Debiut literacki Natalii Fiedorczuk, to ubrana w introwertyczną narrację opowieść wielu kobiet, które dotknął kryzys związany z urodzeniem dziecka. Czy mamy prawo traktować to skądinąd radosne wydarzenie w kategorii kryzysu?


Jak pokochać centra handloweMacierzyństwo to nie tylko utrata wolności, przedciążowego ciała i czasu na hobby. To nagła lawina odpowiedzialności. To zmiana, którą trudno opisać, poza zdawkowym “urodzisz swoje to zobaczysz”. Można uciekać w perfekcjonizm i strofowanie tych matek, których standardy nie są tak wyśrubowane. Można też, w obliczu tej zmiany coraz głębiej zapadać się w siebie.

W hipnotyzującej i surowej opowieści Natalia Fiedorczuk wyciąga na światło dzienne pytania o rodzicielstwo, których nie mamy ochoty ani odwagi sobie zadać. Czy istnieją matki lepsze i gorsze? Kto o tym decyduje?

Jednak ta książka to nie tylko opowieść o stawaniu się rodzicem, to także portret otoczenia: portret Polski, jej przedmieść, a także codziennej pracy i obowiązków, wynikających z dorosłości. Obowiązków tak powszednich i nużących, że zwykliśmy odbierać im znaczenie, pomijać je i bagatelizować.

***

“Jak pokochać centra handlowe” to przede wszystkim surowy obraz codzienności umęczonej i wypartej, opisanej z wielkim literackim kunsztem. Ten tekst jest surowy, matowy, chirurgiczny jak Haneke. Opisuje rzeczy, które u Jolanty Brach-Czainy nazywają się “krzątactwem”, zakupy, pranie, przeglądanie się w lustrze, wybieranie odzieży. Zazdroszczę Natalii, że wpadła na pomysł opisania tego wszystkiego przez pryzmat wizyt w centrach handlowych, które uważamy za coś nieważnego i wstydliwego. Opisanie nieopisanego i uniwersalnego jest prawdziwym zadaniem literatury i to zadanie zostało w tym tekście spełnione. Jeśli jesteście osobami, które wiedzą jak to jest obserwować rzeczywistość znad kartonowego kubka z tanią kawą w Tesco, ta książka jest dla Was.
– MAŁGORZATA HALBER

Natalia Fiedorczuk
Jak pokochać centra handlowe
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 2 listopada 2016

Jak pokochać centra handlowe


Nie-miejsca są jednak miarą epoki: policzalną miarą, którą można obliczyć, dodając do siebie […] trasy powietrzne i kolejowe, autostrady, ruchome przybytki zwane „środkami transportu” (samoloty, pociągi, samochody), porty lotnicze, dworce i stacje kosmiczne, wielkie sieci hoteli, wesołe miasteczka, supermarkety, skomplikowane węzły komunikacyjne, wreszcie – sieci kablowe lub bezprzewodowe działające w przestrzeni pozaziemskiej i służące tak dziwnej komunikacji, że łączy ona jednostkę wyłącznie z innym obrazem jej samej.
Marc Auge,
Nie-miejsca. Wprowadzenie do antropologii nowoczesności,
przeł. Roman Chymkowski

T.

