Aldo, Ampelio, Gino i Pilade, czterej detektywi-amatorzy, emeryci przesiadujący w barze Lume w toskańskim miasteczku, rozwiązują kolejną zagadkę…


Wyższa kartaZ dowcipem i ironicznym dystansem analizują plotki, udowadniają, że wiedza przydaje się w życiu, nawet jeśli spędza się je głównie w barze.

Usłyszawszy o sprzedaży po zaniżonej cenie luksusowej willi, staruszkowie dochodzą do wniosku, że jej stary właściciel został zamordowany, a nie, jak wiadomo oficjalnie, zmarł po krótkiej i gwałtownej chorobie. Siedząc przy stoliku pod drzewem uruchamiają swój przenikliwy intelekt i zdolność dedukcji i rozpoczynają śledztwo.

Jak zwykle u Malvaldiego oprócz kryminalnej intrygi mamy również przyjemność obserwowania życia codziennego w małym włoskim miasteczku, potraktowanego z niemałą dawką ostrej satyry.

Marco Malvaldi urodził się w 1974 r. w Pizie. Studiował chemię, po jej ukończeniu przez dziesięć lat pracował naukowo na uniwersytecie w Pizie. Pasjonuje się muzyką baroku, w konserwatorium studiował śpiew liryczny, dość szybko zakończył jednak swoją karierę zawodowego śpiewaka. Po karierze naukowej i śpiewaczej przyszła pora na laury pisarskie – Malvaldi opublikował już pięć powieści, których akcja toczy się głównie w barze „Lume” położonym w toskańskim miasteczku Pineta. Powieści te odniosły we Włoszech wielki sukces zarówno wśród krytyków jak i czytelników. Malvadi napisał także kilka książek poza tą serią, które również spotkały się z wielkim zainteresowaniem.
Nakładem Noir sur Blanc ukazały się jak dotąd “Gra w ciemno” (2014) oraz “Trzy karty” (2015).

Marco Malvaldi
Wyższa karta
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 27 października 2016

Wyższa karta


Nic nie da się zrobić. Może się zmienić miasteczko, może się zmienić bar, nawet Ziemia mogłaby zacząć się obracać w przeciwnym kierunku, ale każdego poranka, który ich Pan zsyła na ziemię (Massimo jest ateistą), bez żadnej wątpliwości czterech niedobitków z XX wieku nadejdzie pojedynczo lub zbiorowo i zasiądzie w swoich fotelikach. I nikt już ich stamtąd nie ruszy.

Dzisiaj na przykład już od ósmej rano trzech z czterech starych chłopców siedzi z dolnymi kończynami pod stołem; są jednak czujni i wyjątkowo małomówni. Gdzieś w lokalu, przypuszczalnie na zapleczu, musi być również barista Massimo. Słychać tylko jego głos, rozmawia przez telefon. Czy też raczej słucha, bo osoba — z którą jest połączony — mówi o wiele więcej od niego.

