Ulica Polanki, poprowadzona wzdłuż starego traktu wiodącego z opactwa cysterskiego w Oliwie ku miastu, przez wieki stanowiła sielską enklawę gdańskich patrycjuszy.


Madonny z ulicy PolankiTo wyjątkowe miejsce wydaje się idealnym azylem dla kilku kobiet, które nie do końca potrafią się odnaleźć w najważniejszej z kobiecych ról.

Anka rzuca wyzwanie sobie i swoim najbliższym. Czy uda jej się odczarować zły los ciągnący się za kolejnymi generacjami Baumannów i Wichurów?

Czasem fatum, w którym niektórzy chcą widzieć działanie władczej ręki Opatrzności, boleśnie splata ludzkie losy w kilku pokoleniach, zasupłuje je ciasno, zapętla.

Na ciele zostawia krwawe ślady i wytatuowane numery obozowe, a w ziemi − przodków pogrzebanych bez tożsamości.

Joanna Marat – „Madonny z ulicy Polanki” są jej czwartą powieścią i drugą po „Jedenastu tysiącach dziewic” z gdańskiego cyklu. Autorkę inspirują ludzie, stare fotografie i strzępki zasłyszanych rozmów.

Joanna Marat
Madonny z ulicy Polanki
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 listopada 2016

Madonny z ulicy Polanki

Prolog

U wlotu ulicy pokazał się transporter. Mały dzióbek plunął krótką serią. Zastukało o mur tuż nad nimi. Obok starych wojennych dziur po kulach zakwitły nowe.
– Jezus! – wykrzyknęła i popatrzyła na mały czerniejący otwór w jego udzie. – Boli cię? – zapytała.
– Nie – odparł, pobladły.
Usiedli bezmyślnie na bruku, nie wiedząc, co z tym zrobić. Skot wycofał się powoli. Nadjechała krążąca po ulicach karetka. Upchnęła go za drzwiami, żeby nie musiał leżeć na innych.
– Trzaśnij dobrze! – krzyknął umazany krwią kierowca karetki.
O czwartej nad ranem szesnastego grudnia do miasta wdarły się pancerne zagony. A redę gdańskiego portu zablokowały cztery okręty marynarki wojennej. Zaczęło się oblężenie. Dowództwo wydało decyzję o boju dywizji pancernej w mieście. Żołnierze 16 Kaszubskiej Dywizji Pancernej otrzymali rozkaz zablokowania ulic prowadzących ze stoczni do miasta.
Na chodniku przed blokiem zachrzęściło szkło, choć szyby w oknach wciąż pozostawały nietknięte. Gdzie się podziali wszyscy? Cały ten brunatnoszary gęsty rozdygotany tłum nagle zniknął. Była zupełnie sama. Piekły ją oczy. To od gazu. I jeszcze to nieznośne wycie syren. A dookoła jakby mgła. Biegła wzdłuż muru, starając się omijać potłuczone szkło. I wtedy z tej mlecznej, oblepiającej wszystko mgły wyłoniła się milicyjna nysa. Sunęła powoli – jak skradający się gad. Nie wiadomo, skąd się tu wzięła. Wypadło z niej dwóch dość wysokich. W śmiesznych kaskach, jakie nosili motocykliści. Z emblematem „MO”. Kazali jej pokazać dłonie. A potem puścili wolno. Jakby nigdy nic. „Zmiataj”, syknął ten nieco wyższy. Ruszyła więc przed siebie. Byle dalej od nich. Nagle poczuła ból w karku. Straciła przytomność.
Ocknęła się dopiero wtedy, gdy przenosili ją przez wielkie obrotowe drzwi. Nie wiedziała, gdzie jest i co dalej będzie. Rzucili ją na posadzkę. Było ich czterech. Kazali usiąść na podłodze, obok innych nieszczęśników. I ręce trzymać do tyłu. A potem bili gdzie popadnie. Nie dało się chronić głowy. Nagle jeden wyciągnął myśliwski nóż. I podszedł do niej, bo miała najdłuższe włosy, chociaż przecież krótko ostrzyżone, na chłopaka, ale jednak. Ten z nożem stanął nad nią i wrzasnął na całe gardło:
– A może ty magisterkiem jakimś jesteś, co?! To ci zaraz przyłożymy! Albo ci te włoski skrócimy, bo coś za długie masz, chłopczyku. Zrobi się fachowo, będzie git. Strzygłem kiedyś barany, to się znam. A jak będę ciął ze skórą, to krzycz. Mamusia może cię usłyszy.
Jeszcze się nie zorientowali, że była dziewczyną. Przez te krótkie włosy. I przez farmerki i ortalionową kurtkę brata, którą miała na sobie. Dla niepoznaki. Żeby się wtopić w tłum.