Jest otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dotyczy to części głównej, która mieści sklep wielkopowierzchniowy. Asortyment jest szeroki. Można tam nabyć lodówkę, kartofle, plastikowe pojemniki do mikrofalówki oraz zabawki dla dziecka.
Część butikowa zamyka się po dwudziestej drugiej. Drobne stoiska: ze sztuczną biżuterią, wiejskim chlebem i torebkami ze skaju, uplasowane wdzięcznie pośrodku przestronnych alejek, teraz przykryte są płachtami materiału. Po dwudziestej drugiej kawę można kupić tylko w automacie z napisem COFFEE. Kawa ta w smaku jest kwaśno-słodka i cuchnie bakelitem.
Wciąż jednak, o każdej porze, na terenie hali sklepowej można zaopatrzyć się w:
– ołówki,
– spódnicę z dżinsu,
– mleko w kartonie,
– małą ciężarówkę z kolorowego tworzywa.
Przekroczyłam właśnie automatycznie otwierającą się bramkę, pcham przed sobą duży sklepowy wózek. Jest jesień, okolice drugiej w nocy. Ten model wózka ma tendencję do uciekania w bok. W lewy bok.
W alejce z zabawkami dla dzieci powyżej lat trzech stoi mężczyzna w szarej kurtce typu bałwan. Twarz ma równocześnie bladą i czerwoną, w skupieniu ogląda, przebiera wśród aut, klocków oraz robotów.
Przypatruję mu się dłuższą chwilę i chowam za najbliższy róg. Biorę kilka głębszych oddechów. Próbuję powstrzymać rosnącą w ustach kwaśną kulę mdłości, zwiastujących nadciągający atak płaczu. Jestem w ciąży, moja depresyjna wyobraźnia przekracza znane mi do tej pory standardy. Nie sypiam w nocy. Na leżąco mam silne nudności, które nie kończą się ulgą w postaci wymiotów. Ciągle chce mi się siku i mam kompulsywny przymus sprawdzania, czy na majtkach nie pojawia się krew.
Przyjmuję tabletki na podtrzymanie ciąży, bo w pierwszych tygodniach odczuwam dokuczliwe bóle podbrzusza. Lekarz wypisuje hormony beztrosko: „Może brać pani dwa albo cztery, jak mocno boli”. Są drogie i mają dużo efektów ubocznych. Zatrzymują wodę i puchnę od nich, w pierwszym trymestrze przybierając na wadze sześć kilogramów. Przezornie pakuję do toreb ubrania z poprzedniego, przedciążowego życia, szybko zastępując je spodniami na gumce i sukienkami z miejscem na rosnący brzuch. Bóle ustępują pod koniec czwartego miesiąca. Wtedy już nie wypatruję nieistniejących małych kropelek krwi, nie ściskam w panice słuchawki telefonu: dzwonić, nie dzwonić do niego, przecież pewnie ronię, tracę, chociaż nawet nie wiem jeszcze co. Lub kogo.
Kiedy tylko zaczynam czuć się trochę lepiej, a widmo utraty ciąży traci prawdopodobieństwo, zaczynam gorączkowo zajmować się pracą zawodową. Jestem przedstawicielką pokolenia umów śmieciowych, stąd gorączkowe poszukiwanie zleceń i obkładanie się pilnymi dedlajnami.
Na grupie terapeutycznej boję się powiedzieć o swoim stanie. Ludzie jednak zauważają zaokrąglające się uda, ramiona i dziwną, bezkształtną masę w okolicach pępka. Mężczyźni robią niedyskretne uwagi na temat rosnących piersi, rechocąc przy tym radośnie. W końcu na jednym ze spotkań przyznaję się. Słyszę z ust dziewczyny pracującej jako pomoc przedszkolna pełne wyrzutu pytanie: co zamierzam zrobić bez pracy na etacie, a tym samym prawa do zasiłku macierzyńskiego? Nie jestem w stanie jej odpowiedzieć, milczę zakłopotana. Inna kobieta z terapii zaczyna rzucać w moim kierunku złośliwe i okrutne uwagi na temat aborcji. Terapeutka po zajęciach mówi mi, że dzieci tej kobiety nie utrzymują z nią kontaktu. Kobieta nie przychodzi na następne spotkania.
Stwierdzam, że i dla mnie zaczynają być zbyt stresujące. Decyduję, że nie mam ani czasu, ani ochoty na kontynuowanie terapii w ośrodku. I tak miałam kończyć już niedługo. Przychodzę jeszcze kilka razy i zawieszam udział w grupie.
Kiedy spotykam mężczyznę na dziale dziecięcym, w centrum handlowym T., mój brzuch jest już na tyle widoczny, że nie da się go pomylić z niefrasobliwie nabytą nadwagą.
Stoję przy regale z wodą destylowaną. Kwaśny ślinotok, preludium szlochu, przybiera na sile. Jestem zażenowana historią, która wgrała mi się natychmiast po tym, jak zobaczyłam ów żywy obraz nie-ojca. Białe rozproszone światło podkreśla fioletowe halo, bijące z jego popękanych naczynek krwionośnych.
(Rozstał się z jego matką jeszcze przed urodzeniem. Był w więzieniu, w pracy za granicą. Szuka zabawki dla syna, którego wieku, a w_sumie nawet płci nie jest do końca pewien. Wyobrażam sobie ten moment, kiedy w końcu staje, speszony i niepewny przed własnym dzieckiem. Być może zupełnie irracjonalnie obraża się o to, że dziecko go nie poznaje i chowa się za nogę matki czy babci. On wyciąga do niego rękę z ciężarówką, a dzieciak w końcu zbliża się do niego, nieufnie i na chwiejnych nogach).

