Mówili im: “Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, to my walczymy o Polskę!” Nie posłuchały. Dla wolności gotowe były zaryzykować wszystko.


Dziewczyny z SolidarnościNowa książka Anny Herbich, autorki bestsellerów “Dziewczyny z Powstania” i “Dziewczyny z Syberii”

Janina miała 50 lat, gdy została pobita przez ZOMO na demonstracji. Do szpitala trafiła z siedemnastoma szwami na głowie. Za domową drukarnię aresztowali ją dwa razy.

Izabella zostawiła w domu dwójkę maleńkich dzieci. Mimo więzienia nie ugięła się. Zbuntowała całe miasto.

Joanna w oknie celi wywiesiła biały ręcznik, na którym napisała czerwoną szminką Solidarność. Straszyli: jeśli się nie zamkniesz, zamkniemy ci syna. Siedemnastolatek został najmłodszym więźniem stanu wojennego.

Należały do legendarnej Solidarności i chciały lepszej Polski dla swoich dzieci. Czasem walczyły ramię w ramię z mężczyznami, a czasem wbrew nim. Produkowały i kolportowały „bibułę”, strajkowały, chodziły na demonstracje. Wyrzucano je z pracy, podsłuchiwano, bito i aresztowano. Grożono im odebraniem dzieci. Często zostawały bez środków do życia, musiały liczyć na pomoc innych.

To prawdziwe historie naszych mam i babć. Czy zdobylibyśmy się na podobną odwagę?

Anna Herbich przywraca pamięć o kobietach, bez których rewolucja Solidarności nie mogła się udać. Oddaje głos bohaterkom, które zbyt długo pozostawały w cieniu wielkiej historii.

Anna Herbich
Dziewczyny z Solidarności
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 października 2016

Dziewczyny z Solidarności


Przyszli po mnie parę minut po szóstej. Rozległ się dzwonek do drzwi. Rodzice, jeszcze zaspani, otworzyli. Do środka wparowała trójka esbeków. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta, porucznik Jadwiga Kmicińska. Powiedziała, że jestem podejrzana o nielegalną działalność. I że przeprowadzą rewizję, chociaż nie mieli nakazu.
Rodzice byli zdenerwowani. Za dwa tygodnie miałam przecież zdawać maturę. W dniu aresztowania – 24 kwietnia 1986 roku – miałam osiemnaście lat.
Wszystko działo się tak szybko, że nie było czasu, żeby ukryć bibułę, jak nazywaliśmy podziemną, nielegalną prasę.
Miałam przygotowany na taką okazję schowek pod dnem szafki. Niestety, nie przydał się.
Przydały się natomiast inne rady. Radek, kolega ze starszej klasy – nawiasem mówiąc, mój przyszły mąż – pożyczył mi Małego konspiratora. To był taki solidarnościowy „poradnik bhp”: jak knuć przeciwko władzy i jak zachować się na wypadek wpadki.
Autorzy Małego konspiratora radzili, żeby na komendzie odmawiać składania zeznań, do niczego się nie przyznawać. Najlepiej „udawać głupiego” i mówić, że bibuła nie należy do osoby zatrzymanej. Że została znaleziona przypadkiem i właśnie zamierzało się zanieść ją na milicję.
Wszystko to przemknęło mi przez głowę, kiedy usłyszałam głos wchodzących do przedpokoju esbeków. Czym prędzej wyskoczyłam z łóżka i w try miga znalazłam się przy drzwiach. Byłam rozczochrana i w piżamie.
Rodzice, chcąc mieć świadków rewizji, poszli po sąsiadów. Nikt jednak nie zgodził się przyjść. Ludzie się bali, nie chcieli się mieszać do takich spraw. Esbecy zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Grzebali w każdym pomieszczeniu, w szafach, na półkach, zajrzeli nawet na balkon. Nie zauważyli tam skrytki z ulotkami. Skupiali się na moim pokoju.
Kręcili się po mieszkaniu, co chwila potykając się o psa. Mówi się, że psy wyczuwają czarne charaktery. Figa tymczasem radośnie merdała do nich ogonkiem i zapraszała do zabawy, a jednocześnie, piszcząc, domagała się spaceru. W końcu pozwolili tacie wyjść z nią na dwór.
Nie spuszczałam ich z oczu, oczywiście będąc cały czas w piżamie. Po ponad godzinie przeszukiwania domu znaleźli parę broszurek na biurku, kilka pojedynczych egzemplarzy pism i ksero książki o zbrodni katyńskiej.
Formalnie rzecz biorąc, według ówczesnego prawa posiadanie pojedynczych egzemplarzy bibuły nie powinno być traktowane jako dowód na uczestnictwo w kolportażu. Nie musiało prowadzić do oskarżenia. Wyglądało więc na to, że nie będzie tak źle. Była nadzieja, że na tym się skończy.
Esbeków coś jednak tknęło i w ostatniej chwili zajrzeli jeszcze do mojej szkolnej torby. Nogi się pode mną ugięły, choć starałam się do końca zachować kamienną twarz. Porucznik Kmicińska sięgnęła tam i znalazła… podzielone na równe pliki dla kilku klas egzemplarze bibuły, które miałam rozkolportować w mojej szkole, gdańskiej „Topolówce”.
To był koniec. Wpadłam. Nie było sensu próbować żadnych kombinacji. Po prostu odmówiłam wszelkich odpowiedzi. Powiedzieli, że mam przygotować się do wyjścia.
Wtedy do akcji wkroczyła mama. Powiedziała, że bez śniadania mnie nie puści. Szybko usmażyła jajecznicę, która z trudem przeszła mi przez gardło. Do łazienki poszłam już w towarzystwie Kmicińskiej. Było to dla mnie pierwsze takie doświadczenie. Wtedy było to szokujące, potem musiałam przywyknąć do braku intymności.
Ubecy ironicznie podziwiali mój spokój. Nie wiem, jaką miałam minę, ale mówili, że muszę mieć mocne nerwy. Rzeczywiście starałam się trzymać fason.
W progu, kiedy ubecy byli już przy windzie, powiedziałam mamie, żeby zwróciła się do mecenasa Jacka Taylora, który bronił więźniów politycznych (później moim adwokatem została też mecenas Roma Orlikowska-Wrońska). Przypomniałam im jeszcze, że oni również powinni odmawiać zeznań. Rzeczywiście, rodzice byli później wzywani na przesłuchania.
Do więzienia wzięłam ze sobą Biblię i autobiografię Gandhiego. Niestety, od razu zabrali mi je do depozytu. Na szczęście pozwolili rodzicom przekazać mi do celi podręczniki. Mogłam więc w więzieniu powtarzać sobie materiał, początkowo miałam bowiem nadzieję, że wypuszczą mnie na maturę i egzaminy na studia.