***

Grzebano ich w nocy. Na niewielkim cmentarzu w Oliwie. Po ciemku, przy latarkach. Kierownik cmentarza dostał polecenie, żeby pod żadnym pozorem nie wychodził wieczorem z domu. Domyślił się, o co chodzi. Wieczorem przyjechali po niego trzej po cywilnemu. Powiedzieli, żeby wziął ze sobą jedzenie. Był z nimi też fotograf. I dyrektor Zjednoczenia Gospodarki Komunalnej. Zebranym przewodził ubrany w milicyjny mundur funkcjonariusz w stopniu majora. Mieli ich chować grabarze przywiezieni z domów przez MO. Teren cmentarza obstawili milicjanci wyposażeni w długą broń. Zwłoki przywieziono milicyjnym starem i żukiem, ładując na nie odpowiednio trzy lub jedną trumnę. Leżący w trumnach byli nadzy, pozawijani w prześcieradła. Jak mumie. Albo jak Żydzi. Do zwłok przyczepione były karteczki z cyframi – na stopie, ręce i piersi. Major miał pretensje do podwładnych. Oni jednak nie chcieli ubrać zwłok. Zrobili to grabarze.
Wreszcie zwieźli autobusem jakichś ludzi, zapłakane starsze kobiety i mężczyzn. Prowadzili ich przez szpaler milicjantów. Wieka trumien stały oparte o drzewa. Ktoś zapytał, gdzie jest ksiądz. Milicjanci powiedzieli, że nie ma. Ale jak to tak bez księdza? W końcu przyszedł jakiś. Spod sutanny wystawały mu milicyjne buciory. Ostatni pogrzeb skończył się o trzeciej nad ranem.

