Ted jest bogaty i ma wspaniałą rodzinę: żonę i dwie urocze córki. Nikt nigdy by nie pomyślał, że ktoś taki mógłby popełnić samobójstwo…


Ostatnie wyjście„Ted McKay właśnie zamierzał strzelić sobie w łeb, kiedy ktoś zaczął dzwonić do drzwi”.

Dzwonek u drzwi nie przestaje brzęczeć, lecz on, mimo wszystko, chce pociągnąć za spust i raz na zawsze mieć spokój. Spostrzega jednak wśród swoich papierów notatkę, napisaną, bez dwóch zdań, jego charakterem pisma, tyle że, jeśli dobrze pamięta, nie przez niego: „Otwórz drzwi. To twoje ostatnie wyjście”.

Za drzwiami stoi nieznajomy, który przedstawia się jako Lynch i którego Ted skądś pamięta. O dziwo, Lynch zna plany Teda i składa mu propozycję nie do odrzucenia: chodzi o ostatni, bohaterski czyn, który uchroni bliskich Teda przed bólem, jaki spowodowałoby jego samobójstwo. Ted się zgadza, nieświadom, że notatka na jego biurku i propozycja Lyncha to dopiero początek mrocznej gry w manipulację i śmierć.

Ktoś prowadzi go tropem z okruchów chleba – ktoś, kto zna go lepiej niż inni; ktoś, kto sprawi, że Ted zwątpi w siebie i ludzi wokół.
Kto pociąga za sznurki?

Czasem możemy ufać tylko sobie. A czasem – i to nie.

***

Axat robi coś absolutnie wyjątkowego: wymyśla na nowo gatunek. Efekt jest porywający – jego thrillerowi nie sposób się oprzeć.
Joshua Kendall, Mulholland Books/Little, Brown, USA

Porwie nawet czytelników niechętnych thrillerom.
Heleen Buth, Harper Collins Holland, Holandia

Federico Axat, argentyński pisarz urodzony w 1975 roku w Buenos Aires. Wydał trzy powieści.

Federico Axat
Ostatnie wyjście
Przekład: Barbara Jaroszuk
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 listopada 2016

Ostatnie wyjście

Część pierwsza

1.

Ted McKay zamierzał akurat strzelić sobie w głowę, kiedy dzwonek u drzwi wejściowych zaczął uporczywie dzwonić. Czekał. Nie mógł nacisnąć spustu w obecności tej osoby na dworze.
Kimkolwiek jesteś, idź sobie – pomyślał.
Znowu dzwonek. A potem podniesiony męski głos:
– Proszę otworzyć, wiem, że pan mnie słyszy!
Słowa te dobiegały do gabinetu zadziwiająco wyraźnie – do tego stopnia, że przez krótką chwilę Ted wątpił nawet, czy zostały wypowiedziane naprawdę. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby szukał dowodu na ich realność. Miał przed sobą swoje księgi rachunkowe, reprodukcję Moneta, biurko… I wreszcie list, w którym wszystko tłumaczył Holly.
– Proszę otworzyć!
Wciąż trzymał pistolet przy skroni; browning zaczynał mu ciążyć. Cały plan spaliłby na panewce, gdyby facet na zewnątrz usłyszał wystrzał i wezwał policję. Holly i dziewczynki były w Disney Worldzie, a on nie zamierzał pozwolić, by otrzymały podobną wieść tak daleko od domu. Co to to nie. Do dzwonka dołączyło teraz walenie w drzwi.
– No już! Nie odejdę stąd, póki mi pan nie otworzy!
Pistolet zadrżał. Ted oparł go na prawym udzie. Palcami lewej dłoni przeciągnął po włosach i po raz kolejny przeklął natręta. Czy to jakiś obnośny sprzedawca? W tej zamożnej dzielnicy tacy ludzie nie byli dobrze widziani, zwłaszcza jeśli naprzykrzali się tak bezczelnie.
Na kilka sekund wszystko ucichło i Ted zaczął znowu, bardzo powoli, podnosić pistolet do skroni. Już myślał, że tamten zmęczył się i odszedł, kiedy nowa salwa krzyków i łomotania zaświadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Mimo to nie planował otwierać, w żadnym razie. Zdecydował, że poczeka. Facet kiedyś się w końcu zniechęci, prawda?
Wtedy jego uwagę zwróciło coś leżącego na biurku: była to złożona na pół kartka, taka sama, jaką zostawił na środku blatu dla Holly, tyle że w przeciwieństwie do tamtej nieopatrzona jej imieniem. Czyżby okazał się na tyle głupi, by zapomnieć o wyrzuceniu któregoś z brudnopisów? Słuchając krzyków za drzwiami, pocieszył się myślą, że niespodziewane opóźnienie przynajmniej na coś się przyda. Rozłożył papier i przeczytał wiadomość.
Aż go zmroziło. To był jego charakter pisma. Tyle że nie przypominał sobie, aby którekolwiek z tych dwóch zdań wyszło spod jego ręki.