— Tak, proszę pani, zrozumiałem. Ale proszę…
Wymuszona chwila milczenia.
— Nie, proszę mnie posłuchać. Nic nie mogę zrobić, proszę pani. Postawmy sprawę jasno: to jest bar, nie uzdrowisko. Jeśli ktoś wejdzie i zażyczy sobie kanapkę z golonką, zrobię mu ją i podam. Taka jest moja praca.
Dłuższe milczenie.
— Cappuccino to co innego. To sprawa kultury, nie zdrowia. W każdym razie… Tak, tak. Dobrze, proszę pani, zrozumiałem. Zaraz mu powiem. Tak, zgoda. I ja panią pozdrawiam.
Massimo wyszedł z baru, trzymając w ręku pustą tacę. Zbliżył się do stołu pod wiązem i zaczął ustawiać na tacy brudne filiżanki. Zapytał:
— Panie Pilade, jak się panu udało znaleźć sobie żonę, która potrafi człowieka zanudzić jeszcze bardziej niż pan sam?
— Ciągnie swój do swego — odezwał się Rimediotti— ale i twoja żona była niezła, prawda, chłopcze?
— Po pierwsze, nie mówimy o mnie. Po drugie, jestem o trzydzieści centymetrów wyższy od pana, proszę nazywać „chłopcem” kogoś innego.
Oskarżony, czyli Pilade Del Tacca, wzruszył drobnymi, pulchnymi ramionami z miną fatalisty.
— Biedna kobieta robi, co do niej należy. Ale odkąd poszedłem do lekarza, istna męka.
W tej chwili — gdy Pilade mówił jeszcze — zjawił się Ampelio i, nie tracąc czasu, spytał:
— Byłeś u lekarza? Głupek z ciebie. I co ci powiedział?
Del Tacca zwrócił się w stronę Ampelia i oświadczył uroczyście:
— Zalecił mi dietę.
— Do cholery, to prawdziwa znakomitość. Wysoki jesteś jak butelka, a ważysz tyle co szafa, myślałeś, że ci przepisze jakiś syrop? Jeszcze mu pewno zapłaciłeś.
— Mówi, że to ze względu na serce — odrzekł Pilade, zapalając papierosa — powiedział, że powinienem jak najszybciej stracić dwadzieścia kilo.
— Utnij sobie nogę — zasugerował Ampelio — i tak masz z nich mały pożytek…
— A teraz żona zanudza mnie od dwóch dni — powiedział Pilade, ignorując sugestię. — Zanudza wszystkich. Przed chwilą tu zadzwoniła, żeby poinstruować Massima, że… co ona właściwie ci powiedziała?
— Nic do jedzenia, żadnego alkoholu, żadnej kawy. I ma pan nie palić.
— A ty co zamierzasz?
— Ja? Ja jestem baristą. Żeby zabronić panu Pilademu jeść, potrzebny byłby nam tutaj Chuck Norris z dyplomem magistra dietetyki.
Massimo skierował się w stronę ekspresu, bo czego o tej porze mógłby chcieć Ampelio. Spytał jednak na wszelki wypadek:
— Dziadziu, zrobić ci kawę?
— Tak, dziecinko, dziękuję. Więc twoja żona dopiero teraz zauważyła, jaki z ciebie tłuścioch?
— Ależ skąd. To z powodu tego wszystkiego, co opowiadają w telewizji. Tak jakby starych ludzi w ogóle już nie było. Widzisz osiemdziesięciolatków, jak biegną w maratonie, dziewięćdziesięciolatków w samochodowych rajdach, stuletnie kobietki skaczące ze spadochronem…
— Uważaj — powiedział Ampelio — nawet jeśli rąbniesz w ziemię, stracisz niewiele kilogramów.
— …i zdaje się, że mając osiemdziesiąt lat, musisz koniecznie żyć tak, jakbyś był młody — zakończył swój wywód Pilade. — Ja jestem stary, do diabła. Jestem stary i gruby, bo jeść zawsze lubiłem i dalej lubię.
— No tak, ale zdrowie… — spróbował Rimediotti.
— Ze zdrowiem dajmy sobie spokój. W odpowiedniej chwili wyciągnę nogi. Ale nie mam żadnej ochoty żyć jak chory, żeby w zdrowiu umrzeć. No i po co, żeby zgłosić się w dobrej formie do Centrum Transplantologii?
Pilade niezgrabnie zgasił śmierdzącego papierosa i nalał sobie pełny kieliszek likieru, aby sprawę do końca wyjaśnić. Potem mówił dalej:
— Jestem stary i chcę żyć jak stary. Przyjemności w życiu nie mam już prawie żadnych, więc tymi, które mi zostały, chcę się jeszcze nacieszyć. Jeśli są ludzie, którzy w wieku osiemdziesięciu lat uganiają się za babami i wspinają po górach, proszę bardzo, ale mnie to gówno obchodzi. Ja lubię jeść i pić, na tym koniec.
Jego ton nie dopuszczał sprzeciwu. Ja, niżej podpisany, Pilade Del Tacca, w pełni (i jak jeszcze) władz fizycznych i umysłowych, wyrażam niniejszym stanowczy zamiar życia tak samo, jak dotychczas żyłem, zachowując w konsekwencji ten sam obwód w pasie. Ktokolwiek zechce mojemu zamiarowi się sprzeciwić, zostanie poproszony grzecznie, aby się odpierdolił. Słonina jest moja i ja nią zarządzam.
— Dzielny jesteś — powiedział Aldo z odcieniem sarkazmu — ale teraz zaspokój moją ciekawość: gdzie ty codziennie jadasz obiad i kolację?
— No, w domu.
— A kto w domu gotuje?
— No, Clelia.
— Właśnie. O to mi chodziło. A kto przed chwilą zadzwonił?