1
Dziewczyna bez twarzy

– Ty chyba żartujesz? Odbiło ci! Jak mogłaś mi to zrobić, przecież się umawialiśmy! Myślałem, że się rozumiemy! – Sven aż się trząsł ze zdenerwowania.
A potem nagle obrócił się na pięcie, wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami. Siarczyście. To było jak policzek.
– To źle myślałeś! – krzyknęła za nim.
Ankę zawsze irytował jego brak czułości, ale tym razem przebrał miarę. Powinien zareagować inaczej. Nie spodziewała się entuzjazmu, ale mógł ją przynajmniej przytulić i pocałować. Okazać empatię. Ale zamiast ją wesprzeć, zareagował po swojemu. W końcu to była dobra, a nie zła nowina. Najlepsza z najlepszych, prawdę mówiąc.
Nie znosiła tych jego ataków z byle powodu. Myślała, że wybuchy złości, które tak często mu się zdarzały na początku ich znajomości, już się nie powtórzą. Jeszcze gorsze było to nagłe znikanie. Tak ni z gruszki, ni z pietruszki. Znikał na dzień, czasem nawet na dwa. A potem mówił po prostu: „Zajęty byłem”. I już. Żadnych wyjaśnień. A w niej, ilekroć się pokłócili, narastał lęk, że znowu zostawi ją samą. Na tym cholernym szwedzkim odludziu. W dużym pustym domu. W grobowcu. Mieszkała tu od roku, ale wciąż czuła się obco. Bo wszystko, łącznie z gospodarzem tej posiadłości, należało do innej kobiety. Do zmarłej.
Trzasnęły drzwi wejściowe. A jednak. Znowu to samo. Ten więcej niż dojrzały mężczyzna obrażał się jak mały chłopiec. Zabierał swoje elektroniczne zabawki i znikał. Żeby ją ukarać. Za niesubordynację. Więc jednak jej najgorsze przypuszczenia się sprawdziły. Sven zaraz odpali silnik. A potem odjedzie. Zniknie, nie wiadomo na jak długo. A ona zostanie sama w pustym domu. I będzie się bała. Przez całą noc. Przez chwilę chciała za nim wybiec. Zatrzymać go. Może nawet wpaść w histerię, rozpłakać się. W końcu teraz miała do tego pełne prawo. Ale wiedziała, że to tylko pogorszy sprawę. Poza tym robienie scen nie było w jej stylu. Wiedziała, że on i tak sobie pojedzie. Nie wiadomo dokąd. Pewnie ma jakąś kochankę. Tak jak jej mąż. Wiesiek zawsze miał na podorędziu jakąś hożą dziewoję z Kaszub – biuściastą Bożenę albo Mariolę, albo Gosię Herbst – nieco mniej hojnie obdarzoną. Ciekawe, która z nich zajmuje aktualnie miejsce u jego boku? A może wszystkie naraz. To by dopiero było rajskie życie. Własny harem – oto marzenie Wieśka Formeli, który formalnie ciągle był jej mężem.
Gdy Sven odjechał, zamknęła drzwi wejściowe. Na wszystkie cztery zamki. I na łańcuch. Naprawdę bała się zostawać tu sama. Szczególnie w nocy. Jej partner powtarzał do znudzenia, że to niebywale spokojna okolica, całkowicie bezpieczna i nie ma się czego bać, ale jakoś mu nie wierzyła. Ten ponury las dookoła domu napawał ją lękiem. Od samego początku źle tu sypiała. Zwłaszcza gdy wyjeżdżał. Wtedy nie spała wcale. Tyle razy prosiła go, żeby wracał na noc, ale on tylko wzruszał ramionami. Widocznie nie był w stanie pojąć, jak można się bać samotnej nocy w domu na odludziu. On przecież bardzo to lubił. Cholerny Sinobrody, a może raczej Sven Widłobrody. Po każdej takiej nocy spędzonej samotnie w jego domu obiecywała sobie, że to już ostatni raz, że stąd wyjedzie, że wreszcie go rzuci, wróci do Polski, wynajmie jakieś mieszkanie, najlepiej w Oliwie, i zacznie wszystko od początku. Na własny rachunek. Bo to było jakieś cholerne fatum albo klątwa, że z nikim nie mogła ułożyć sobie życia. Może dlatego, że dokonywała fałszywych wyborów?