(…)

Po wyprowadzeniu z domu wpakowali mnie do nieoznakowanego poloneza. Jechałam z tyłu, wciśnięta pomiędzy dwóch rozpartych ubeków. Tak dotarliśmy do Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych przy ulicy Okopowej.
Tam odbyło się moje pierwsze przesłuchanie. Prowadziła je głównie Kmicińska. Namawiała mnie, żebym wykazała chęć współdziałania i „czynną skruchę”. Zapytałam, czy to oznacza, że mam zacząć płakać. Nie przyznałam się do winy i odmówiłam zeznań. Próbowali więc przekonać mnie do współpracy w inny sposób. Dawali do zrozumienia, że jak „pęknę”, wypuszczą mnie do domu i będę mogła zdawać maturę. Inaczej – dwa lata w więzieniu.
Pojawiło się jeszcze jedno novum. Po raz pierwszy ktoś zwrócił się do mnie per pani. Miesiąc wcześniej skończyłam osiemnaście lat, ale oczywiście całe otoczenie – rodzina, nauczyciele, koledzy – mówiło mi po imieniu. A tutaj nagle ubecy wyskakują z tym „pani Beato”. Gdyby nie okoliczności, byłoby to nawet zabawne.
Ponieważ nic nie wskórali, po rewizji osobistej wsadzili mnie „na dołek”. Czyli do celi dla zatrzymanych na czterdzieści osiem godzin. Ciemnej, bez bieżącej wody, z kubłem w kącie. W celi oprócz mnie siedziała kobieta z zarzutem kryminalnym. Odnosiła się do mnie z sympatią. Nie wiem, o co była oskarżona, nie dopytywałam się, bo to w więzieniu jest w złym tonie. Zwyczaj jest taki, że gdy przychodzi ktoś nowy do celi, informuje tylko współwięźniów, z jakiego artykułu jest skazany.
Niebezpiecznie było się za bardzo otwierać. Ściany mogły mieć uszy. Bezpieka mogła również podstawić więźnia konfidenta. Wiedziałam o tym wszystkim z Małego konspiratora i byłam ostrożna.
Gdy potem trafiłam do celi w areszcie śledczym na Kurkowej, jedna z kobiet zabrała się za robienie skręta z niedopałków. Przyglądałam się temu egzotycznemu dla mnie zajęciu. Na karteczce dyskretnie napisała ostrzeżenie, że w celi jest „kapusta”. Widząc, że przeczytałam, skręciła sobie z niej papierosa i zapaliła.
Pewnego dnia inne więźniarki zarzuciły jednej z kobiet donosicielstwo. Zaczęły na nią krzyczeć, musiała interweniować klawiszka. Na oddziale żeńskim personel był głównie kobiecy.
Od tamtej pory „kapusta” zaczęła się zachowywać wobec nas agresywnie, groziła nam. Pewnie ze strachu. Bała się, że możemy jej coś zrobić. Wkrótce wychowawczyni (w aresztach zawsze pracują wychowawcy) spowodowała rozdzielenie nas.
Jak wyglądała cela? Jej powierzchnia miała osiem metrów kwadratowych. Można było w niej zrobić cztery niewielkie kroki. Miałam to dobrze wyliczone, bo starałam się trochę w niej poruszać. W celi razem ze mną były cztery dziewczyny. Spałyśmy na dwóch piętrowych łóżkach.
W pewnym momencie dokooptowali nam piątą. Spała na materacu, który w ciągu dnia chowała pod jedno z piętrowych łóżek. Okno, tuż pod sufitem, było zakryte od zewnątrz siatką z drutu i dodatkowo blindą, czyli płytą z matowego, zbrojonego szkła. Czułyśmy się jak w studni.
Ta blinda zabierała dużo światła, którego i tak było tyle, co kot napłakał. Przez cały dzień, nawet latem, trzeba było mieć zapalone światło. Zimą było zimno, a latem bardzo duszno i gorąco mimo otwartego okna. W drzwiach znajdował się wizjer.
