“Imię róży”, powszechnie zaliczane do literackich arcydzieł XX wieku, w wydaniu poprawionym przez autora po trzydziestu latach od premiery.


Imię róży - wersja 2016 dla EmpikuListopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku.

W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele.

Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet – jak krążą słuchy – postradać zmysły.

Powieść ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku. Jej sukces czytelniczy był wielkim zaskoczeniem dla teoretyków i krytyków literatury. Dziś “Imię róży” zalicza się powszechnie do arcydzieł XX wieku.

Po trzydziestu latach autor przeczytał swoje debiutanckie dzieło i postanowił je poprawić. Nie zmienił oczywiście stylu ani fabuły, ale zapragnął nadać tokowi narracji nieco więcej lekkości. W posłowiu napisał również:
„Natrafiłem też na parę błędow, (…). W pewnym miejscu Adso mowi, że wystarczyło mu parę sekund, by sobie z czymś poradzić, ale w średniowieczu nie znano jeszcze takiej miary czasu jak sekunda.”

Znalezienie owych zmian wprowadzonych przez autora i poprawionych przez niego błędów – jakaż fascynująca przygoda dla miłośników twórczości Umberta Eco!

Umberto Eco (ur. 1932, zm. 2016), jeden z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku. Wierny swemu przeświadczeniu, że podział na kulturę niską i wysoką nie ma żadnego uzasadnienia, a erudycję można z powodzeniem połączyć z sensacyjną akcją, w roku 1980 wydał swoją pierwszą powieść, “Imię róży”, która przyniosła mu wielką sławę i stała się jednym z największych bestsellerów w historii literatury. Przetłumaczona na trzydzieści języków, doczekała się również adaptacji filmowej. Kolejne powieści – “Wahadło Foucaulta” (1988) i “Wyspa dnia poprzedniego” (1994), “Baudolino” (2000), “Tajemniczy płomień królowej Loany” (2004) oraz najnowsze, “Cmentarz w Pradze” (2010) i “Temat na pierwszą stronę” (2015)- utwierdziły pisarską sławę Eco. Niezwykła umiejętność łączenia powieści sensacyjnej, historycznej i traktatu filozoficznego, ogromna wiedza oraz głęboka znajomość konwencji narracyjnych pozwalały mu tworzyć fabuły wielowarstwowe, atrakcyjne zarówno dla miłośników powieści detektywistycznych jak i czytelników o wyrafinowanych gustach literackich.

Umberto Eco
Imię róży
Przekład: Adam Szymanowski. Przekład i umiejscowienie poprawek: Stanisław Kasprzysiak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Wydanie: poprawione przez autora w 2007 roku
Premiera polska wydania poprawionego przez autora: kwiecień 2012
Premiera edycji specjalnej dostępnej wyłącznie w Empiku: 10 listopada 2016

Okładka wydania z roku 2012:
Imię róży

Imię róży


I głód umysłu zaspokojony został dopiero wówczas, gdy zobaczyłem poszczególnego konia, którego mnisi prowadzili za wędzidło. Dopiero wtedy wiedziałem naprawdę, że moje poprzednie rozumowanie doprowadziło mnie w pobliże prawdy. Tak samo pojęcia, których używałem przedtem, żeby przedstawić sobie konia jeszcze niewidzianego, były czystymi znakami, podobnie jak znakami pojęcia konia były odciski na śniegu; a znaków oraz znaków znaków używa się tylko wtedy, gdy brak jest samej rzeczy.
Kiedy indziej z wielkim sceptycyzmem wyrażał się o uniwersaliach, z wielkim zaś szacunkiem o rzeczach poszczególnych, i również później wydawało mi się, że ta skłonność wzięła się u niego bądź z natury brytyjskiej, bądź z natury franciszkańskiej. Ale tego dnia nie miałem dość sił, żeby stawić czoło dyspucie teologicznej, tak więc skuliłem się w wyznaczonym mi miejscu, owinąłem w derę i zapadłem w głęboki sen.
Gdyby ktoś wszedł, mógłby uznać mnie za zawiniątko. I tak się stało z pewnością w przypadku opata, kiedy przyszedł odwiedzić Wilhelma mniej więcej w porze tercji. Dzięki temu mogłem, niedostrzeżony, wysłuchać ich pierwszej rozmowy. I nie było w tym złego zamiaru, bo ujawniając się nagle opatowi, postąpiłbym niegrzeczniej, niż kryjąc się, jak to uczyniłem, z pokorą w sercu.

