Klasyka literatury dziecięcej. Ponadczasowa opowieść o sile przyjaźni i potędze marzeń.


O czym szumią wierzbyPewnego dnia na wiosnę Kret zaczyna robić porządki w swoim mieszkaniu, gdy nagle opanowuje go nieprzeparta chęć, by rzucić wszystko i wyjść na zewnątrz.

Tak oto poczciwy futrzak odkrywa otaczający go świat, a także poznaje pozostałych bohaterów: dzielnego Szczura, dla którego najlepsze pod słońcem jest podróżowanie łodzią, statecznego i nieco opryskliwego Borsuka oraz bardzo niesfornego Ropucha, który co rusz pakuje siebie i swoich przyjaciół w kłopoty.

“O czym szumią wierzby” to wspaniała, pełna ciepła i humoru historia o prawdziwej przyjaźni, harcie ducha i tajemnicy natury. Niesamowite przygody czwórki przyjaciół wzruszają i bawią kolejne pokolenia czytelników.

Książka od lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Na liście The Big Read BBC, obejmującej dwieście książek wszech czasów, znalazła się na wysokim 16. miejscu. Wielokrotnie wydawana i przekładana na różne języki. Doczekała się wielu adaptacji filmowych (m.in. w wytwórni Walta Disneya), teatralnych (po raz pierwszy przeniesiona na scenę przez A.A. Milne’a) i radiowych.

Kenneth Grahame (1859-1932) – brytyjski pisarz pochodzenia szkockiego, z zawodu urzędnik bankowy. “O czym szumią wierzby” to jego najsłynniejsza, a zarazem ostatnia książka. Napisał ją z myślą o swoim synu. Historie, jakie opowiadał mu do poduszki, stały się początkiem tej niezwykłej opowieści, po raz pierwszy wydanej w 1908 roku.

Kenneth Grahame
O czym szumią wierzby
Przekład: Maria Godlewska
Ilustracje: Inga Moore
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 28 listopada 2016