L.(1)

Żeby dostać się do L., muszę przejechać rzekę i jechać dwadzieścia minut drogą szybkiego ruchu. Jadę tam, bo podobno mają najtańsze pieluchy w białym opakowaniu – te najlepsze, te, które pachną pudrem i luksusem. Jeszcze taszczę przed sobą brzuch, ale koniec już niedługo. Prowadzę samochód, zapinając pas niżej – jak nakazują przepisy. Jeżdżenie samochodem to jedna z nielicznych ciążowych przyjemności. Nie piję alkoholu już od dłuższego czasu, jednak przed zajściem w ciążę sporo palę. Lubię palić i rzucam z trudem, stopniowo.
W postępującej anhedonii, towarzyszącej mi podczas dłużących się miesięcy stanu błogosławionego, jazda autem sprawia, że czasem czuję się jak tak zwany człowiek. Moment wsiadania do samochodu jawi mi się jako nieprzebrany potencjał, możliwość nieoczekiwanego odwiedzenia koleżanki bądź nocnego zajazdu z fast foodem. Brakuje mi papierosa. Jem więcej, niż muszę, wkrótce twarz przestaje mieścić mi się w lusterku. Nie wiadomo, czy jest opuchnięta od ciąży, nadmiaru frytek, czy nieustannie wpychanych pod powieki łez, które pojawiają się niezrozumiale, zawstydzająco.
Od dłuższego czasu gromadzę obce mi z nazwy utensylia w lśniących opakowaniach. Smoczki, butelkę, nagrzewacz, pęsetki i ampułki z solą fizjologiczną. Namawiam mojego męża do udziału w przygotowaniach, on skręca łóżeczko, ja skręcam przewijak. Wyczuwam w nas delikatne echa podekscytowanego oczekiwania, jednak większość czasu spędzamy osobno, pracując.
Wyobcowanie postępuje. Stan ten pociąga mnie trochę, wyostrza zmysły i napełnia egotyczną melancholią. Głaz uciskający mostek jest jednak z tygodnia na tydzień coraz cięższy. Zamykam się w sobie, kwaszę mikrourazę, co jakiś czas wylewając na ojca dziecka zupę rozgotowanych pretensji. Przecież muszę nosić brzuch, kilogramy, puchnące kostki. Znoszę absurdalne niewygody podczas zakładania obuwia. Mój mąż chętnie ponosiłby brzuch za mnie, ale nie da się tego załatwić, przynajmniej tak mówi, kiedy usiłuję się kłócić. Po takim wybuchu zwykle jesteśmy dla siebie milsi, mąż bardziej czuły, a ja przylepna i bezwolna, lgniemy do siebie z poczucia winy, że jedno nie może dać drugiemu tego, czego tak naprawdę pragnie. Jemu brakuje przyjemnie zdystansowanej dziewczyny z poczuciem humoru, której wspomnienie ciągle ma żywo w pamięci. Jest cierpliwy i wie, że to na razie nieosiągalne, ale wierzy, że przecież minie. Każda ciąża się kiedyś kończy, myśli. Ja nie jestem cierpliwa. Kiedy w końcu otwieram się i zaczynam mówić, a raczej szlochać, żądam niemożliwego, na przykład zabrania brzucha, który po przejściu kilkuset metrów zaczyna przyciągać mnie do ziemi tak, że czuję, jakby pękała mi skóra. Żądam oddania mi głębokiego oddechu, który spłyciła powiększona macica. Denerwuję się na monstrualne piersi, na katar, którego nie mogę stłamsić pseudoefedryną i kropelkami do nosa. W końcu żądam snu, który zostaje mi odebrany na półtora miesiąca przed rozwiązaniem.
Tak naprawdę żądam zaś wyjaśnienia niewyjaśnionego. Zapewnienia, że nie umrę podczas porodu. Że dziecko, które we mnie rośnie, będzie zdrowe, a opieka nad nim i wychowanie go okażą się zadaniem przyjemnym, ciekawym i pełnym satysfakcji. Że nie będę nocami płakała nad nagłym odkryciem, że mój syn, jak wszyscy ludzie, również kiedyś umrze.