OTWÓRZ DRZWI.
TO TWOJE OSTATNIE WYJŚCIE.

Czy napisał to w chwili, której już nie pamiętał?
Może w ramach zabawy z Cindy albo Nadine? Nie potrafił znaleźć wyjaśnienia; nie w tej idiotycznej sytuacji, z jakimś wariatem dobijającym się do drzwi. Niemniej musiało istnieć; jasne, że tak. Okłamuj się do woli – mówił sobie. Browning w prawej ręce zdawał się ważyć chyba z tonę.
– Niech pan wreszcie otworzy, Ted!
Zaniepokojony podskoczył na fotelu. Wołano go po imieniu? Swoich sąsiadów nie znał zbyt dobrze, ale miał wrażenie, że rozpoznaje ich głosy, a ten tutaj z nikim mu się nie kojarzył. Wstał zdecydowanie i odłożył pistolet na biurko. Wiedział, że będzie musiał sprawdzić, o co chodzi. Zresztą to w sumie bez znaczenia. Szybko faceta spławi, ktokolwiek to jest, i będzie mógł wrócić do gabinetu, żeby koniec końców się zabić. Przygotowywał się do tego od wielu tygodni i nie zamierzał w ostatniej chwili rezygnować z powodu obcesowego komiwojażera.
Na skraju biurka stał kubek pełen długopisów, spinaczy, na wpół zużytych gumek do wycierania i innych drobnych, bezużytecznych przedmiotów. Ted obrócił naczynie szybkim ruchem i ujrzał klucz, który schował w nim niecałe dwie minuty wcześniej. Wyjął go i zapatrzył się na niego z niedowierzaniem właściwym komuś, kto ponownie widzi coś, czego nie spodziewał się więcej zobaczyć. W tym momencie powinien już zwisać bezwładnie ze swojego ruchomego fotela, z osmaloną od prochu ręką, i odpływać ku światłu.
Kiedy postanowisz odebrać sobie życie, nawet jeśli nie masz co do tego żadnych wątpliwości, ostatnie minuty i tak wystawiają siłę twojej woli na próbę. Ted właśnie się o tym przekonał i bardzo mu się nie podobała konieczność przechodzenia przez to po raz drugi. Ruszył do drzwi gabinetu naprawdę rozdrażniony; wsunął klucz w dziurkę, otworzył. Kolejny przypływ gniewu poczuł na widok kartki, którą przykleił z drugiej strony, nieco powyżej poziomu swojej twarzy. To było ostrzeżenie dla Holly: „Kochanie, duplikat klucza zostawiłem na lodówce. Nie wchodź z dziewczynkami. Kocham cię”. Wyglądało to na okrucieństwo, jednakże Ted wszystko sobie dokładnie przemyślał.
Nie chciał, żeby martwego, z dziurą w głowie, znalazła go jedna z jego córek. Zarazem śmierć w gabinecie miała głęboki sens. Ted poważnie rozważał utopienie się w rzece albo daleką podróż i rzucenie się pod pociąg, lecz zdawał sobie sprawę, że niepewność byłaby dla Holly i dziewczynek jeszcze gorsza. Zwłaszcza dla Holly. Ona musiała zobaczyć go nieżywego, żeby mieć pewność. Potrzebowała… tego wstrząsu. Była młoda i piękna, mogła zacząć życie od nowa. Z powodzeniem.
Znów rozległo się łomotanie w drzwi.
– Idę! – zawołał Ted.
Łomotanie ustało.
Otwórz drzwi. To twoje ostatnie wyjście.
Widział sylwetkę gościa przez okienko znajdujące się obok drzwi wejściowych. Przeszedł przez salon wolnym, niemal wyzywającym krokiem. Znowu przyglądał się wszystkiemu tak, jak chwilę wcześniej kluczowi do gabinetu. Ujrzał ogromny telewizor, stół na piętnaście osób, porcelanowe dzbany. Na swój sposób pożegnał się już z każdym z tych doczesnych przedmiotów. A jednak znalazł się tutaj ponownie, on, stary, kochany Teddy, snujący się po własnym salonie niby duch. Przystanął. Czyżby to była jego wersja światełka w tunelu?
