W swojej debiutanckiej powieści Catherine Lowell przedstawia ostatnią przedstawicielkę rodu Brontë, która podejmuje literackie poszukiwania mające ją doprowadzić do odnalezienia spadku po słynnych pisarkach.


Ostatnia z rodu BrontëSamantha Whipple po przedwczesnej śmierci ojca według powszechnej opinii staje się dziedziczką skarbu w postaci licznych pamiętników, obrazów, listów oraz rękopisów powieści pozostawionych przez znane przedstawicielki rodu Brontë.

Wedle spekulacji znawców i miłośników tematu otrzymała te skarby w spadku po swojej rodzinie, która od lat skrzętnie skrywa je przed światem. Samantha tymczasem żyje w przekonaniu, że nic takiego nie istnieje, a wszystkie te domysły można włożyć między bajki.

Gdy podejmuje studia na Oksfordzie, przekonuje się jednak, że mityczne przedmioty z przeszłości istnieją. Główną rolę w jej życiu zaczynają odgrywać stare książki z odręcznymi notatkami ojca. Zgłębiając tajniki literatury pod okiem przystojnego, choć nieprzeniknionego profesora, Samantha wyrusza na poszukiwania tajemniczej spuścizny po swoich przodkach.

***

Bardzo przyjemna lektura, która z powodzeniem łączy romans z intrygą, i do tego napisana z odpowiednią dozą humoru.
„Publishers Weekly”

Bardzo zabawna powieść… i wielka tajemnica słynnych sióstr Brontë w tle.
„Elle Magazine”

Catherine Lowell otrzymała tytuł licencjata na Uniwersytecie Stanforda. Obecnie mieszka w Nowym Jorku. „Ostatnia z rodu Brontë” jest jej debiutem literackim.

Catherine Lowell
Ostatnia z rodu Brontë
Przekład: Magda Witkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 listopada 2016

