Podobno pisać o muzyce to jak tańczyć o architekturze, ale jeden z najwybitniejszych czeskich pisarzy zadaje kłam temu powiedzeniu – pewnie dlatego, ze sam był niespełnionym muzykiem jazzowym.


Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka“Scherzo capriccioso”, jednak poza tym, że opowiada o pobycie Antonina Dvořáka w Stanach Zjednoczonych, wysuwa śmiałą hipotezę, jakoby najsłynniejszy czeski kompozytor wszechczasów wpłynął na akceptację jazzu przez wyższe sfery.

Na pierwszym planie jest jednak Mistrz i wszystko to, co doprowadziło do skomponowania przez niego genialnej symfonii „Z Nowego Świata”, zagranej po raz pierwszy w Carnegie Hall w 1893 roku, czyli miłość Dvořáka do starszej siostry jego żony oraz folkowych brzmień odległego kontynentu.

“Scherzo capriccioso” to także portret końca XIX wieku, brawurowo napisany raport ze zmierzchu epoki maszyn i jedyna okazja, by usłyszeć jak brzmiały Stany Zjednoczone kilka lat przed zejściem z taśmy pierwszego modelu Forda „T”.

***

Największy czeski kompozytor XIX wieku wyrusza za Wielką Wodę, do krainy Indian i kowbojów, ojczyzny gospel, jazzu i bluesa. W Nowym Jorku pisze symfonię Z Nowego Świata, pierwszą, w której rozbrzmiały motywy murzyńskie i indiańskie. Ameryka pokochała Antoniego Dvořáka, ale czy Dvořák pokocha Amerykę? “Scherzo capriccioso” to najpogodniejsza powieść tytana czeskiej prozy Josefa Škvoreckiego.
Aleksander Kaczorowski

Josef Škvorecký (ur. 1924, zm. 2012) – pisarz, tłumacz i wydawca. W 1958 r. ukazał się w Czechosłowacji jego debiut prozatorski “Tchórze”, który przez władze został uznany za obraźliwy dla narodu czeskiego. Po wydarzeniach 1968 r. na stałe wyjechał do Kanady, gdzie założył najsłynniejsze czeskie wydawnictwo emigracyjne 68 Publishers. Był autorem kilkunastu powieści, z których większość została przetłumaczona na język polski, m.in.: Przypadki inżyniera ludzkich dusz, Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego, Dwa morderstwa w moim dwoistym życiu czy Batalion czołgów. Škvorecký nierzadko dotykał poważnych i niewygodnych tematów, pozostając jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów czeskiej kultury XX wieku. Wielki miłośnik jazzu, szczególnie saksofonu, na którym w młodości grał w zespole Red Music.

Andrzej S. Jagodziński – ur. 1954, tłumacz literatury czeskiej i słowackiej, publicysta, dziennikarz Radia Wolna Europa i „Gazety Wyborczej”, korespondent „Gazety Wyborczej” w Pradze i Bratysławie, dyrektor Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego (2003–2006), dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze (1996–2001) i w Bratysławie (2010–2015), redaktor „Literatury na świecie” (2007–2009), członek Polskiego PEN Clubu i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor przekładów książek m.in: Milana Kundery, Václava Havla, Josefa Škvoreckiego, Jiříego Grušy i Bohumila Hrabala. W 2009 roku nagrodzony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” za przekład “Przypadków inżyniera ludzkich dusz” Josefa Škvoreckiego.

Josef Škvorecký
Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka
Przekład: Andrzej Jagodziński
Seria: Czeskie klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 12 listopada 2016

Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka


Zaczęło się najważniejsze czterdzieści minut mojego życia. Czarodziejski półokrąg batuty, pełna, nienaruszona harmonia głębokich smyczków – Bóg jeden wie, czemu tak lubił głębokie – wolne adagio, amerykańskimi półtonami schodzące aż do aksamitnego spotkania z klarnetami w ich najniższym rejestrze, rezonującym z fagotami w trzech szesnastkach. Potem głęboka tajemnica, przecięta nagle samotnym wołaniem waltorni unisono, zapowiedzią późniejszego pięknego śpiewu w drugiej części, wołaniem piękna ponad szeroką dalą naszego wspaniałego kontynentu…
Zawsze kochała introdukcje […] A potem, ledwo ucichły wariacje pierwszego motywu, który dopiero znacznie później – gdy już poznała diabelskie dziecię z proroctwa Hunekera – zaczął jej się kojarzyć z dźwiękami z Kansas City, najpierw waltornie wspierane głębią altówek i wiolonczel – krótki, soczysty, doskonały kansaski fragment – krótki riff, pojawiający się potem w unisono smyczków i fortissimo modulacji, aż w końcu przejmują go ci, dla których w ostateczności jest przeznaczony: puzoniści. Nagłośnia je z pomocą całego majestatu sonorystycznych głębi i agresywnej kansaskiej dynamiki, aż wreszcie – najpierw znów w niskich fletach – brzmi słynny motyw… Ameryka… […]
I tak było to dziwne. Śpiew wibrującego kwartetu, wspieranego przez fortissimo kontrabasowego pizzicato w dynamicznych smears i do tego – jak owa waltornia w introdukcji symfonii – nagłym, kontrastowym dźwiękiem łagodnie wchodzi trąbka, dzięki tłumikowi przypominająca rożek angielski. Ten świetny motyw niskich fletów, łącznie z początkowym taktem, który mistrz wyciął, żeby go zastąpić wesołym, triolowym zakończeniem. Swing Low, Sweet Chariot. Potem motyw przejmują skrzypce, wspierają się na pizzicatowych basach, które brzmią tak samo, jak mocne kroki kontrabasisty Dorseya i po chwili same grają ten motyw, a Mistrz potem przeciąga je przez dźwiękowy komin całej wielkiej orkiestry aż do przenikliwej góry, gdzie skądś się wyłaniają i zaraz nikną pikola.
Słuchała Dorseya. Podobałaby mu się ta muzyka? Była przekonana, że tak. Tylko karły mogą gardzić czymś małym. Wyłonił jej się z wieczornego cienia nad doliną, jak pod gwiazdami ochoczo podgrywa w cieniu wielkiego stolarza Donelly’ego, uszy nastawione na jego ornamenty, z całą pewnością inne od tych, jakie wygrywał prymista w knajpie, o której opowiadała Adela. Zakasane rękawy, czubek wyglansowanego, nowojorskiego trzewika wystukuje rytm, podczas gdy jego córka gra jiga z młodym Strothotte’em. Kiedy tylko słyszę kapelę Sousy, to mam ochotę od razu się dołączyć i maszerować z nimi w dół Broadwayu. Dobra muzyka turecka, to lubię! Mówi to doktor honoris causa, pan dyrektor Konserwatorium Narodowego! Dawna kłótnia o Nietzschego w kawiarni Wiedeńskiej. To, czego moje nogi przede wszystkim wymagają od muzyki, Herr Seidl, to ekstaza porządnego marszu, kroku, tańca! I tego człowieka, pełnego muzyki płynącej z serca i sił witalnych, a także niepatetycznego smutku – ale przecież bez siły witalnej taki nie istnieje – tego człowieka uważano za epigona Wagnera! W czasach, gdy Mistrz był czeladnikiem, każdy brzmiał wagnerowskimi harmoniami. Ale jak sam stał się Mistrzem? Co z tym zrobił! Jak on to rozwalił! Jak rozbił ponure więzienie, w którym melodie umierały z głodu. Dokąd zmierza muzyka współczesna – muzyka Wagnera – można zrozumieć, porównując to do odczuć, jakie ma człowiek wchodzący do morza. Stopniowo traci grunt pod nogami, by w końcu oddać się na łaskę i niełaskę żywiołu: musi pływać. Przy poważnym lub ognistym, początkowo powolnym, później szybkim i kołyszącym rytmie starej muzyki człowiek musiał zrobić coś zupełnie innego: musiał tańczyć.