Jest zimno i wietrznie. Nie posiadam odpowiednio ciepłego płaszcza, który dopiąłby się w obwodzie. Noszę na sobie kilka warstw rozmaitych swetrów i narzutek. Przypominam przez to okrągły, pokaźny przedmiot poowijany szmatami. Moja twarz jest nabrzmiała i obca. Staram się jak najmniej patrzeć w lustro. Nie jestem tą agresywną kobietą w ciąży, o których krążą legendy, tą panią Kasią wymuszającą wejście do lekarza bez kolejki czy najeżdżającą wózkiem sklepowym na buty pana, który nieopatrznie stanął przy kasie pierwszeństwa. W kontaktach z ludźmi robię się wycofana i zawstydzona. Nie umiem odpowiadać na nagle inwazyjne komentarze, zaczepki i zagajenia, zwyczajowo wystrzeliwane, niczym fajerwerki w sylwestra, w stronę ciężarnych kobiet. Tylko uśmiecham się z nieobecną twarzą. Potem przez kilka dni dręczę się wieczorami w domu, płacząc w poduszkę. Dotykają niby-dobroduszne: „Z takim brzuchem pewnie bliźniaki!”, albo otwarcie złośliwe: „Na pewno chłopiec? Przecież to dziewczynka zabiera urodę, he, he”. Przeżywam każde niechciane dotknięcie spęczniałego tułowia, każdy syk w poczekalni, każdą sugestię o piciu kawy czy odpowiedniej diecie. Coś dziwnego dzieje się z moją osobowością, jakbym chodziła po ulicach na golasa, jakby wszystko, co wiedziałam na swój temat, opadło jak suche listowie czy jaszczurza skóra, a nowe, dookreślone i wyraźne nie zdążyło jeszcze wyrosnąć.
Być może właśnie dlatego dobrze czuję się w miejscach tymczasowych i bez specyfiki, takich jak galerie handlowe, stacje benzynowe, dworce. Trwanie w komercyjnym rozświetlonym bezczasie uspokaja. Spędzam długie kwadranse w klimatyzowanych wnętrzach. Przyglądam się płynącej ludzkiej masie i próbuję gromadzić jakieś wyostrzone, widoczne jedynie przez ułamki sekund cechy przechodzących osób. Czuję, że chciałabym ze szczątkowych informacji wybudować narrację, która mogłaby być moją własną, tak odmienną od dotychczasowej: dostatnią, spokojną, wręcz mieszczańską.
L. to budynek, który powstał w latach dziewięćdziesiątych. Wszystko w nim jest pokryte zatęchłym meszkiem wczesnego kapitalizmu, na przykład spracowane, matowe terakoty na podłodze w toalecie. W drobnych elementach architektonicznych zastosowano odcienie turkusu i fioletu. Gdzieniegdzie pojawiają się zabawne okrągłe okienka z plastiku. Podziemny parking przypomina nieużytek: spomiędzy betonowych płyt posadzki wyglądają suche kępki.
Amerykańscy specjaliści od rentowności centrów handlowych takie stopniowo zarastające zielskiem i pustoszejące obiekty nazywają dead malls. Zaczyna się od dyskretnego wycofania największego marketu. Nikną regularne zatowarowania, półki pustoszeją. Stopniowo wycofują się więksi i mniejsi najemcy powierzchni handlowych. Korytarze przestają oddychać rytmem przechodzących ludzi.
L. może jeszcze to nie grozi, to centrum zasila nieniknąca i niestrudzona ludzka masa z okolicznych biurowców: żrą tanie sajgonki i pho, stoją w kolejce do kas z jednym jogurtem pitnym i bułką, znudzeni, w koszulach w kratę i butach z Zary.
Jem zupę w barku o nazwie Bar. Długo przyglądam się zadbanej parze: mężczyzna w niebieskiej ciasnej koszuli w małą krateczkę bawi się nerwowo magnetyczną przepustką na kolorowej smyczy. Kobieta, po trzydziestym piątym, ale przed czterdziestym siódmym rokiem życia, w zwiewnej bluzce z wiskozy, uśmiecha się flirciarsko, przekładając z palca na palec cienką obrączkę z białego złota. Gapię się na nich, nie z potępieniem wiarołomstwa, nie z wyrzutem, że ich małżeństwa, ich domy zamieniły się w dead malls, że szukają przyjemności z inwestowania na nowych rynkach zbytu. Gapię się na nich w tępym stuporze, siorbiąc zupę pho. Przygwożdżona do krzesła nagłym atakiem ciężarnego głodu, lampię się bezwstydnie, krowiasto. Czy mnie też to czeka?
Po wejściu na halę sprzedażową zauważam, że promocja na pieluchy już się skończyła. Płacę pełną cenę przy pustej kasie pierwszeństwa.

 
Wesprzyj nas