypominała p – jak w słowach pajacyk, pogoda lub placebo – a więc dobry znak. A z drugiej strony wyglądała też trochę jak r – jak resentyment, renegat lub roszczenia – co nie wróżyło znowu zbyt dobrze.
Była to dziecięca zabawa, którą wymyśliły sobie z mamą. Bawiły się tak, bo dawno temu Bóg w niebie upichcił zupę alfabetową i odstawił ją do wystygnięcia w wielkiej wazie na kuchennym oknie. Wtedy jednak silny, bezczelny wiatr albo psotny, zdeprawowany anioł, a może sam diabeł celowo bądź niechcący (poszczególne elementy tej historii ulegały zmianie w kolejnych wersjach) strącił misę na podłogę, czyli na niebo, wszystkie litery z zupy rozproszyły się po całym wszechświecie i nigdy już nie zostały zebrane razem.
Litery były wszędzie, czekając tylko, aż się je zauważy i podniesie, pragnąc, aby ułożono z nich słowa, które by z nich powstały, gdyby pozostały w rajskiej wazie. Zabawa ta miała mieć walor rozrywkowy i edukacyjny zarazem. Edukacyjny może i tak, ale rozrywkowy niespecjalnie. Nigdy jednak jej nie zaniechała, nawet gdy wygnała matkę z rajskiego ogrodu swego dzieciństwa i pod jej nieobecność boleśnie zdała sobie sprawę, że choćby przyjęła upadłą mater z powrotem, jej dzieciństwo nigdy nie było rajem. Cały czas bawiła się w tę grę i nie zawracała sobie głowy pytaniami o powody. W niezmąconej ciszy skończyła banana, wciąż nie mogąc się zdecydować, co to była za litera.
Chyba jednak r, bo kolejne tygodnie okazały się straszne. Nie żeby zajęcia były nużące, bo nie były, chociaż wciąż nie uczęszczała na większość z nich. Nie żeby jedzenie w uczelnianej stołówce było niesmaczne, bo nie było, choć wciąż tam nie zaglądała. Nie żeby znienacka znalazła się w bezdennej otchłani samotności, bo już tam była.
W każdym razie mogła trafić znacznie gorzej. Okolica była piękna, drzewa wspaniałe. Miasteczko może i małe, ale i tak można było miło spędzić tam czas i choć w lokalnym sklepiku nie mieli bananów, zawsze mogła się przejść na targ… Z pewnością czułaby się lepiej, gdyby nie ludzie, ten sam problem co zwykle. Zawsze chodziło o ludzi, z których wszyscy w tym przypadku byli akurat płci żeńskiej. W Mount Holyoke College roiło się od dziewczyn. I od wiewiórek.

 
Wesprzyj nas