Rano klawiszki otwierały cele, a wtedy oddelegowana „starsza celi” meldowała stan celi i więźniarek. W ten sposób sprawdzali, czy nie uciekłyśmy.
Dopiero po tych oględzinach mogłyśmy wziąć ubranie, które przed snem wystawiałyśmy złożone w kostkę na stołki przed celą. Spałyśmy w króciutkich koszulkach, spod których widać było majtki.
Jak już się ubrałyśmy, było wydawane śniadanie: zwykle kawa zbożowa na wodzie, kilka kromek chleba i najczęściej kawałek czegoś w rodzaju salcesonu, w którym było sporo szczeciny i chrząstek.
Ilość jedzenia była wystarczająca, ale brakowało w nim witamin, co szybko odczułam. Odmówiono mi jednak przydziału na dodatkową surówkę, przysługującego małoletnim. Skończyłam już bowiem osiemnaście lat.
Miałam to szczęście, że w celi była bieżąca woda w kranie. Mogłam się więc codziennie, choćby częściowo, umyć. Był to niebywały luksus, do łaźni bowiem chodziłyśmy tylko raz w tygodniu. Minusem było natomiast to, że na tej niewielkiej przestrzeni, na której ledwo można było zrobić krok, stał kibel. O żadnej intymności nie było mowy.
W ciągu dnia każda z nas starała się jakoś wypełnić czas. Dyżurna codziennie dokładnie sprzątała celę. Czasem którąś z nas brano na przesłuchanie. Nie wolno nam było leżeć – chyba że któraś miała na to specjalne pozwolenie – więc siedziałam na łóżku albo na stołku i czytałam wypożyczone z więziennej biblioteki książki. Pisałam listy. Często też modliłam się w ciszy. Z innymi więźniarkami rozmawiałam bardzo ostrożnie. Każda pilnowała się, co mówi i do kogo. Po pierwszym doświadczeniu z „kapustą” byłam bardzo nieufna.
Siedziałam w celach z dziewczynami oskarżonymi o przestępstwa kryminalne. Towarzystwo to bywało trudne, chociażby ze względu na język. Nie byłam przyzwyczajona do takiego stężenia wulgarnych przekleństw i bezpośrednich rozmów na tematy intymne. Jednak wobec mnie kobiety te zwykle odnosiły się życzliwie. Ja też polubiłam niektóre z nich. Osobnym problemem był dym papierosowy wypełniający każdą celę.
Wkrótce wsadzono do nas drugą polityczną – Małgosię Piechowicz. Miała około dwudziestu lat. Trafiła do tej samej celi, co ja, co było dziwne. Więźniarki polityczne były bowiem rozdzielane, nawet jeżeli nie łączyło je jedno śledztwo. Myślę, że to był taki fortel SB. Dwie niedoświadczone, młode i przestraszone dziewczyny zbliżą się do siebie w celi i zaczną szczerze rozmawiać. A ktoś to podsłucha. Na szczęście uważałyśmy.
Z innymi więźniami można było komunikować się raz w tygodniu w świetlicy i podczas półgodzinnych spacerów, które codziennie przysługiwały więźniowi. Tak zwany spacer odbywał się na dworze, na terenie wielkości sali gimnastycznej, porośniętym trawą i paroma krzaczkami. Całość była otoczona chodnikiem i murem, zwieńczonym drutem kolczastym. Na rogach wieżyczki strażników. Nocą było czasem słychać szczekanie psów, dodatkowo strzegących teren.
Przez te pół godziny chodziłyśmy gęsiego dookoła. W zasadzie nie wolno nam było rozmawiać. Mimo to starałyśmy się niepostrzeżenie zamienić choćby kilka słów. Na moim pierwszym spacerze przysunęła się do mnie pani Janina Wehrstein i szeptem zaczęła mi udzielać rad. Strażniczka jednak to szybko zauważyła i nas rozdzieliła.