Przez chwilę walczył z nonsensowną potrzebą, by wrócić do gabinetu i sprawdzić, czy za biurkiem nie leży aby jego znieruchomiałe ciało. Wyciągnął rękę i powiódł palcami po oparciu sofy. Poczuł chłód skórzanego obicia – zbyt rzeczywisty jak na wytwór wyobraźni, pomyślał. Ale skąd mieć pewność?
Otworzył drzwi i widząc stojącego w progu chłopaka, zrozumiał, jak mimo swoich manier może się on utrzymywać z obnośnej sprzedaży. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, ubrany był w nieskazitelnie białe spodnie z paskiem z wężowej skóry oraz w koszulkę polo w kolorowe, poziome prążki. Bardziej przypominał golfistę niż komiwojażera, chociaż w prawej dłoni trzymał zniszczoną skórzaną walizeczkę, niepasującą do stroju. Jasne włosy sięgały mu do ramion, błękitnych oczu i bezczelnego uśmieszku nie powstydziłby się sam Joe Black. Ted wyobraził sobie, że Holly – czy dowolna kobieta z sąsiedztwa – kupiłaby od tego dżentelmena każdy bubel, jaki on postanowiłby jej wcisnąć.
– Cokolwiek to ma być, nie jestem zainteresowany kupnem – rzucił.
Tamten uśmiechnął się szerzej.
– Och, przykro mi, ale niczego nie sprzedaję. – Powiedział to tak, jakby komentował coś w najwyższym stopniu niemądrego.
Ted wyjrzał ponad jego ramieniem na ulicę. Nigdzie wzdłuż całego Sullivan Boulevard nie dostrzegł zaparkowanego samochodu. Wprawdzie upał tego popołudnia zelżał, niemniej dłuższy spacer w słońcu powinien był się jakoś odcisnąć na tym nieprzyzwoicie pięknym chłopaku. Zresztą po co parkować gdzieś daleko?
– Proszę się nie niepokoić – rzekł gość, zupełnie jakby czytał mu w myślach. – Mój wspólnik wysadził mnie tuż przed pańskimi drzwiami, żeby nie wzbudzać podejrzeń w sąsiedztwie.
Wzmianka o jakimś współwinowajcy nie zrobiła na Tedzie wrażenia. Śmierć w napadzie rabunkowym byłaby nawet stosowniejsza niż samobójstwo.
– Jestem zajęty. Proszę stąd odejść.
Chciał zamknąć drzwi, lecz tamten wyciągnął rękę i mu w tym przeszkodził. Chyba raczej bez wrogości, wręcz z błagalnym błyskiem w oku.
– Nazywam się Justin Lynch, panie McKay. Jeśli zgodzi się pan…
– Skąd pan zna moje nazwisko?
– Jeśli zgodzi się pan mnie wpuścić i poświęcić dziesięć minut, wszystko panu wyjaśnię.
Nastąpiła chwila pełna wyczekiwania. Ted nie miał zamiaru zapraszać tego człowieka do domu, to było oczywiste. Jednakże musiał przyznać, że jego obecność wzbudza w nim pewne zaciekawienie. W końcu rozsądek zwyciężył.
– Przykro mi. To nie jest dobry moment.
– Myli się pan, to właśnie…
Ted zamknął drzwi. Ostatnie słowa Lyncha dobiegły z zewnątrz przytłumione, ale doskonale zrozumiałe: „To właśnie najlepszy moment z możliwych”.
Ted wciąż stał pod drzwiami, nasłuchując, jakby wiedział, że to nie koniec. Nie przeliczył się. Lynch odezwał się znowu, nieco głośniej.
– Wiem, co zamierza pan zrobić za pomocą tego dziewięciomilimetrowego browninga zostawionego w gabinecie. I jedno obiecuję: nie będę próbował odwodzić pana od tego pomysłu.
Ted z powrotem otworzył.

