Kompaníková, dzięki swojemu talentowi do snucia opowieści, tworzy niesamowitą atmosferę. Książkę określa się mianem przełomowej słowackiej powieści, wielu krytyków uznaje ją za rzadki przykład współczesnej prozy społecznie zaangażowanej.


Piąta łódźLucia i Jarka mieszkają na przedmieściach. Jarka ma dwanaście lat, często zostaje sama w domu, włóczy się po okolicy i chciałaby mówić do Lucie „mamo”, ale Lucia jej na to nie pozwala.

Pewnego dnia Jarka ucieka – zabiera ze sobą wózek z półrocznymi bliźniętami i ośmioletniego Kristiana, który też uciekł z domu. W domku w ogrodzie próbują stworzyć „rodzinę”.

Monika Kompaníková (ur. 1979 w Považskej Bystrici) – słowacka pisarka, dziennikarka, ilustratorka książek dla dzieci, absolwentka grafiki i malarstwa na bratysławskiej VSVU. Po dwukrotnej wygranej w konkursie na najlepsze opowiadanie zadebiutowała zbiorem “Miejsce dla samotności” (Miesto pre samotu, 2003), za którą została uhonorowana Nagrodą Ivana Kraski przyznawaną debiutującym prozaikom. Jej druga książka, powieść zatytułowana “Białe miejsca” (Biele miesta, 2006) znalazła się w finale nagrody Anasoft Litera. W 2008 roku zdobyła Nagrodę Fundacji Tatra banka dla młodych twórców. Jej trzecia książka, “Piąta łódź” (Piata lod’, 2010) w 2011 roku zdobyła główną nagrodę Anasoft Litera. Na podstawie powieści został nakręcony pełnometrażowy film w reżyserii Ivety Grófovej, powstały także adaptacje teatralne i filmy animowane. Tłumaczona m.in. na niemiecki, serbski, bułgarski, czeski, chorwacki, węgierski, arabski.

Monika Kompaníková
Piąta łódź
Przekład: Izabela Zając
seria: Słowackie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 20 września 2016

Piąta łódź


W MOICH SNACH często pływają łodzie. Drewniane, wyglądem przypominają obiekty z kreskówki, w której wszystko może się zdarzyć. Koślawe, zbite z grubo ciosanych desek. Szczeliny między żebrami wysmarowane kitem, nierówności zakryte warstwą farby w odcieniu kobaltowym lub bieli ołowianej. Wydają się wątłe, chybotliwe, ale przyjazne. Nie- kiedy mają kabinę, w której można się ukryć, czasami są tylko pustymi skorupkami bez wioseł i lin. Kołyszą się na powierzchni, w stojącej wodzie bez nurtu, w bezwietrzu. Po przebudzeniu jestem mokra i zmęczona, bolą mnie ręce. Włosy mam zlepione potem. 5 Budzę się zawiedziona i niezaspokojona, z poczuciem na próżno zmarnowanej energii – nie sięgnęłam dna ani nie dotarłam do portu. Prądy denne mnie nie wciągnęły, a wiatr krąży uwięziony w jakiejś kotlinie, z dala od wody.