Spacernik był jedyną okazją, żeby pobyć na świeżym powietrzu. Widać było stamtąd majaczące w oddali drzewa na wzgórzach. Z biegiem dni i tygodni stawały się coraz bardziej zielone.
Bardzo dotknęło mnie to, że odebrano mi wiosnę. Odczułam to w kantorku u oddziałowej, kiedy odbierałam paczkę. Na stoliczku stał w wazonie bez. Piękny, jasnofioletowy. Pachniał oszałamiająco.
Kiedy oddziałowa przeglądała zawartość paczki, pochyliłam się i zaczęłam rozkoszować się zapachem kwiatów. Oddziałowa powiedziała, żebym sobie wzięła gałązkę.
Byłam rozdarta. Z jednej strony bardzo chciałam. Z drugiej – bałam się, że przez inne więźniarki może to być odebrane jako okazywanie mi względów przez strażniczkę. Nie mogłam się jednak powstrzymać i wzięłam.
Rodzice zabiegali o uchylenie aresztu. Mieli nadzieję, że uda się im wyciągnąć mnie na maturę. Na szczęście dzień przed moim aresztowaniem odbyła się w szkole rada klasyfikacyjna, na której zostały wystawione oceny roczne. W ten sposób formalnie zakończyłam licealną edukację, więc przynajmniej nie można było mnie wyrzucić ze szkoły.
Dyrekcja szkoły odmówiła poręczenia, ale udzielił mi go biskup gdański Tadeusz Gocłowski. Wnioski o uchylenie aresztu zostały jednak odrzucone. Prowadzący moją sprawę prokurator Jacek Spyt był biernym wykonawcą poleceń ubeków. Rodzice, kiedy chodzili do niego, żeby się czegoś dowiedzieć, byli wypraszani i na korytarzu czekali, aż on dowie się, co ma im odpowiedzieć. Tymczasem termin matury przepadł.
Nie była to jedyna szykana. Nie dostałam pozwolenia na widzenie z adwokatem ani na posługę religijną. Mimo że w więzieniu był kapelan. Widzenia były tylko dwa, z rodzicami.
Kiedy zostałam aresztowana, w „Topolówce” zawrzało. Potem dowiedziałam się, że koledzy organizowali w mojej sprawie „przerwy milczenia”. Nosili znaczki z napisem: „Uwolnić Beatę”.
Jedyne listy, które do mnie przepuszczano, były od rodziców i mojego przyszłego męża, Radka. Nie byłby sobą, gdyby nie urządził przy tym jakiejś psoty. Oprócz zwykłych rzeczy – co u niego słychać, jak tam na studiach – w jednym z listów umieścił zadanie matematyczne.
Chodziło o to, że na wolności czekają na mnie lody, których liczba w jakiś skomplikowany sposób była uzależniona od dni, które przesiedzę w więzieniu. Ubecy – którzy oczywiście kontrolowali te listy – musieli chyba długo główkować nad tym zadaniem, podejrzewając, że to jakiś szyfr.
Podczas mojego pobytu w więzieniu był prowadzony pewien dziwny eksperyment. Każdego dnia rano, w ramach pobudki, przez głośnik słyszałyśmy… program relaksacyjny. Łagodny kobiecy głos mówił, jak po kolei rozluźniają się wszystkie części naszego ciała. Przypominał też o głębokim oddychaniu. W tle leciała spokojna muzyka.
Doprowadzało mnie to do szału i jednocześnie strasznie bawiło, bo podkreślało absurdalność sytuacji. Obecność głośnika w celi, choć czasem męcząca, miała też zaletę. W niedziele można było wysłuchać mszy. Prawo do tego wywalczyli strajkujący więźniowie jeszcze w 1980 roku.