W umyśle Piladego zaczęła kiełkować straszliwa myśl, a w tym czasie Aldo zakończył:
— I ty myślisz, że taka kobieta jak twoja żona będzie ci dalej codziennie nakładać jedzenie łopatą, w południe i wieczorem? Chcesz mi powiedzieć, że teraz, kiedy wrócisz do domu, dostaniesz piękną porcję zapiekanki, a nie jakiś twarożek?
Kiedy przyprą cię do ściany, atakuj. Jak mówił Schopenhauer: jeśli cię zeszmacą i nie masz żadnej możliwości obrony za pomocą argumentów logicznych, najlepszą strategią jest bezpośredni atak na przeciwnika, wypomnienie mu oczywistych przywar tak, aby zmienić przedmiot sporu, i od twoich problemów przejść do jego problemów.
Pilade, chociaż o filozofii niemieckiej nie miał zielonego pojęcia, doszedł do tego samego wniosku w ciągu swojej obfitującej w konflikty kariery urzędnika gminy. Niezliczoną ilość razy oskarżany o to, że od rana do wieczora nie kiwnął palcem w bucie, bronił się skutecznie, drwiąc po prostu z oskarżyciela.
— No dobrze — powiedział — a więc od jutra przychodzę na obiad i na kolację do twojej restauracji. Oczywiście jeśli uda ci się ją jutro otworzyć.
To było prawdziwie świńskie zagranie.
Przed trzema miesiącami w restauracji Boccaccio, gdzie pracował Aldo, nocą wybuchł nagle pożar całkiem nie przez przypadek. Nielojalna konkurencja albo rosyjska mafia, kto ich tam wie. W każdym razie Aldo znalazł się bez restauracji i z pięcioma pracownikami na karku, którym nadal regularnie płacił pensje w oczekiwaniu na wypłatę — jak Bóg da — odszkodowania od dwóch lub trzech towarzystw ubezpieczeniowych, z którymi podpisał umowy dotyczące swojej ukochanej knajpki.
— Wiesz, tak sobie myślę, że tobie przydałby się jakiś nieduży zawał — powiedział Aldo, nie tracąc zimnej krwi — ja tylko staram się zrozumieć, czy mogę mieć do nich zaufanie.
— Oczywiście — zapewnił go Pilade — już od miesiąca zawracasz nam głowę tą sprawą. Ale jeśli będziesz tylko gadał i nic nie robił, niczego nie dostaniesz. Dzięki rozmyślaniom wzbogacił się tylko Ali Baba.
— No tak. Więc co mam, twoim zdaniem, zrobić?
— Czy ja wiem, mógłbyś pójść na emeryturę…— powiedział Ampelio.
— Nie, Ampelio, nie rozumiemy się. Nie pójdę na emeryturę, dopóki nie uda mi się przekazać restauracji komuś, kto poprowadzi ją tak, jak ja sobie tego życzę.
— No dobrze. Ale nie mogę pojąć, dlaczego zadajesz się z tą bandą z Willi Wirydarz, najczystszy z nich ma parchy.
Aldo westchnął.
Jeśli nie jesteście tu od bardzo niedawna, wiecie doskonale, że wszelkie próby wytłumaczenia Ampeliowi czegoś, co wykracza poza taktykę zezwalającą wygrać wyścig Mediolan–San Remo, napotykają trudności, o których w świecie jeszcze nie słyszano. Dla Ampelia Vivianiego, osiemdziesięciopięcioletniego byłego kolejarza pasjonującego się kolarstwem i sprawami bliźnich, nie istnieje praktycznie nic, czego nie można by i nie trzeba by poddać pod dyskusję. Aldo powiedział przede wszystkim Ampeliowi, że nie chce iść na emeryturę. Podobnego zdania nie mógł wyrazić ani Ampelio, ani dwóch pozostałych wytrawnych znawców życia. Oprócz Alda bowiem wszyscy inni młodzieniaszkowie dawno już świętowali tak zwane „podwojenie”, co znaczy, że spędzili więcej lat na emeryturze niż w pracy — to jedna z dawnych włoskich tradycji, które powoli zanikają, mimo stale rosnącej średniej długości życia.

Willa Wirydarz była kiedyś siedzibą miejscowego przedsiębiorcy budowlanego, niejakiego Ranieriego Carratoriego; została sprzedana i przerobiona na hotel. Następnie, idąc z duchem czasu, hotel przekształcono w beauty farm, która prosperowała doskonale. Latem i zimą stada podstarzałych dam zjeżdżały się z całej Toskanii na masaże i odnowę swoich ogromnych tyłków, niezdolne w żaden sposób pogodzić się z faktem, że wiek poluzował cumy i że prawo powszechnego ciążenia nie należy do tych, które można obejść przy pomocy dobrego adwokata. Trzeba jednak dodać, że od kilku lat do Willi Wirydarz napływają licznie także panowie, którzy oświadczają wprawdzie głośno, że towarzyszą tylko swoim małżonkom, lecz nikt nie wie, dlaczego wyjeżdżając, mają świeżo zrobiony manicure i są o wiele bardziej opaleni niż w dniu przyjazdu, nawet w lutym.
W każdym razie nie ulega wątpliwości, że mimo kryzysu ośrodek funkcjonował znakomicie, przekształcając się stopniowo w prawdziwie komfortowe spa.

 
Wesprzyj nas