Czy mogła mu się nie podobać muzyka, z której zresztą – niczym lśniący klejnot melodyczny – wyjął fragment zawierający w oryginalnym tekście to popularne słowo, które później stało się jego synonimem, i z żywiołową rozkoszą improwizującego trębacza od Dorseya przewinął się z nim przez wszystkie sekcje orkiestry symfonicznej, a w każdej sekcji wszystkimi jej głosami? „Miss Thurber”, powiedział Will, wsłuchując się w swingującego, „smearującego”, basującego Dorseya, „gdyby tak bardzo nie lubił wieprzowiny, to mógłby dożyć do tych lat… Gdzie wtedy byłby George Gershwin?”. […]
Głębie, wciąż głębie. W długich, przedłużanych półnutach przeciągnięte oddechy, w harmonii schodzące aż na dno kruchego vibrato, tajemniczo i miękko, aż do tragicznego, stłumionego werbla kotłów na des. Nie patrzyła wtedy na Seidla, ale na muzyków z drewnem i blachą. Zawsze ją ekscytował widok ludzi wydających te przepiękne dźwięki. W żadnym innym celu niż tylko dla piękna, tajemnicy, dla nieosiągalnej w inny sposób radości ducha, niematerialnymi korzonkami przenikającej do nerwów, mięśni, serca. Na twarzy mężczyzn bezmyślnie dmących w wydrążone drewno czy cicho parskających w mosiężne naczynia zawsze odbijała się ta rozkosz. Paradoks ślin, wilgotnego oddechu, wibrujących stroików, poddany metamorfozie w niematerialny urok drewnianej harmonii, przenikniętej wołaniem lasu, oceanu. Przede wszystkim z tego powodu zawsze było jej żal ślepców. Na skraju sekcji blachy obok puzonisty basowego siedział niepozorny człowieczek, a kiedy Seidl uniósł batutę, człowieczek umieścił sobie na kolanach ogromną tubę i zniknął za nią. Nie spuszczała oczu z tego instrumentu. Wybrzmiał piąty takt, tajemniczą melodię przejęły nisko brzmiące skrzypce, a zza tuby wyjrzała twarz człowieczka. Zrobił grymas i nie było wątpliwości, że wpatrzył się w ich lożę. Zerknęła na Mistrza i miała wrażenie, że jego wyjątkowo przyczesane wąsy wesoło się zjeżyły. Rożek angielski rozpoczął hymn na cześć pentatoniki.
Muzyka rozbrzmiewała dalej. Motywy i kontr-motywy, fajerwerki barw, pełna, lecz nie przepełniona, długie sola sekcji dokładnie tam, gdzie na partyturze spoczął nieomylny palec instynktu. Deo gratias doprowadzone nagle do pełnego dźwięku tutti, łaskawy władca grzmiący nad imperium muzyki. Wiedział, co robi – rozumem palców na klawiaturze, ustami na ustniku, nogami na pedałach organów. Pisał coś więcej niż tylko symfonię. Nadawał konkretny kształt początkom swego proroctwa. Fragmentaryczny kształt, nieustająco mocujący się z inną muzyką, która docierała do ucha duszy ze Starego Świata. Groteskowy indiański walczyk w scherzo, który nagle zmienia się w knajpę, do jakiej całkiem dobrze mógłby wpaść na piwo Schubert.