PO RAZ PIERWSZY ujrzałam łodzie prawie dwadzieścia lat temu podczas krótkiego odpoczynku, który bardziej przypominał chwilę zawieszenia na jawie niż prawdziwy sen. Zostało po nim raczej wrażenie niż obraz, słabe mdłości. Byłam w ogrodzie, leżałam na trawie. Suche sierpniowe źdźbła bodły mnie przez podkoszulek, bawiłam się w taką prostą grę: musiałam leżeć nieruchomo, dopóki nie zdarzy się coś banalnego i przewidywalnego – dopóki nie spadnie liść, dopóki krawędź cienia nie sięgnie głazu, dopóki nie usłyszę gwizdu drozda. Gdy to nastąpi, będę się mogła poruszyć i podrapać. Jeśli nie, będę trwała w bezruchu. Czekałam na sygnał kolejnego pociągu w oddali i towarzyszący mu przenikliwy dźwięk metalu szlifującego metal. Nie poruszyłam się, nie poprawiłam koszulki, dopóki nie dobiegł mnie ten znajomy odgłos. Starałam się wytrzymać, nawet jeśli musiałam zaciskać zęby, bo źdźbła były ostre jak igły. Leżałam jeszcze jakieś pięć minut, ramiona szeroko rozłożone, ukryte w trawie, dłonie zwrócone do niebios. Czułam mrówkę chodzącą po dłoni. W końcu trochę się powierciłam, mrówka sobie poszła, a ja na moment zagubiłam się w czasie i przestrzeni. Wydawało mi się, że leżę na dnie łódki. Łajba huśtała się, kołysząc mnie do snu. Sen we śnie. Spod przymkniętych powiek widziałam tylko błękitne niebo, jasne i świetliste, kra- wędzie łódki i leżące nade mną wiosło oparte na ukos o burtę. Gdy nadejdzie pora, żeby wstać, chwycę wiosło obiema rękami i podciągnę się w górę, pomyślałam. Kiedy nadejdzie ta pora? Skąd będę wiedziała?

Później niemrawo pełznący cień altanki ogrodowej zasłonił mi oczy i poczułam, że ktoś stoi nade mną. Przez chwilę byłam zdezorientowana, ale czułam się bezpiecznie. Obróciłam głowę, zamrugałam oczami i podniosłam wzrok. Nikogo nie było, ale rosła tam jabłoń, a nieco dalej stała altanka. Drzewo się kołysało, a jego ruch idealnie pasował do mojego snu. Wydawało się rozłożyste i gęste, bo każdy liść jawił się podwójnie przez swój migotliwy cień, który tworzył się w moim oku. Dojrzewające jabłka wisiały na gałęziach jak ozdóbki-niedoróbki, które nie znalazły lepszego miejsca na ziemi. Ale wystarczyło zamrugać, przetrzeć oczy opuszkami palców, by drzewo od razu odzyskało swą płodność. Jabłka przypomniały mi, że tego dnia prawie nic nie jadłam. Oparłam się na łokciach i jeszcze raz na chwilę zamknęłam oczy. Mogłabym tak leżeć kolejne pół godziny, z badylem wbijającym się pod łopatkę. A może i dwie, jakby mi się naprawdę chciało, jakbym miała jakiś powód, na przykład gdyby szło o zakład. O bułkę albo gorące kakao. Wtedy oddałabym za nie wszystko. Miałam dwanaście lat. Usiadłam, pokręciłam głową na boki, w górę i w dół, żeby rozluźnić zesztywniały kark. Sięgnęłam ręką do tyłu i wymacałam krąg ubitej ziemi. Wyglądał jak miejsce, z którego po latach udało się wytoczyć beczkę, miejsce pozbawione wody i roślinności.