Męża wybrała z rozsądku. Bo był starszy od niej i majętny. No i mówił, że ją kocha. Ale Sinobrodego pokochała z zupełnie innego powodu (tak jest – pokochała, ale nigdy mu o tym nie powiedziała, bo przecież nie wypadało tak się obnażać przed całkiem obcym facetem). Ze Svenem Dibeliusem związała się wcale nie dlatego, że był jeszcze starszy i raczej dość zamożny. Ten właściwy powód, który stanowił temat tabu, długo ukrywała sama przed sobą. Bo zdaniem Svena należało zachować powściągliwość. W słowach i w gestach. Żadnych zbędnych czułości czy nie daj Boże – wyznań. Bo nade wszystko należy unikać wielkich słów. I wywnętrzania się. Zażyłość można było nazwać tylko zażyłością. A najlepiej nie nazywać jej wcale. Żeby potem mniej bolało. Bo zawsze jest jakieś potem, prawda?
I właśnie teraz nadeszło. Zimny prysznic, lodowaty. Oprócz chłodu lekarstwem na ból były powściągliwość, sarkazm i dystans. W różnych odmianach i wersjach. Odpowiednio dawkowane. Na co dzień. I od święta też. Żeby jej się przypadkiem nie zamarzyło, że może coś z tego będzie. Coś ważnego. Niestety, to, co wydawało się istotne w nocy, skutecznie unieważniał rano. Chłodnym spojrzeniem albo kąśliwą uwagą rzuconą mimochodem. Bo przecież ona była dla niego zupełnie nieważna, nieistotna. Drugorzędna, trzeciorzędna. Nielicząca się w ostatecznym rozrachunku. Była tylko cieniem tamtej kobiety. Nieżyjącej. Niepokoiła się. Zwłaszcza teraz, gdy zaczęło się ściemniać. Postanowiła, że jeśli Sven tym razem znowu nie wróci do wieczora, to ona stąd wyjedzie. Bez słowa. Zadzwoni do doktora Macieja Zagrobnego, który niedawno oferował jej mieszkanie w Gdańsku. Bo podobno jakaś jego kuzynka miała wyjechać na stypendium i chciał komuś wynająć mieszkanie, w którym ona pomieszkiwała. To mieszkanie znajdowało się w starej, poniemieckiej, podobno niezwykle klimatycznej kamienicy przy ulicy Polanki. Adres bardzo zainteresował Ankę. Od dawna szukała czegoś właśnie w Starej Oliwie, na wypadek gdyby tu jej się jednak nie powiodło. A najwyraźniej nie powiodło się, skoro Sven tak szpetnie zareagował na to, co mu powiedziała.
Po porannej awanturze nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła z kąta w kąt, raz po raz nerwowo spoglądając przez okno. Może on jednak wróci, zanim zapadnie zmrok? Nasłuchiwała. Czekała na znajomy warkot silnika. Ale nic. Głucha cisza. Złowroga. Była zmęczona. Niemal zasypiała na stojąco. W żaden sposób nie umiała nad tym zapanować. Więc chociaż bardzo się starała, żeby czuwać, szybko zasnęła. Obudziła się na kanapie, cała zdrętwiała i zmarznięta. Postanowiła, że już jutro stąd wyjedzie. Byle tylko jak najszybciej się rozwidniło. Od razu będzie lepiej. Póki co owinęła się kocem i spojrzała na zegarek. Było piętnaście po czwartej. O piątej wstanie i zejdzie na dół. Żeby się umyć, spakować i coś zjeść. Z rozsądku oczywiście, bo wcale nie była głodna. A potem zrobi rezerwację na dzisiaj. Byle znaleźć się jak najdalej stąd. Wyjedzie tak, jak przyjechała. Z tą samą walizką. W niebieskie kwiatuszki. Zabierze ze sobą kilka bluzek i dwie pary dżinsów. To wszystko, co miała. Tak naprawdę nie potrzebowała więcej. Kiedyś miała duży dom, który nigdy tak naprawdę nie był jej. Bolała ją ta strata. Przez jakiś czas. Potem przeszło. Ale nauczyła się tego, żeby się nie przywiązywać do rzeczy. Do ludzi zresztą też nie. Gdzie jest walizka? Pewnie w garderobie. Rzadko odwiedzała to miejsce. Pełno tam było rzeczy należących do zmarłej. Eleganckich, z klasą. Zupełnie nie w stylu Anki. Sven usilnie zachęcał ją, żeby nosiła te ubrania. Frida Dibelius, jego zmarła żona, również miała rozmiar XS. Ale Anka puszczała te słowa mimo uszu. Omijała garderobę szerokim łukiem. Podobnie jak pokój Fridy, w którym Sven spędzał długie godziny.