O czym szumią wierzby


ROZDZIAŁ I
Nad brzegiem Rzeki

Kret pracował zawzięcie przez cały ranek, robiąc wiosenne porządki w swoim mieszkaniu. Najpierw zamiatał, potem odkurzał, a później dopóty się wspinał z kubłem farby i pędzlem na drabinę, na schodki i krzesła, aż mu kurz zasypał oczy i gardło, a czarne futerko pełne było białych plam od wapna; plecy go bolały, a ramiona opadały ze zmęczenia. Wiosenny ruch panował tam na górze i w ziemi otaczającej Kreta; cudowny duch niepokoju i tęsknoty przenikał nawet do jego ciemnego, niskiego domku.
Nic też dziwnego, że rzucił nagle pędzel, wykrzyknął: — Nudziarstwo! A niech tam! Pal licho wiosenne porządki! — po czym wybiegł z domu, zapominając nawet wziąć palto.
Tam w górze coś wzywało go natarczywie, zaczął więc torować sobie drogę ku stromemu, ciasnemu tunelowi — w krecich posiadłościach taki tunel zastępuje żwirowany podjazd prowadzący do domów zwierząt, które zamieszkują bliżej powietrza i słońca — kopał więc i skrobał, i drapał, a potem znów drapał i skrobał, i kopał. Pracował pilnie małymi łapkami i mruczał do siebie: — W górę! Wzwyż! — aż nareszcie hop! i ryjek wydostał się na słoneczko, a Kret zaczął się turlać na ciepłej trawie rozległej łąki.
— Ładnie tu — rzekł do siebie — lepsze to od bielenia ścian!
Słońce nagrzewało silnie futerko, łagodny powiew pieścił rozpalony łebek, a po piwnicznym odosobnieniu, w którym Kret tak długo przebywał, śpiew szczęśliwych ptaków zdawał się prawie krzykiem dla jego uszu. Zerwał się na równe cztery łapki; ogarnęła go radość życia i rozkosz wiosny bez obowiązku robienia wiosennych porządków, podreptał więc aż do płotu po drugiej stronie łąki.
— Stój! — krzyknął stary Królik, który strzegł dziury w płocie. — Sześć pensów za przejście, to droga prywatna!
Zniecierpliwiony Kret w jednej chwili obalił lekceważąco Królika na ziemię i pobiegł dalej wzdłuż płotu. Po drodze zaczepiał Króliki, które wychodziły śpiesznie z nor, chcąc zobaczyć, co to za awantura.
— Zjem was w cebulowym sosie! — przekomarzał się Kret i znikł, nim Króliki obmyśliły, co mają mu odpowiedzieć.
Zaczęły wówczas wszystkie naraz gderać na siebie nawzajem:
— Jakiś ty głupi! Dlaczego mu nie powiedziałeś…?
— Dobre sobie. A dlaczego ty nie powiedziałeś…?
— Trzeba mu było przypomnieć… — i tak dalej, ot, jak zawsze. Zresztą wszystko było już oczywiście poniewczasie, jest to zwykła kolej rzeczy.
Świat wokoło Kreta był tak piękny, że wydawał się aż nieprawdziwy. Kret wałęsał się to tu, to tam, po łąkach, wzdłuż żywopłotów, po zagajnikach; wszędzie widział ptaki budujące gniazdka, kwiaty w pączkach, rozwijające się liście — radość, postęp i pracę. Sumienie wcale mu nie dokuczało, nie szeptało: „A kto pobieli ściany?”. Bardzo mu było przyjemnie, że on jeden próżnuje wśród tylu pracowitych obywateli. Bo właściwie najmilszą stroną wakacji nie jest to, że się odpoczywa, ale że się widzi innych, jak pracują. Radość Kreta doszła do szczytu, kiedy w swojej bezcelowej wędrówce stanął nagle na brzegu Rzeki. Nigdy w życiu Rzeki nie widział. Cóż to za jakieś śliskie, wijące się, opasłe zwierzę, które pędzi i bulgoce, chwyta z chichotem różne przedmioty, porzuca je, śmiejąc się, napada po drodze na nowych towarzyszy zabaw, a zaledwie zdołają się wymknąć, już ich znowu goni i chwyta. Same iskry, błyski i promienie; wszystko migoce i drga; szmery, wiry, szepty, bańki mydlane!
Kret był wniebowzięty, zachwycony; biegł brzegiem Rzeki, jak małe dziecko drepce obok człowieka, który oczarował je ciekawą bajką. Gdy zmęczył się, usiadł na brzegu, a Rzeka wciąż z nim gwarzyła.