Ostatnia z rodu Brontë


Rozdział 1

Pierwszego wieczoru po przybyciu do Oksfordu dowiedziałam się, że pokój przydzielony mi przez akademik powstał w tysiąc trzysta sześćdziesiątym pierwszym roku jako miejsce kwarantanny chorych na dżumę. Drogę do mojej wieży wskazał mi portier. Gdy pokonywaliśmy piąty ciąg schodów, patrzył na mnie przepraszającym wzrokiem. Robił wrażenie nerwowego człowieka. Był niski i bez przerwy trajkotał, pokazując co chwila zęby ostre jak u rekina. Mówiąc z lekkim akcentem, poinformował mnie, że Stare Kolegium przyjęło w tym roku trochę za dużo studentów i w związku z tym dziekani upychają ich teraz, gdzie tylko się da. Ta wieża została dobudowana do Starego Kolegium. Dowiedziałam się, że mieszkało tu wiele ważnych i tragicznych postaci. Czy słyszałam o Tymoteuszu Groźnym? Albo o sir Michaelu Morehousie zwanym Szalonym? Potrząsnęłam głową. Bardzo mi przykro, ale jestem Amerykanką.
Marvin, bo tak miał na imię portier, postawił moje torby na podłodze. Po długiej wspinaczce na górę oddychał z trudem, a w zagłębieniu przecinającym jego czoło pojawiła się cieniutka strużka potu. Zauważyłam, że stara się nie nawiązywać ze mną kontaktu wzrokowego. Nie potrafiłam stwierdzić, czy było mu głupio z powodu proponowanych mi warunków lokalowych, czy raczej miało to związek z faktem, że na dźwięk mojego nazwiska prawie się udławił i ciągle jeszcze nie wrócił do siebie.
Rozejrzałam się pobieżnie po pokoju. Osoba odpowiedzialna za prowadzenie kwarantanny dobrze się wywiązała ze swoich obowiązków. Ze ścian złaziła czerwona farba, przez co całość przywodziła na myśl ogromne przekrwione oko. W rogu znajdował się zabudowany kominek, a nad nim upiorny obraz przedstawiający jakby na wpół podtopioną kobietę.
– I jak, pani Whipple? – Marvin odezwał się z nieco wymuszonym optymizmem. Dolną połowę jego twarzy porastała nierówna gęstwina szalonych włosów, które przywodziły na myśl zapomniany ogród. – Czy będzie tu pani dobrze?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie był pokój w akademiku, tylko raczej miejsce, do którego posyła się ludzi, gdy w skrytości ducha uważa się ich za wariatów.
– Myślę, że będzie mi tu bardzo dobrze – odparłam. – Kim jest kobieta na obrazie?
Marvin spojrzał na malowidło.
– To guwernantka. Piękna, prawda?
– Może moglibyśmy ją stąd zabrać?
Oczy portiera otworzyły się tak szeroko, jakbym zaproponowała mu kastrację.
– Słucham?
– Ona mi kogoś przypomina – wyjaśniłam.
– Ależ pani Whipple, ona stanowi punkt programu…
– Aha – odparłam, nie bardzo rozumiejąc. Potem na chwilę zapadła niezręczna cisza. Widać było, że Marvin chciałby już iść. Świadczyło o tym dobitnie subtelne drżenie jego górnej wargi. Wcale mu się nie dziwiłam. Ja też miałam ochotę uciec. Rozejrzał się raz jeszcze, po czym przypomniał o herbatce zapoznawczej, która następnego dnia miała się odbyć na dziedzińcu. Potem życzył mi dobrej nocy i zamknął za sobą drzwi.
Po jego wyjściu zostałam sama z Guwernantką. Coś tu było nie do końca tak, jak być powinno. Podczas rozmów kwalifikacyjnych w grudniu zeszłego roku spędziłam na terenie kampusu dwie noce – dzięki czemu doskonale wiedziałam, że inni nie będą mieszkać w pokojach, które przepełnia woń stóp i rozmoczonego mięsa. Niektórzy mają nawet okna. Pokój, który wówczas zajmowałam, miał ściany w przyjemnym odcieniu błękitu. Inni musieli podzielać moje upodobanie do tego koloru, bo przez te dwie noce mój pokój stanowił miejsce popijawy wszystkich kandydatów na studia na wydziale literatury angielskiej. Siedzieliśmy na moim łóżku, wpatrzeni w bladoniebieską ścianę, i wspólnie rozważaliśmy o tym, że złożenie podania na studia w Starym Kolegium stanowi jedno z naszych najsmutniejszych życiowych doświadczeń.