Zjawił się przeto Abbon. Przeprosił za natręctwo, powtórzył słowa powitania i oznajmił, że musi porozmawiać z Wilhelmem o bardzo poważnej sprawie.
Zaczął od powinszowania zręczności w sprawie z koniem i zapytania, w jaki sposób Wilhelm mógł podać wiadomości tak pewne o bydlęciu, którego nigdy nie widział. Wilhelm wyjaśnił mu zwięźle i obojętnym tonem, jaką drogą toczyło się jego rozumowanie, i opat bardzo ucieszył się jego przenikliwością. Rzekł, iż tego właśnie oczekiwał po człowieku, którego poprzedziła sława wielkiej mądrości. Powiedział, że otrzymał list od opata z Far-fy i że ów opat nie tylko napisał mu o misji powierzonej Wilhelmowi przez cesarza (mieli o niej rozmawiać w następnych dniach), lecz również donosił, że w Anglii i w Italii mój mistrz był inkwizytorem w paru procesach i wyróżnił się przenikliwością, której nieobce były ludzkie uczucia.
— Z przyjemnością dowiedziałem się — dodał opat — że w wielu wypadkach orzekłeś niewinność oskarżonego. Wierzę, i nigdy tak mocno jak w tych smutnych czasach, w stałą obecność szatana w sprawach człowieczych — i rozejrzał się ukradkiem dokoła, jakby przeciwnik krążył gdzieś w tych murach — ale wierzę również, że może on pchnąć swoj e ofiary do czynienia zła w ten sposób, by wina spadła na sprawiedliwego, i radować się, gdy sprawiedliwy płonie na stosie zamiast tego, który poddał się szatańskiej woli. Często inkwizytorzy, chcąc dać dowód pilności, za wszelką cenę wydobywają zeznania od oskarżonego, myślą bowiem, że dobrym inkwizytorem jest ten tylko, kto kończy proces znalezieniem kozła ofiarnego…
— Również inkwizytor działać może pod wpływem diabła — rzekł Wilhelm.
— To jest możliwe — zgodził się opat bardzo ostrożnie — albowiem niezbadane są zamiary Najwyższego, lecz nie ja rzucę cień podejrzenia na ludzi tak zasłużonych. Dotyczy to też ciebie, jako jednego z nich, którego dzisiaj tak potrzebuję. W tym opactwie zdarzyło się coś, co wymaga baczenia i rady człowieka przenikliwego i ostrożnego. Przenikliwego, by odkrył prawdę, i ostrożnego, by (jeśli odkryje) zakrył ją. Często przychodzi dowieść występku ludziom, którzy celować powinni w świętości, lecz należy uczynić to w ten sposób, by usunąć przyczynę zła, a jednocześnie uniknąć rzucenia winowajcy na pastwę powszechnej wzgardy. Gdy pasterz zawodzi, trzeba oddzielić go od innych pasterzy, ale biada, jeśli owce stracą zaufanie do pasterzy.
— Pojmuję — rzekł Wilhelm. Miałem już sposobność zauważyć, że kiedy coś potwierdzał tak skwapliwie i grzecznie, zwykle ukrywał w ten przyzwoity sposób swoją niezgodę lub zakłopotanie.
— Dlatego też — ciągnął opat — mniemam, że wszelki przypadek, dotyczący występku pasterza, może być powierzony jedynie ludziom takim jak ty, którzy nie tylko umieją odróżnić dobro od zła, ale też to, co jest dogodne, od tego, co takim nie jest. Z przyjemnością myślę, że wyrok skazujący wypowiadałeś tylko, kiedy…
— …oskarżeni winni byli czynów zbrodniczych, otrucia, znieprawienia niewinnych dzieci oraz innych nik-czemności, których usta moje nie ośmielają się wypowiedzieć…
— …że skazywałeś tylko, kiedy — ciągnął opat, nie zwracając uwagi na słowa, które wtrącił Wilhelm — obecność demona była dla wszystkich tak oczywista, że nie mogłeś postąpić inaczej, jeśli chciałeś, by pobłażliwość nie okazała się większym zgorszeniem niż samo przestępstwo.