2.

Zaplanował to samobójstwo z najdrobniejszymi szczegółami. Nie chodziło o decyzję podjętą w ostatniej chwili, impulsywną i niedopracowaną. Nie chciał być jednym z tych, którzy po drodze popełniają błędy, pragnąc jedynie zwrócić na siebie uwagę. Tak mu się przynajmniej wydawało. Bo skoro zadbał o wszystko – jak to możliwe, że Lynch wiedział? Przystojny gość o szerokim uśmiechu nader precyzyjnie określił miejsce, w którym Ted zostawił broń, jak również jej kaliber. Założenie, że zabije się akurat w gabinecie, było wprawdzie sensowne, niemniej i tak raczej śmiałe, a Lynch sformułował je bez wahania.
Siedzieli po dwóch stronach stołu. Teda ogarnęło dobrze znane uczucie: zadygotał pod wpływem adrenaliny i szukając sposobu na przeciwnika, doznał nagłej jasności umysłu. Od lat nie grał w szachy, lecz uczucie towarzyszące podobnej grze było jedyne w swoim rodzaju. I przyjemne.
– Czyli Travis kazał ci mnie szpiegować – stwierdził.
Lynch, który tymczasem postawił swoją walizeczkę na stole i najwyraźniej zamierzał ją otworzyć, zastygł, nieco skonfundowany.
– Pański wspólnik nie ma z tym nic wspólnego, Ted. Nie przeszkadza panu, że tak się do pana zwracam?
Ted wzruszył ramionami.
– Nigdzie nie widzę zdjęć pańskich córek, Nadine i Cindy – podjął Lynch, zaglądając do walizeczki. Zdawał się czegoś tam szukać.
Rzeczywiście, rodzinnych fotografii nie było. Ted usunął je z salonu. Dobra rada: jeśli chcesz się zabić, usuń ze swego otoczenia fotografie bliskich. Łatwiej zaplanować samobójstwo z dala od ich badawczych spojrzeń.
– Moje córki zostaw w spokoju.
Lynch zaprezentował swój wspaniały uśmiech. Podniósł ręce.
– Próbowałem tylko zaskarbić sobie pańskie zaufanie, pogawędzić. Widziałem wcześniej zdjęcia obu dziewczynek i wiem, że małe są teraz z matką na Florydzie. Pojechały odwiedzić dziadków, prawda?
Zabrzmiało to jak kwestia z filmu o mafii. Wiemy, gdzie jest twoja rodzina, nie próbuj żadnych sztuczek. Jednakże w postawie Lyncha było coś szczerego, jakby rzeczywiście usiłował wypaść sympatycznie.
– Wpuściłem cię do domu. Myślę, że to wystarczy jako dowód pewnego zaufania.
– Cieszę się.
– Powiedz, co jeszcze wiesz o mojej rodzinie.
Lynch trzymał obie dłonie oparte o walizeczkę. Jedną machnął obojętnie.
– Och, obawiam się, że niewiele. Nie lubimy wtrącać się bardziej niż to konieczne. Wiem, że wracają w piątek, co daje nam trzy dni na zajęcie się naszymi sprawami. Czasu mamy więc aż nadto.
– Naszymi sprawami?
– Jasne!