W bulgotaniu wody szemrał pochód najpiękniejszych bajek świata; przesyła je serce ziemi dalekiemu, nienasyconemu morzu. Kret siedział w trawie i patrzył na przeciwległe wybrzeże; wtem zauważył ciemną norę tuż nad poziomem wody. Jakie to rozkoszne i zaciszne miejsce dla zwierzęcia o skromnych wymaganiach, które pragnęłoby zamieszkać w maleńkiej nadbrzeżnej willi, z dala od kurzu i hałasu. Kret patrzył, snując marzenia. Raptem w samym środku nory mrugnęło coś małego i jasnego, znikło i znów mrugnęło jak maleńka gwiazdka. Ale przecież nie mogła to być gwiazdka w tak dziwnym miejscu, a na robaczka świętojańskiego było za małe, przy tym za jasno błyszczało. Gdy się w to bacznie wpatrywał, gwiazdka mrugnęła porozumiewawczo i okazało się, że to było oko. Stopniowo zarysował się koło oka mały pyszczek niby ramka wkoło obrazu.
Brązowy wąsaty pyszczek.
Poważny okrągły pyszczek, z tym samym błyskiem w oku, który zwrócił uwagę Kreta.
Malutkie zgrabne uszka i gęste jedwabiste włosy.
Był to Szczur Wodny!
Oba zwierzątka przyglądały się sobie nieufnie.
— Jak się masz, Krecie! — powiedział Szczur Wodny.
— Jak się masz, Szczurze! — zawołał Kret.
— Chciałbyś może przeprawić się na tę stronę? — spytał po chwili Szczur Wodny.
— Łatwo to powiedzieć — rzekł Kret nieco gniewnie, bo nie znał Rzeki, nadbrzeżnego życia i panujących tu zwyczajów.
Szczur się nie odezwał, pochylił się tylko, odwiązał jakiś sznur, pociągnął, a potem wskoczył lekko do łódeczki, której Kret nie zauważył. Łódka była pomalowana z wierzchu na zielono, a w środku na biało i mogła pomieścić dwoje zwierząt. Od razu spodobała się Kretowi, choć jeszcze nie rozumiał dobrze, jaki z niej będzie miał pożytek.
Szczur szybko i zgrabnie przeprawił się na drugą stronę, a gdy Kret lękliwie zstępował w dół, wyciągnął do niego przednią łapkę.
— Oprzyj się! — zawołał. — Dalej, śmiało!
I Kret ku swojemu zdumieniu i radości zasiadł przy sterze prawdziwej łódki.
— Nadzwyczajny dziś dzień dla mnie! — rzekł, kiedy Szczur odepchnął czółno i zabrał się do wioseł. — Czy wiesz, że ja przez całe życie ani razu nie siedziałem w łódce?
— Co ty mówisz?! — wykrzyknął Szczur i rozdziawił pyszczek. — Ani razu nie… nigdy… Ja… W takim razie cóżeś robił?
— Więc to aż taka przyjemność? — spytał nieśmiało Kret.
Ale od razu uwierzył w tę przyjemność, kiedy rozparł się na siedzeniu, spojrzał na poduszki, wiosła, dulki, całe urządzenie i poczuł pod sobą lekkie kołysanie czółna.
— Przyjemność? Nie ma nic rozkoszniejszego — stwierdził uroczyście Szczur Wodny, pochylając się naprzód, aby nabrać rozmachu. — Wierz mi, młody przyjacielu, nie ma nic, naprawdę nic, co dałoby się porównać ze zwyczajną włóczęgą łodzią. Po prostu płynąć — ciągnął rozmarzony — płynąć… łodzią… płynąć…
— Uważaj, Szczurku! — zawołał nagle Kret.
Ale było już za późno. Łódź całą siłą uderzyła o brzeg. Marzyciel, wesoły wioślarz, leżał na plecach łapkami do góry na dnie czółna.
— Płynąć łodzią… lub choćby w niej siedzieć — ciągnął spokojnie z miłym uśmiechem. — Płynąć łodzią albo obok niej, wszystko jedno. Doprawdy, nic nas wówczas nie obchodzi i to właśnie stanowi cały urok. Czy wyruszysz w drogę, czy nie wyruszysz, czy dotrzesz do miejsca przeznaczenia, czy całkiem gdzie indziej, czy może nigdzie w ogóle nie dojedziesz, wciąż jesteś zajęty, chociaż nie robisz nic określonego. A kiedy skończysz swoją pracę, znajdzie się inne zajęcie; możesz się do niego zabrać, jeśli chcesz, ale lepiej nic nie robić. Wiesz co? Jeżeli naprawdę nie masz na dziś innego planu, może byśmy popłynęli w dół Rzeki na cały długi dzień?