— Kiedy uznałem kogoś za winnego — uściślił Wilhelm — popełnił on naprawdę zbrodnie takiego rodzaju, że mogłem z czystym sumieniem oddać go świeckiemu ramieniu.
Opat zawahał się przez chwilę.
— Czemu — spytał — nalegasz na mówienie o czynach przestępczych, nie wypowiadając się na temat ich diabelskiej przyczyny?
— Gdyż rozumowanie na temat przyczyn i skutków jest rzeczą dosyć trudną i sądzę, że w takiej sprawie jedynym sędzią może być Bóg. Mozolimy się już nader nad ustaleniem związku między skutkiem tak widocznym, jak spłonięcie drzewa, a piorunem, który wzniecił ogień, więc tym bardziej odtworzenie długiego łańcucha przyczyn i skutków wydaje mi się równym szaleństwem, jak budowanie wieży sięgającej do nieba.
— Doktor z Akwinu — podsunął opat — nie zawahał się dowieść mocą samego tylko rozumu istnienia Najwyższego, pnąc się od przyczyny do przyczyny, aż doszedł do przyczyny pierwszej, która swojej przyczyny nie ma.
— Kimże jestem ja — rzekł z pokorą Wilhelm — żeby sprzeciwiać się doktorowi z Akwinu? Tym bardziej że ten dowód istnienia Boga wsparty jest tyloma innymi świadectwami, które jego tok umacniają. Bóg przemawia do nas wewnątrz naszych dusz, jak wiedział już o tym Augustyn, a ty, Abbonie, wyśpiewałbyś chwałę Pana i oczywistość Jego obecności, nawet gdyby Tomasz nie przeprowadził… — Zamilkł i po chwili dodał: — Tak sobie wyobrażam.
— Och, z pewnością — pospieszył zapewnić opat, a mój mistrz w taki oto piękny sposób przeciął naukową dysputę, która najwidoczniej niezbyt mu się podobała.
Potem ciągnął:
— Wróćmy do procesów. Powiedzmy, że jakiś człowiek zabity został za pomocą trucizny. To fakt doświadczalny. Jest możliwe, bym wyobraził sobie wobec niewątpliwych znaków, że czyn trucicielski popełnił jakiś inny człowiek.
W łańcuchu przyczyn tak prostym mój umysł może pośredniczyć, nie tracąc ufności w swoją siłę. Ale jakże ten łańcuch może się zagmatwać, jeśli wyobrazić sobie, że w ów niegodziwy postępek wdał się jakiś inny czynnik, w tym przypadku nie ludzki, lecz diabelski? Nie mówię, że jest to niemożliwe; diabeł też ujawnia swoją bytność przez wyraźne znaki, podobnie jak twój koń, Brunellus. Ale czemu mam szukać dowodów tego rodzaju? Czy nie wystarczy, bym wiedział, że winnym jest ten właśnie człowiek, i bym wydał go ramieniu świeckiemu? Tak czy inaczej , karą, j aka go spotka, będzie śmierć, oby Bóg mu wybaczył.
— Lecz wiadomo mi, że podczas procesu, który toczył się w Kilkenny trzy lata temu i w którym pewne osoby oskarżone zostały o dokonanie szkaradnych przestępstw, nie zaprzeczyłeś interwencji diabła, kiedy wskazano już winnych.
— Ale nigdy nie potwierdziłem tego w sposób jasny. To prawda, również nie zaprzeczyłem. Kimże jestem, żeby wypowiadać sąd w sprawie knowań szatana, a zwłaszcza — dodał i wydawało się, że chciał położyć nacisk na ten argument — w przypadkach, kiedy ci, którzy doprowadzili do wszczęcia śledztwa, biskup, radcy miejscy i cały lud, a może nawet sami oskarżeni, pragnęli naprawdę wskazać na obecność demona? Być może jedynym prawdziwym dowodem obecności diabła jest żarliwość pragnienia, jakie wszyscy w takim momencie żywią, by mieć pewność, że prowadzi on swoje dzieło…