Dobrze się tam czułam, wśród tego błękitu, przynajmniej do momentu, w którym Shelly z Portsmouth zapytała, czy faktycznie nazywam się Whipple i czy automatycznie daje mi to przewagę nad nimi wszystkimi. Od razu poczułam, że się rumienię. Shelly z Portsmouth była długonogim rudzielcem, a jej ramiona pokrywały tajemnicze pieprzyki. Powiedziałam jej wtedy: „Oczywiście, że nie”. Dotknęło mnie to, co powiedziała, więc dodałam jeszcze: „Życzę dobrej nocy, jestem trochę zmęczona”. Następnego ranka zaczęłam się jednak zastanawiać, czy Shelly z Portsmouth nie miała racji. Odkąd weszłam na rozmowę kwalifikacyjną, doktor Margaret King z wydziału anglistyki Starego Kolegium interesowała się tylko i wyłącznie moją rodziną. W sumie i tak długo zdołała się powstrzymać. Była to szczapowata postać, a ostro zakończone czarne buty tylko podkreślały flamingowatość jej krzywych nóg. Usta, jak również jeden z przednich zębów, miała pomazane dziewczęcym błyszczykiem, a wokół siebie roztaczała woń sztucznego melona. Zadawała mi pytania dotyczące Aphry Behn, o której niewiele potrafiłam powiedzieć. Rzuciłam jednak okiem po okładkach powieści leżących tu i ówdzie w jej pokoju – Belinda, Love in Excess, Emma – i na tej podstawie stwierdziłam, że to kobieta, pisarka i że nie żyje.
Podjęłam próbę skierowania rozmowy na protofeminizm i przedstawiłam kilka umiarkowanie wnikliwych uwag na temat hegemonii mężczyzn. Egzaminatorka nie była chyba do końca zadowolona z mojej odpowiedzi, bo ostro zakończone buty zaczęły delikatnie stukać o ziemię. „No i oczywiście dzieła Behn utorowały drogę do twórczości sióstr Brontë”, powiedziała.
To nawet nie musiało mieć wiele wspólnego z prawdą. Nazwisko Brontë wybrzmiewało jak werbel. Spiczaste buty przestały stukać, a jedna z flamingowatych nóg zawisła na drugiej, dzięki czemu prawa stopa zyskała możliwość swobodnego wymachiwania.
Otworzyłam doktor King drogę do wystosowania pod moim adresem serii pytań, które nie raz już miałam okazję usłyszeć i na które potrafiłam wprawnie odpowiadać. W jakim stopniu życie sióstr Brontë miało wpływ na żywiołowość ich twórczości? Tak, pani Whipple, to faktycznie niezwykle słuszne i interesujące spostrzeżenie. Jak należy scharakteryzować wkład Emily Brontë w zakresie powstania współczesnej koncepcji powieści? Owszem, tak było – słusznie, słusznie. Z czasem rozmowa nabrała bardziej osobistego charakteru. Domyślam się, że czyta pani doniesienia prasowe na temat sióstr Brontë, w szczególności zaś na temat żyjących członków ich rodziny? O, rany!
Tristan Whipple był pani ojcem? Właściwie to muszę przyznać, że się zastanawiałam, czy to aby pani krewny… Pozwoli pani, że zapytam: byliście państwo ze sobą blisko związani? A tak, rozumiem. Pani ojciec był fascynującym człowiekiem. Jak zawsze, w tym momencie doktor Margaret King przeistoczyła się ponownie w uczennicę Maggie, która z fascynacją śledziła losy swoich literackich bohaterów. Siostry Brontë potrafiły cofać czas – i tak oto za ich sprawką również ona znów poczuła nastoletnią fascynację. W tej chwili nie pragnęła niczego więcej ponad to, aby włóczyć się po angielskich wrzosowiskach niczym Katarzyna i Heathcliff.
Skinęłam głową i z uśmiechem na twarzy przystąpiłam do żerowania na moich przodkach, aż w końcu wspólnie roztrząsnęłyśmy najdrobniejszy szczegół Dziwnych losów Jane Eyre. Ale cóż ma znaczyć ten ślubny welon, pani Whipple? O rany, jakie to błyskotliwe spostrzeżenie! Czy pani ojciec też tak sądził? Jakie to strasznie niestosowne z mojej strony. Przepraszam panią, moja droga…
Na tym etapie rozmowy zwykle zwracano się już do mnie per „kochanie”, ale „moja droga” też było do przyjęcia. Gdy to określenie padało, przestawałam się odzywać. Przecież „kochanie” nie mogło ujawnić, co tak naprawdę myśli o swoich krewnych.
Na zakończenie rozmowy doktor King wstała, więc ja też podniosłam się z krzesła. Nawet na obcasach była kilkanaście centymetrów niższa ode mnie. Uśmiechnęła się, ale jakby tak nieśmiało, trochę jak przemądrzałe dziecko, które nie bardzo potrafi nawiązywać przyjaźnie.
„Niech mi pani powie, Samantho – odezwała się dźwięcznym głosem – czy wszyscy Amerykanie są tacy wysocy?”.
„Tylko ci wysocy”, odparłam.
Ruszyłam w kierunku drzwi, a ona zawołała za mną: „Jeszcze tylko chciałabym zapytać… Czy pani również pisze?”.