Kret zamachał radośnie łapkami, westchnął z zadowoleniem całą piersią i rozparł się wygodnie na miękkich poduszkach.
— Cóż to za nadzwyczajny dzień dla mnie! — wykrzyknął. — Płyńmy w tej chwili!
— Proszę o trochę cierpliwości — rzekł Szczur.
Przywiązał linkę od łódki do żelaznego kółka na przystani, podreptał aż do swojej nory i po krótkiej chwili ukazał się zgięty pod ciężarem dużego wiklinowego kosza z prowiantem.
— Podsuń to pod nogi — powiedział do Kreta, podając mu kosz. Po czym odwiązał linkę i wziął się do wioseł.
— A co tam jest w środku? — spytał Kret, który aż skręcał się z ciekawości.
— Jest kurczę na zimno — zaczął wyliczać Szczur — ozór na zimno, szynka, pieczeń na zimno, marynowane korniszony, paszteciki, kanapki z rzeżuchą, pasztet, piwo, lemoniada, woda sodowa.
— Dość już, dość! — wołał zachwycony Kret. — Za wiele tego wszystkiego!
— Czy doprawdy tak uważasz? — zapytał Szczur z powagą. — Zabieram zwykle taką właśnie ilość zapasów na krótkie wycieczki, a inne zwierzęta twierdzą, że skąpiradło ze mnie i że za cienko wszystko kroję.
Kret nie słyszał już ani słowa. Był pochłonięty nowym życiem, w które wkraczał, upojony blaskiem, ruchem fal, zapachami, szmerami, światłem słońca; zanurzył łapkę w wodzie i śnił sen na jawie. Szczur Wodny, dobry kolega, wiosłował pilnie i nie przeszkadzał towarzyszowi.
— Bardzo mi się podoba twój ubiór — zauważył po upływie mniej więcej pół godziny. — Jak tylko będę miał pieniądze, kupię sobie także czarną aksamitną bonżurkę.
— Przepraszam cię — rzekł Kret, opanowując się z wysiłkiem. — Uważasz pewnie, że jestem bardzo źle wychowany; ale to wszystko jest dla mnie zupełną nowością. Więc… to… jest… Rzeka?
— To jest nasza Rzeka — jedyna na świecie! — sprostował Szczur.
— I ty naprawdę mieszkasz na jej wybrzeżu? Jakież to musi być rozkoszne życie!
— Na jej wybrzeżu i w niej, i na niej — wyjaśnił znowu Szczur. — Jest mi bratem i siostrą, i ciotką, i towarzyszem, i pokarmem, i napojem, i — oczywiście — kąpielą. To mój cały świat, innego nie chcę. Nie warto mieć tego, co nie pochodzi z Rzeki, i nie warto wiedzieć tego, o czym ona nie wie. Miły Boże, czegośmy to razem nie przeżywali! Zimą czy latem, wiosną czy jesienią Rzeka jest zawsze ciekawa i przyjemna. W lutym, podczas powodzi, napój, którego nie używam, pieni się w piwnicach i suterenach; brązowa woda dochodzi do okna mego najpiękniejszego sypialnego pokoju; a znów gdy wody spłyną, pokazują się mielizny pachnące plackiem z rodzynkami, a kanały zarastają wodorostami i trzciną. Wówczas mogę suchą łapką przemierzyć prawie całe łożysko; wyszukuję świeże pożywienie i przedmioty, które niedbali ludzie wyrzucają z łodzi.
— Czy nie jest ci czasem trochę nudno? — odważył się spytać Kret. — Tylko ty i Rzeka; nie masz nikogo, do kogo byś mógł słowo przemówić.
— Nikogo, do kogo byś… No, nie biorę ci tego za złe — odparł cierpliwie Szczur. — Dopiero co tu przybyłeś i oczywiście o niczym nie masz pojęcia. Wybrzeże jest teraz tak zaludnione, że wiele osób się stąd wyprowadza. To już nie to, co dawniej. Wydry, Zimorodki, Nury, Kurki Wodne — to wszystko włóczy się po całych dniach, a zawsze chcą, żeby coś dla nich zrobić, jakby każdy z nas nie miał własnej pracy, którą musi się zająć.
— A co jest tam? — spytał Kret i machnął łapką w stronę zadrzewionej dali, która tworzyła jakby ciemną ramę otaczającą nadbrzeżne łąki na jednym z brzegów Rzeki.

 
Wesprzyj nas