— Tak zatem — rzekł opat stroskanym głosem — chcesz mi powiedzieć, że w wielu procesach diabeł działa nie tylko w winnych, ale być może, i przede wszystkim, w sędziach?
— Czyż mógłbym utrzymywać coś takiego? — zapytał Wilhelm, a ja spostrzegłem, że jego pytanie było sformułowane w ten sposób, by opat nie mógł odpowiedzieć twierdząco; i Wilhelm skorzystał z jego milczenia, żeby odmienić tok rozmowy. — Ale w istocie rzeczy chodzi o sprawy odległe. Porzuciłem to szlachetne zajęcie, a skoro to uczyniłem, widać Bóg tak chciał…
— Bez wątpienia — przyznał opat.
— …i teraz — ciągnął Wilhelm — zajmuję się innymi delikatnymi kwestiami. Chciałbym też zająć się tą, która dręczy ciebie, jeśli zechcesz mi o niej powiedzieć.
Wydawało mi się, że opat jest zadowolony, iż może zmienić temat tej rozmowy, wracając do swojej sprawy. Jął więc opowiadać, z wielką ostrożnością dobierając słowa i rozwlekłe peryfrazy, o pewnym szczególnym wydarzeniu, które zaszło kilka dni temu i wzbudziło wielkie poruszenie wśród mnichów. Mówi o tym, oznajmił, gdyż wiedząc, jak wielkim znawcą i duszy ludzkiej, i knowań szatana jest Wilhelm, ma nadzieję, że poświęci on cząstkę swojego cennego czasu, by rozświetlić pewną bolesną zagadkę. Zdarzyło się mianowicie, że Adelmus z Otrantu, mnich młody jeszcze, ale sławny jako mistrz iluminator, znaleziony został pewnego ranka przez jednego z koźlarzy u stóp urwiska, nad którym wznosi się baszta Gmachu. Ponieważ inni mnisi widzieli go w chórze podczas komplety, ale nie pokazał się na jutrzni, prawdopodobnie runął w przepaść podczas najciemniejszych godzin nocnych. Owej nocy szalała gwałtowna zadymka, zacinało śniegiem niby nożem, prawie jakby to był grad niesiony porywistym wiatrem zachodnim. Ciało, nasiąknięte wilgocią, gdyż śnieg z początku topniał, a dopiero później ściął się w lodowe płyty, było całe poszarpane, bo spadając, obijało się o skały. Biedne i kruche śmiertelne szczątki, niech Bóg zmiłuje się nad nimi. Wskutek tego obijania się o skały podczas upadku niełatwo było powiedzieć, z którego dokładnie punktu runął, z całą pewnością z jednego z okien wychodzących trzema rzędami pięter na cztery strony baszty, skierowane ku przepaści.
— Gdzie pogrzebaliście nieszczęsne zwłoki? — zapytał Wilhelm.
— Oczywiście na cmentarzu — odparł opat. — Może zauważyłeś, rozciąga się między północną ścianą kościoła, Gmachem i ogrodem.
— Rozumiem — rzekł Wilhelm — i rozumiem, że chodzi o następującą kwestię. Jeśli ten nieszczęsny, oby Bóg sprawił, by tak nie było, targnął się na swoje życie (nie do pomyślenia jest bowiem, żeby spadł przypadkiem), następnego dnia jedno z tych okien zastalibyście otwarte, wszelako wszystkie były zamknięte i pod żadnym nie znaleziono śladów wody.
Opat był, jako się rzekło, człowiekiem wielce dwornym i układnym, ale tym razem drgnął, zaskoczony, tracąc całą dostojność, jaka według Arystotelesa przystoi ludziom poważnym i szlachetnym.
— Kto ci o tym powiedział?
— Ależ ty sam — odparł Wilhelm. — Gdyby okno było otwarte, od razu pomyślelibyście, że rzucił się z niego. O ile mogłem osądzić z zewnątrz, są to wielkie okna o matowych szybach, a w budowlach tak ogromnych tego rodzaju okna nie otwierają się zazwyczaj na wysokości człowieka. Gdyby więc jedno z tych okien było otwarte, to ponieważ nieszczęśnik nie mógł, stanąwszy przy nim, stracić równowagi, nie pozostałoby nic innego, jak tylko pomyśleć o samobójstwie. Jednak w takim wypadku nie pogrzebalibyście go w poświęconej ziemi.