W przepraszających słowach udzieliłam na to pytanie odpowiedzi przeczącej, stwierdzając, że zasoby talentu w mojej rodzinie zostały niestety wyczerpane przed półtora wiekiem. Mój ojciec stanowił pod tym względem wyjątek, a nie regułę. Doktor King podeszła do mnie, mocno stukając obcasami o twardą podłogę. Wydawało mi się, że zaraz znów się odezwie, ale ona tylko otworzyła drzwi i odchyliła głowę na lewo. Podobnie robiła moja matka w geście aprobaty.
Tak naprawdę jednak to nie ja zrobiłam na niej takie wrażenie. Maszerując w trampkach po pastowanej podłodze, raz jeszcze uchyliłam w duchu rąbka kapelusza na cześć moich trzech nieżyjących krewnych. Nawet zza grobu potrafiły dokonywać rzeczy, które wykraczały poza moje możliwości. Telefon, który trzymałam na kolanach, rozdzwonił się agresywnie, informując o pojawieniu się trzech nowych e-maili. Okien w mojej wieży nie miałam, ale bezprzewodowy internet i owszem. Pierwsza wiadomość zawierała informację, że herbatka zapoznawcza odbędzie się o wpół do jedenastej na uniwersyteckim dziedzińcu oraz że prosi się o niewchodzenie na trawę. W drugiej wiadomości znalazłam idealną wymówkę, żeby tam nie iść. Mój promotor – doktor James Timothy Orville III – zaplanował na jutrzejszy poranek wstępne spotkanie, podczas którego miał omawiać cele i założenia programu seminarium, a także przedstawić mi listę różnych ważnych terminów do przejrzenia w wolnej chwili. Wiadomość podpisał inicjałem O. Ostatni list wysłała B. Howard z wydziału trustów i spadków British National Bank. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
Howard dzwoniła do mnie już raz tego wieczoru, zaraz po moim lądowaniu na Heathrow. Rozmawiałam z nią krótko i usłyszałam tylko, że skoro przyjechałam do Oksfordu, to najwyższa pora porozmawiać o dość dziwnym testamencie mojego ojca. Zdaję sobie sprawę, że to dla pani bolesne, pani Whipple, powiedziała przez telefon, wiem też, że dopiero dziś wieczorem przyjechała pani do Anglii – tak, odprawa celna będzie na pewno gdzieś na wprost – jak pani jednak wie, to bardzo delikatna sprawa i skoro teraz będzie pani przebywać w Oksfordzie, należałoby tę kwestię czym prędzej omówić. Czy pani mnie słyszy, pani Whipple? Pani Whipple?
W tym momencie powiedziałam jej, że bardzo się spieszę i zadzwonię do niej później. Tak naprawdę zaś siedziałam w punkcie odbioru bagażu i przeżuwając gumową brytyjską kanapkę, wpatrywałam się w karuzelę walizek. Myśl o testamencie ojca wywoływała w mojej głowie kompletną pustkę, przywołując jednocześnie ciągle żywe poczucie rozpaczy. Potrafiłam mniej więcej wyobrazić sobie, co zostało w tym testamencie napisane i że mi się to nie spodoba. Nie miałam ochoty o tym rozmawiać – ani z Marvinem, ani z Maggie Od Preparowania Zwłok, ani z panią B. Howard z British National Bank.
Podeszłam do łóżka. Stara podłoga z desek skrzypiała pod moimi stopami jak pogruchotane kości. Na prostokątnej ścianie bezpośrednio pod Guwernantką zauważyłam kilka zadrapań i śladów po rylcu, który został mocno wciśnięty w kamień. Pośród zwykłych dziur dostrzegłam ludziki i kilka symboli przypominających rzymskie liczby. Po cichu liczyłam na to, że odnajdę gdzieś wśród nich nazwisko Byrona, ale udało mi się odczytać tylko inicjały J.H.E.
Usiadłam i utkwiłam wzrok w Guwernantce. Przez dłuższą chwilę kobieta z obrazu i ja przyglądałyśmy się sobie nawzajem raczej bez życzliwości. Ona ściskała coś kurczowo w dłoni. Jakąś teczkę? Książkę? Biblię? Za jej plecami znajdował się na wpół zanurzony w wodzie maszt, na którym siedział duży ciemny ptak o skrzydłach skropionych pianą. W dziobie trzymał złotą bransoletkę. Wpatrywał się w guwernantkę, która z kolei spoglądała prosto na mnie. Miała jasne oczy i wychudzoną twarz, na której malował się wyraz właściwy raczej dla zwierzęcia zamkniętego w klatce. Dobrze ją pamiętałam. Kiedyś o niej czytałam – a przynajmniej słyszałam o kimś bardzo do niej podobnym. Daremnie byłoby mówić, że istoty ludzkie powinny zadowolić się spokojem – odezwała się kiedyś do mnie z kart jakiejś starej i okropnej książki – potrzebują działania – a jeżeli nie mogą go znaleźć, stwarzają je sobie*.
Nie mogłam dłużej na nią patrzeć. Wyłączyłam lampkę stojącą na nocnym stoliku i zanurzyłam się w mroku.

* Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, tłum. Teresa Świderska, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 134 (przyp. tłum.).

***

Słońce ma to do siebie, że w jego promieniach wspomnienia ubiegłego wieczoru nabierają łagodniejszych kształtów. Gdy jednak rano wyszłam na dwór, za nic nie mogłam go odnaleźć na niebie koloru bladego betonu.
Na spotkanie z Jamesem Timothym Orville’em III włożyłam trzy warstwy czarnych ubrań. W wiadomości z wczorajszego wieczoru przedstawił mi się jako badacz dziewiętnastowiecznej literatury angielskiej. Miałam szczerą nadzieję, że interesuje go również literatura dwudziestego wieku, bo w podaniu wyraźnie podkreśliłam moją żywą niechęć do epoki wiktoriańskiej. Jeśli James Timothy Orville III okaże się wielkim miłośnikiem George’a Eliota, to niewykluczone, że od razu przyjdzie mi zrezygnować ze studiów.
O zmianie promotora nie mogło być mowy, podobnie jak o ponownym wyborze przedmiotów. Stare Kolegium słynęło z wyjątkowego braku elastyczności. W innych szkołach na Oksfordzie oprócz przedmiotów wiodących można było zaliczać również dodatkowe kursy i seminaria, natomiast studenci Starego Kolegium co tydzień odbywali godzinne sesje sam na sam z tym samym nauczycielem. Chodziło o nawiązanie silnej więzi, która w żaden sposób nie ucierpiałaby po zetknięciu z różnorodnością poglądów innych pedagogów. W praktyce oznaczało to, że cała moja edukacja – i moje zdrowie psychiczne w ogóle – spoczywa teraz w rękach jednego człowieka.
Idąc przez kampus, starałam się za wszelką cenę omijać trawniki (czytałam gdzieś, że ostatniego studenta, który ośmielił się wejść na trawnik Starego Kolegium, przegonił stamtąd portier z kijem w ręce). Dotarłam do bramy wyjściowej. Poprzedniego wieczoru Marvin wyjaśnił mi, że wejście i wyjście to dwa różne punkty, których w żadnym razie nie należy mylić. Kilku pracowników administracyjnych wynosiło właśnie nakrycia stołowe na dziedziniec, zapewne z myślą o herbatce zapoznawczej. Z ulgą pomyślałam, że nie będę musiała w niej uczestniczyć. Takie spotkania integracyjne tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że bardzo się różnię od rówieśników. Ojciec uczył mnie we własnym zakresie aż do dnia swojej śmierci, w związku z czym przez piętnaście lat doświadczałam uroków zupełnie przyjemnego anachronizmu edukacji domowej. Piątkowe wieczory spędzaliśmy przy dmuchanym basenie, który stał na trawniku przed domem. Ojciec przyrządzał sobie margaritę, a potem czytał mi Shelleya aż do zmroku. Nie lubił go – moja matka z domu nazywała się Shelley – więc czytał każdy wers z jadowitym sarkazmem. O, unieś mnie jak falę, jak liść albo chmurę! Padam na ciernie życia! KRWAWIĘ!*. To był hermetyczny dowcip, który nikogo poza nami nie bawił. Po co nam był ten dmuchany basen, tego nie pamiętam.

* Fragment wiersza Oda do wiatru zachodniego w przekładzie Macieja Frońskiego (przyp. tłum.).

James Timothy Orville III zaproponował spotkanie przy 28 Broad Street, jak się okazało − w piwnicznym pubie. Przy wejściu stały dwa wazony z kwiatami i naturalnych rozmiarów posąg przedstawiający Herewarda zwanego Banitą, trzymającego własną głowę nabitą na pal. Po przejściu przez drugie drzwi od razu znalazłam się przy barze, który wyrastał w bocznej części pomieszczenia jak krzywy ząb. Stała za nim samotna barmanka, ruda kobieta o dzikim spojrzeniu i ustach koloru niedogotowanej wołowiny. Wycierała naczynia.
– Przepraszam, czy dobrze trafiłam? Czy to są Trzy Świnki? – zapytałam.

 
Wesprzyj nas