I ciągle się dziwił, że Anka nie chce nosić ciuchów po jego żonie. Pięknych, drogich i prawie niezniszczonych. Więc się wściekał. Zamykał się w sobie coraz bardziej. Wtedy odganiała natrętną myśl, że on traktuje ją jak jakąś baby doll. Marny substytut zmarłej żony. W takich chwilach starała się pamiętać o tym, że potrafił być czuły. Głównie w sypialni. Właściwie tylko tam. Ale to było dużo. Bardzo dużo.
Poranny prysznic odświeżył ją. Z apetytem zjadła dwie kanapki. Popiła herbatą. Postanowiła, że najpierw się spakuje, a potem zamówi bilet. Odwlekała ten moment, bo wciąż miała nadzieję, że on jednak się pojawi. I że ją przeprosi. Wystawiła walizkę na korytarz. Poszła na górę zamówić bilet.
I wtedy usłyszała warkot silnika. Jednak wracał. To był on. Teraz czeka ją seria znajomych dźwięków – trzaśnięć, skrzypnięć, brzęków. A potem nie wiadomo, co będzie. Wszystko zależało od tego, w jakim był humorze. Czy był zadowolony, czy może jednak dalej będzie miał do niej pretensje. Słyszała, jak otwiera drzwi wejściowe. Wchodził. Pewnie już zauważył jej walizkę, która stała w holu. I teraz jej szukał na dole. Otwierał kolejne drzwi. Do kuchni, do salonu, do gabinetu. Za chwilę wejdzie na górę, żeby sprawdzić, czy ona jest w sypialni. Zaniepokoił się jak nic. Może wreszcie pomyślał o niej, a nie o zmarłej. Albo o jakiejś innej, u której zapewne spędził tę noc. Już słyszała jego kroki na schodach. Szukał jej, jak nic. Cieszyła się z tego. Może jednak trochę mu na niej zależało? I może zaakceptował jej nowinę. Fakt, że ich życie się zmieni. Nie będzie już takie wygodne i spokojne jak dotąd.
– A ty co? Wybierasz się gdzieś? – zaczął zaczepnym tonem.
– Tak, do domu.
– A gdzie jest ten twój dom?
– W Oliwie.
– Czyli wracasz do męża, tak?
– Wracam do siebie. – Chciała jeszcze dodać, że z Wieśkiem to akurat zamierza się rozwieść, a nie zamieszkać. I wreszcie pozbyć się jego nazwiska. Żeby naprawdę wrócić do siebie. Nareszcie być sobą, a nie żoną wiecznie zdradzaną lub, co gorsza, substytutem czyjejś zmarłej żony. A właściwie jej wielce niedoskonałą kopią, która nie chce nosić drogich i gustownych ubrań tylko dlatego, że kiedyś należały do innej kobiety. I wciąż wypomina swojemu partnerowi, że ma obsesję na punkcie zmarłej, że z domu zrobił grobowiec, a sam ciągle jest w żałobie. A najważniejsze, że z nią, to znaczy z Anką, jest tylko ze względu na podobieństwo do nieżyjącej od kilku lat pani Dibelius, której prochy zamiast na cmentarzu wciąż spoczywały w domu męża. Sven przechowywał urnę w pokoju – mauzoleum, pełnym mniejszych i większych przedmiotów, które należały do Fridy. Jej dawno zwietrzałych perfum, jedwabnych apaszek, torebek, kosmetyczek, pierścionków, wisiorków, kolczyków. Ale oczywiście najważniejsza była urna, którą ten porąbany dziwak postawił na półce z książkami. Nie dość, że przesiadywał tam godzinami, to jeszcze podejrzanie dużo czasu spędzał w garderobie. Przyłapała go tam kiedyś, jak z upodobaniem wąchał ubrania zmarłej. A gdy zaproponowała z niewinną minką, żeby te ciuchy wreszcie wydać biednym, wpadł w szał. Aż się przestraszyła.
Więcej nie wracała do tego tematu, ale wciąż ją bolało, że on myśli o tamtej kobiecie, że to ją widzi w sypialni. Bo ona – Anka (wciąż jeszcze) Formela – była tylko niedoskonałym zamiennikiem, produktem zastępczym, jakimś byle jakim erzacem. Mimo wszystko jednak dość długo godziła się grać taką właśnie rolę. Ale wczoraj miarka się przebrała. Bo tym razem nie chodziło tylko o nią.
Sven najwyraźniej nie miał ochoty zgłębiać problemów niedowartościowanego ego Anki, bo nie odpowiedział na jej dictum. Wyszedł z sypialni. A ona nie wiedziała, co dalej zrobić. Po prostu pat. Zastanawiała się, czy zamówić te cholerne bilety, czy jednak porozmawiać z nim na serio o tym, co się wczoraj stało.
I o przyszłości. Może jednak warto porozmawiać?

 
Wesprzyj nas