Pamiętam każdy swój ruch, to, że parę razy prze- jechałam dłonią po ziemi. Wszystko, co z niej wystawało, przyklepałam i wygładziłam palcami. A nawet to, że potem położyłam się na boku i długo wpatrywałam w tę łysinę, jakbym się chciała upewnić, że naprawdę tam jest, że wcale mi się nie przyśniła, gdy leżałam na trawie. Mogłam przecież śnić o łódce i o tym małym grobie. To się zdarza. Człowiek sobie leży, rozmyśla, zasypia na godzinę, dwie. Dwie godziny życia przepadają w jakiejś otchłani, z której nikt ich już nie wyciągnie, aby je przeżyć z pełną świadomością, lepiej, inaczej. Sen łączy ze sobą to, co na pozór nieprzystawalne, a później człowiek nad tym duma, szukając związku. Lucia, moja mama Lucia, która od małego powtarzała mi, żebym nie zwracała się do niej „mamo”, jakby była jakąś starą prukwą, często tak zasypiała. Z przymkniętymi oczami, z dwiema czarnymi wilgotnymi szparkami. Niekiedy spała bez jednego mrugnięcia, innym razem gałki oczne poru- szały się jak wahadło metronomu. Zapadała w sen, gładząc palcami oparcie, zwinięta w kłębek, z podwiniętymi nogami, po czym wynurzała się z kanapy jak z bagna, jak cień mojej prawdziwej, żywej i energicznej mamy. Nagle się budziła, otrząsała, poprawiała włosy i twierdziła, że zdarzyło się coś, co wcale nie mogło się wydarzyć, gdy tak przez chwilę, minutkę czy dwie, siedziała na kanapie i rozmyślała. Ktoś jej zabrał papcie, wylał wodę z czajnika, włączył telewizor i przestawił czas w komórce. Po takim śnie bywała zmęczona. Jak możesz być zmęczona, skoro przespałaś dwie godziny, pytałam. Ale nie, ona nie spała, tylko odpoczywała i przeglądała telegazetę. Na moje pytania odpowiadała powoli, ciężko dysząc, albo tylko szeptała i przymykała oczy, żebym jej uwierzyła. I żebym przed wyjściem na podwórko nalała wody do czajnika i zaparzyła jej porządną siekierę.

LUCIA była w domu, w kuchni paliło się światło, widziałam z daleka. Z uczuciem ulgi i radości rozpędziłam się i ostatnie sto metrów pokonałam, w zupełnej ciemności, w wielkich susach – trzy końskie, krwawe kolano wstaje – jak w zabawie podwórkowej. Krwawe kolano. Na klatce schodowej panował mrok, świecił tylko długi rząd dzwonków i nazwisk przy bramie, skracając drogę do domu. Brama była niedomknięta, widocznie komuś, kto wyszedł tylko na papierosa, nie chciało się sięgać po klucze. Żeby się nie zatrzasnęła, trzeba ją było przymykać bardzo ostrożnie, przytrzymać nogą, aż języczek zamka dotknie futryny, albo zablokować otwór ulotką. Moja Lucia też zostawiała przymknięte drzwi, gdy na kogoś czekała. Zawsze się przy tym dziwnie kuliła, chowała głowę w ramiona jak indyk, a włosy opadały jej na czoło. W tym czasie nosiła farbowany blond długości do ramion. Miała minę winowajcy niczym kochanka sąsiada. Tyle że ona nie miała żadnego kochanka w sąsiedztwie, zwyczajnie nie chciało jej się wyłazić z łóżka. Nie chciało jej się zdejmować nogi założonej na nogę i schodzić z trzeciego piętra, co więcej, była zbyt leniwa, żeby kilka razy na dzień otwierać drzwi od mieszkania, więc te same czynności powtarzała na naszym korytarzu. Kuliła się w szlafroku i bamboszach. Spod rozpuszczonych włosów wyglądało jedno czujne oko, uważne na wrogim terytorium wspólnego korytarza, na którym czyhają sąsiedzi. Zostawiała uchylone drzwi, z drugiej strony podkładała mój trampek, żeby przeciąg nie otworzył ich na oścież. W ten sposób jej kumple mogli wchodzić do mieszkania bez pukania, kiedy im się żywnie podobało. Często nawet nie zdejmowali butów i zachowywali się u nas jak w poczekalni, którą nad ranem ktoś pozamiata i wyrzuci pety z popielniczek. W poczekalni nie zamyka się drzwi, nie zdejmuje butów, spluwa się na ziemię, a gumę do żucia przykleja do oparcia. Wchodzi się bez przekonania, żeby przeczekać, wychodzi pospiesznie, bez pozdrowienia. Ja zawsze musiałam zdejmować buty, nawet jeśli szłam tylko na drugi koniec przedpokoju po kurtkę, inaczej dostałabym po łbie. Dla innych robiła wyjątek. Nigdy nie powiedziała złego słowa na ich ubłocone buciory, tylko gapiła się na nie zawstydzona. Było jej wstyd, że we własnym mieszkaniu nie potrafi zaprowadzić porządku i nauczyć gości zasad, ale na nic więcej nie umiała się zdobyć. Była słaba i bezsilna, nie potrafiła zawalczyć nawet o to, żeby goście zdejmowali buty. Rękę i głos podnosiła tylko na mnie, bo ja należałam do niej, byłam cząstką jej samej. To tak, jakby uderzyła samą siebie, jakby samej sobie robiła wymówki, jakby polewała się w wannie zimnym prysznicem. Żadnego chuchania-dmuchania, za karę, niech to będzie nauczka.