Skoro jednak pogrzebaliście go po chrześcijańsku, okna musiały być zamknięte. Albowiem nawet w procesach o czary nie spotkałem się z przypadkiem zatwardziałego w grzechu nieboszczyka, któremu Bóg lub diabeł pozwoliłby wspiąć się z dna przepaści i usunąć ślady swojego niecnego czynu; jest zatem rzeczą oczywistą, iż rzekomy samobójca został raczej wypchnięty, bądź ręką ludzką, bądź siłą diabelską. I zadajesz sobie pytanie, kto mógłby go, nie mówię nawet: zepchnąć w przepaść, ale dźwignąć, stawiającego opór, na parapet, i jesteś wzburzony, gdyż jakaś złowroga siła, naturalna lub nadnaturalna, krąży w tej chwili po opactwie.
— Otóż to… — powiedział opat i nie było jasne, czy potwierdza słowa Wilhelma, czy też samemu sobie zdaje rachunek z racji, które Wilhelm tak pięknie przedstawił. — Ale skąd wiesz, że pod żadnym z okien nie było wody?
— Bo powiedziałeś, że dął wiatr zachodni, więc woda nie mogła dostać się przez okna, które wychodzą na wschód.
— Nie dość mi zachwalano twoje cnoty — rzekł opat. — Masz rację, nie było wody, i wiem teraz dlaczego. Wszystko przebiegło zgodnie z twoimi słowami. Teraz rozumiesz moje strapienie. Byłoby już wielkie, gdyby któryś z moich mnichów splamił się szkaradnym grzechem samobójstwa. Ale są powody, bym sądził, że inny z nich splamił się grzechem równie okropnym. I gdyby tylko o to chodziło…
— Przede wszystkim czemu jeden z mnichów? W opactwie jest wielu innych ludzi, stajenni, owczarze, służba klasztorna.
— Z pewnością nasze opactwo jest małe, lecz majętne — przytaknął z godnością opat. — Sto pięćdziesięcioro świeckich na sześćdziesięciu mnichów. Ale wszystko wydarzyło się w Gmachu. Tam zaś, jak może już wiesz, wprawdzie na parterze są kuchnie i refektarz, lecz na dwóch górnych piętrach mieszczą się skryptorium i biblioteka. Po wieczerzy Gmach zamykają, a ściśle przestrzegana reguła zabrania komukolwiek do niego wchodzić. — Odgadł pytanie Wilhelma i dodał szybko, choć najwyraźniej z niechęcią: — Oczywiście dotyczy to także mnichów, ale…
— Ale?
— Ale wykluczam całkowicie, pojmujesz, całkowicie, by jakiś famulus ważył się wejść tam w nocy. — Przez jego oczy przemknął uśmieszek jakby wyzwania, szybki niby błyskawica lub spadająca gwiazda. — Powiedzmy, że baliby się; sam wiesz… niekiedy zakazy wydane prostaczkom wspiera się paroma groźbami, jak chociażby przepowiednią, że jeśli ktoś okaże nieposłuszeństwo, zdarzy się coś straszliwego ze zrządzenia sił nadprzyrodzonych. Natomiast mnich…
— Rozumiem.
— Poza tym mnich mógłby mieć inne powody, żeby zapuścić się w głąb zakazanych pomieszczeń, mam na myśli powody… jak by to powiedzieć ? Rozumne, aczkolwiek sprzeczne z regułą…
Wilhelm dostrzegł zakłopotanie opata i zadał pytanie, które miało może odwrócić tok rozmowy, lecz wywołało zakłopotanie równie wielkie.
— Mówiąc o możliwości zabójstwa, powiedziałeś: „I gdyby tylko o to chodziło…” Co miałeś na myśli?
— Tak powiedziałem? No więc, nie zabija się bez powodu, choćby najbardziej przewrotnego. I drżę na myśl o przewrotności powodów, jakie mogły pchnąć mnicha do zabicia konfratra. Tak jest. To miałem na myśli.

 
Wesprzyj nas