Lynch wyjął dwie cienkie teczki i położył je z boku. Walizeczkę odsunął.
– Ted, myślałeś kiedyś, żeby kogoś zabić?
No proszę, facet nie owija w bawełnę!
– Jesteś z policji? Jeśli tak, powinieneś się był wylegitymować.
Ted wstał. Teczki zawierały pewnie jakieś makabryczne zdjęcia. Śledzono go jako podejrzanego o czyjeś morderstwo i uznano, że próba samobójcza potwierdza jego winę. Stąd natarczywość tego całego Lyncha. Czy to agent FBI?
– Nie jestem z policji, Ted. Usiądź, proszę.
– Chcę, żeby natychmiast opuścił pan mój dom. – Ted wskazał drzwi, zupełnie jakby Lynch nie znał drogi do wyjścia.
– Naprawdę pan chce, żebym sobie poszedł, zanim powiem, skąd wiemy o pańskim planowanym samobójstwie?
Facet był niezły.
– Ma pan pięć minut.
Ted nie usiadł.
– Dobrze – rzekł Lynch. – Wytłumaczę to od razu. Pracuję dla grupy zainteresowanej tym, żeby osoby takie jak pan znały osoby takie jak te tutaj. – Położył dłoń na teczkach. – Jeśli pan pozwoli, otworzę jedną z tych teczek, żebyśmy mogli do niej zajrzeć. Szybko pan wszystko zrozumie, jest pan człowiekiem inteligentnym.
Lynch otworzył teczkę i umieścił ją na środku stołu, przodem do Teda, który nadal stał z rękami na biodrach. Pierwsza strona stanowiła kopię raportu policyjnego. W rogu widniały fotografie – en face i z profilu – mniej więcej dwudziestopięcioletniego mężczyzny. Miał opaloną twarz i zaczesane na żel włosy. Patrzył w obiektyw zaczepnie, z lekko uniesionym podbródkiem i szeroko otwartymi jasnymi oczyma. Nazywał się Edward Blaine.
– Blaine miał wcześniej drobne wyroki za kradzieże i napady – powiedział Lynch, przewracając stronę. – Tym razem jest oskarżony o zabójstwo swojej dziewczyny.
Ted nie pomylił się co do jednego: teczki faktycznie zawierały makabryczne zdjęcia. To, na które spoglądał, przedstawiało brutalnie zamordowaną kobietę: leżała w wąskiej przestrzeni między łóżkiem a szafą i miała na nagiej klatce piersiowej ślady po co najmniej siedmiu ciosach nożem.
– Amanda Herdman. Widywali się z Blaine’em od okazji do okazji, to nie było nic stałego. On zdobywał dla niej tanie narkotyki, co jakiś czas próbowali poważniejszego związku, ale wedle ich znajomych chodziło o niekończący się cykl kłótni i powrotów. Kiedy znaleziono ją martwą w jej mieszkaniu, policja natychmiast odszukała Blaine’a. Przyznał, że się z Herdman pokłócili, bo on był zazdrosny, ale, rzecz jasna, wyparł się morderstwa. Chce pan poznać finał tej historii? Niczego nie dało się udowodnić. Musieli faceta puścić wolno.

 
Wesprzyj nas