KOLEJNĄ OSOBĄ, której Lucia się bała, była babcia Irena. Nawet wówczas, gdy Irena prawie bezwładna leżała przykuta do łóżka, trzeba jej było zmieniać pieluchy i podawać przetarte na papkę posiłki. Lucia pozwalała jej sobą rządzić, pouczać się, choć wiedziała, że Irena nie ma racji, że jej żądania są absurdalne. Lucia była na każde jej zawołanie, dla świętego spokoju, żeby uniknąć konfliktu. Nie cierpiałam jej bierności, którą ktoś z zewnątrz, ktoś, kto nie wie- dział, jakie relacje panują w naszej rodzinie, mógłby uznać za miłość, poświęcenie dla starej, schorowanej matki. Poświęcenie, które powinno być naturalne, lecz nie było, ponieważ stosunki między Lucią a Ireną miały charakter czysto handlowy. Lucia miała do nas obu stosunek kupiecki, nie rodzinny. Nie było mowy o głębokim przywiązaniu, harmonii, zrozumieniu. Ani krzty intymności czy bliskości. Potrafiła być dla mnie miła, jeśli zachowywałam się zgodnie z jej oczekiwaniami i nie sprawiałam problemów. Jeśli nie będziesz dobra, to nawet się do mnie nie przyznawaj, często mi powtarzała. Rób sobie, co chcesz. Rób sobie, co chcesz, Jarka! Ale ze swoimi problemami do mnie nie przychodź, zrozumiano? Irena była identyczna. Pewnego razu powiedziała Lucii: będziesz mi zmieniać pościel, a ja pozwolę ci u siebie zamieszkać. Inaczej musiałabyś jeszcze poczekać na mieszkanie. Nie próbuj mnie oszukiwać, wciąż jestem przy zdrowych zmysłach, choć wolała- byś, obie byście wolały, żebym zaraz padła… Rodzina funkcjonująca na zasadzie handlu wymiennego. Nigdy nic dobrego z tych spółek nie wynikło.

NA KAŻDE SPOJRZENIE LUCII musiałam sobie zapracować. Harowałam, mydliłam, żeby tylko nie dać jej pretekstu do odtrącenia. Przez całe dzieciństwo nie robiłam nic innego, tylko starałam się, żeby wszystko było tak, jak chce Lucia. Nauczyłam się odczytywać jej życzenia z ruchu warg, żeby móc je spełnić, zanim je wypowie. Ale jej życzenia zwykle były tak ekstrawaganckie, że w swojej infantylności nie byłam w stanie ich pojąć ani spełnić. Mogłam zrobić zakupy, pranie, rozwiesić bieliznę, odnieść transporter z pustymi butelkami do sklepu. Poza tym przynosiłam ze szkoły piątki, a na życzenie mogłam zostać w swoim pokoju przez dwa dni i sikać do rondelka.

INNE DZIECI w tym czasie bawiły się niby-miotłą, niby-garnkiem, niby-mydłem, niby-pieniędzmi. My przeskoczyłyśmy okres na niby.

 
Wesprzyj nas