Boże, pomyślała Jeannette, czyż taka właśnie nie jest Ameryka? Kopenhaga jej własnego ojca i jego wielbicieli, wieczór w wieczór starających się okiełznać muzykę starego kraju w domu na Trzydziestej Trzeciej w Nowym Jorku? Duńczyk, Irlandczyk i Portugalczyk w zgiełku podziemnej kolei oddający hołd Haydnowi? […] Harvey Loomis […] opowiadał jej, jak Mistrz rano raźnym krokiem wkroczył do klasy, z wąsem, przez który chyba przepuszczono statyczny prąd elektryczny, i z… rozpiętym rozporkiem. Przygarbili się w ławkach, każdy nad trzydziestą przeróbką swej uwertury, sonatiny czy rapsodii, bo Mistrz ich niemiłosiernie piłował, przez co omijały ich wszystkie uciechy wielkomiejskiego życia. Przycupnęli i czekali na burzę. Mistrz najwyraźniej wstał rano lewą nogą. Ale błąd! Podszedł zwycięskim krokiem wprost do fortepianu, pięć wolnych taktów w zapętlonych akordach i do tego głos tura, oczy wychodzące z oczodołów, z żył zapewne za chwilę zacznie tryskać krew; głos bez słów, całe czoło z werwą pracuje nad melodią prezentowaną dzikim scatem… ale z furią, która jest pełna czułości. Wyprostowali się. Mistrz skończył śpiewać i odwrócił się do nich. „Nie jest to piękna muzyka?”, a w oczach triumfujące szczęście. „Wy słyszycie ją jako pierwsi. Jeszcze mi na tym nie wysechł atrament. To do mojej symfonii, ale nie jest to muzyka symfoniczna!”. Klepnął się po udach, zauważył, że Collins jest zahipnotyzowana jego rozporkiem, więc zapiął go bez śladu zażenowania i wykrzyknął: „Absolutnie nie jest symfoniczna!”. A potem w sznurowanych butach tak mocno odbił się od ziemi, że okręcił się na taborecie trzy razy wokół własnej osi. I znów głos bizona, misterium melodii.
Zbliżał się koniec. Przytłumione smyczki tutti, motyw szybko skończony przez klarnety, potem pierwsze skrzypce łkające trylowy, schodzący pasaż aż do zetknięcia z tajemnym akordem blach, fagot jak na początku, głębokie D tuby, a za tubą znów wykrzywiona twarz człowieczka, nawet chyba pomachał ręką – czy to możliwe? – potem skrzypce aż do wysokiego C… cisza. I zagadkowy dźwięk rozdzielonych kontrabasów. Echo prehistorii.
Odłożyła płytę na półkę, a z barku wyjęła butelkę ginu i zmieszała go z tonikiem. Włożyła papierosa do długiej lufki. Nie zapaliła światła. W pokoju panowała szarówka, oświetlały go gwiazdy świecące nad nieprzyzwoitą górą. Nocny powiew znów przyniósł zapach igliwia, żywicy oraz klakson jakiegoś auta w dole na szosie. Pomiędzy gwiazdami jak ze szkła cicho płynęło po niebie czerwone światełko samolotu transportowego. Odezwała się sowa. Ameryka. Miał już ją w sobie. Gdyby został i pokonał przyciąganie Europy… Gdyby był młodszy, sam, gdyby miał odwagę przeżycia przygód… Westchnęła. Może też, gdyby poczciwego osiołka nie dotknął ten pogrom. Gdyby, gdyby…[…]
Co by napisał, gdyby tu został i dożył do czasu saksofonów? Miał rację Will Marion? Czy Huneker? Stałby się z niego w Ameryce Rudolf Friml? Czy poszedłby tu drogą Victora Herberta? Było, nie było. Poszedłby, nie poszedłby. Nie ma sensu się zastanawiać. Choć to ciekawe hipotezy. […] Wpływ amerykańskich kompozycji Dvořáka był zgubny, napisał Huneker. Dzięki niemu teraz nawet ragtime uważa się za muzykę. Uśmiechnęła się. Była przekonana, że Jim ma rację i cieszyła się z tego. Tkwił w jej głowie. Kiedy Estella odeszła, a drewniany stukot kukułek na ścianie zaczął ją usypiać, przypomniała sobie inny bon mot Hunekera. Miała nadzieję, że i w tym względzie miał rację. Ale z odległości swoich dziewięćdziesięciu sześciu lat, czyli niemal z perspektywy wieczności, w której gdzieś płynął Bóg Mistrza i palił wielkie cygaro, nie wydawało jej się to istotne. Pani Thurber, napisał Jim, dzięki swoim porażkom dokonała więcej niż inni dzięki swym zwycięstwom. Usnęła.
A kiedy się obudziła następnego dnia, przy jej łóżku siedział Mistrz, w samej kamizelce, z podwiniętymi rękawami i grał na saksofonie.

 
Wesprzyj nas