(…)

Zwolnili mnie dosyć niespodziewanie: 16 lipca koło południa do celi weszła strażniczka i rzuciła: „Pakuj się”. Specjalnie się nie ucieszyłam. Myślałam, że pójdę do innej celi, a w tej byłam już przecież zadomowiona.
Strażniczka nic nie mówiła, bo gdyby towarzyszki z celi dowiedziały się, że wychodzę, mogłyby prosić o przekazanie wiadomości na zewnątrz. Dziewczyny chyba wyczuły, że coś jest na rzeczy, bo zdążyły mi szepnąć adresy, wiadomości. Ja tymczasem spakowałam „mandżur” – czyli w więziennym slangu „służbowe” rzeczy osadzonego – i opuściłam celę.
Zaprowadzili mnie na dół i wydali rzeczy z depozytu. Zdałam koc, blaszany talerz i miskę, a także koszulę nocną. I wypuścili mnie za bramę…
Był z tym pewien kłopot. Środek lipca, upał, a ja miałam grubą, włochatą kurtkę. Aresztowali mnie przecież w kwietniu. Byłam blada, gdy wyszłam na słońce, oczy zaczęły mi łzawić. Pod nogami miałam kartony, które musiałam nieść sama. Rodzice nie zostali uprzedzeni, że wychodzę z pudła. Nikt po mnie nie wyszedł.
Tych kartonów miałam kilka – więcej, niż można naraz unieść. Były w nich między innymi książki. Brałam więc jeden, przenosiłam go kilka metrów, a potem wracałam po poprzedni. Tak jakoś dotaszczyłam je do postoju taksówek. Miałam jeszcze jakieś pieniądze z tak zwanej wypiski, czyli zaskórniaki, które więzień zarobił lub przesłała mu rodzina. Raz na pewien czas przysługiwało mi prawo do kupienia w więziennym sklepie czegoś do jedzenia, długopisu czy kawałka mydła. Nie wydałam jednak wszystkiego.
Dobrze, że miałam ze sobą klucz do mieszkania, bo w domu nikogo nie było. Weszłam, cała zziajana, wtaszczyłam kartony. Po kilku minutach wrócili rodzice.
Zrobili taką minę, jakby zobaczyli ducha. Dopiero po chwili nastąpił ogólny wybuch radości.
Nie wiedziałam, dlaczego mnie zwolnili, skoro wcześniej wszystkie starania zawiodły. Na urzędowym uzasadnieniu napisano, że areszt został uchylony w związku z zakończeniem śledztwa. Po latach dowiedziałam się z akt sprawy, że SB miała pewien plan. Chcieli mnie obserwować i ewentualnie skierować na mnie w środowisku podejrzenie o współpracę. Nie zauważyłam jednak realizacji tych zamierzeń.
Długo jeszcze walczyłam o rzeczy, które zabrali nam podczas rewizji, między innymi sporo taśm magnetofonowych. Miałam na nich piosenki Kaczmarskiego, nagrania z Wolnej Europy i innych rozgłośni. Ale też audycje satyryczne z Polskiego Radia jeszcze sprzed stanu wojennego, z czasu legalnej „Solidarności”, i zwykłą muzykę.
Bezpieka w końcu zwróciła je, ale… wszystkie były skasowane. Skasowali nawet starą taśmę, na której rodzice nagrali moje gaworzenie. Chyba po prostu nie chciało im się wszystkiego słuchać. Kasowali taśmy automatycznie. W efekcie, snując teraz te kombatanckie historyjki, mogę pochwalić się, że zagrażałam ustrojowi już od kołyski.
Zabraną bibułę udało mi się odzyskać dopiero w 1990 roku. Nie odbyło się to jednak w sposób formalny. Dostałam ją po kryjomu od pani w sądzie, która miała za zadanie ją zniszczyć. Poprosiła, żebym nikomu nie mówiła, że mi ją wydała. Przez wiele lat rzeczywiście milczałam.
Maturę zdałam z rocznym opóźnieniem – w 1987 roku.

(…)

Opisuję te sprawy, aby pokazać, że to nie była zabawa. Władze komunistyczne nie stosowały taryfy ulgowej wobec uczniów. Opozycjoniści dla komunistów byli wrogami niezależnie od wieku. Ludziom poniżej osiemnastego roku życia nie wolno było sprzedawać papierosów i alkoholu, można ich było jednak pakować za kraty.

 
Wesprzyj nas