Nowa i długo oczekiwana powieść autorki bestsellera “Sekretny język kwiatów” – o miłości, trudnych wyborach i nadziei wbrew wszelkim przeciwnościom losu.


Nie prosiliśmy o skrzydłaLetty Espinosa od czternastu lat pracuje w trzech restauracjach w San Francisco, żeby jakoś związać koniec z końcem. Jej dzieci – piętnastoletniego Aleksa i sześcioletnią Lunę – wychowuje babcia w małym mieszkanku na zapomnianych bagnach nad zatoką. Ale teraz rodzice Letty postanowili wrócić do Meksyku, a ona musi po raz pierwszy w życiu stać się matką.

To nowe zadanie jest dla niej wyzwaniem, zwłaszcza że Luna rozpaczliwie tęskni za dziadkami, a Alex, który zakochał się w koleżance z klasy, nie chce dać szansy swojej matce. Letty wpada na pomysł, jak uciec z niebezpiecznej okolicy, gdzie mieszkają, i naprawić niesprawiedliwość, która złamała im życie. Jeden nieostrożny ruch może doprowadzić do utraty wszystkiego, na co pracowała, i zniweczyć nadzieje na przyszłość.

Vanessa Diffenbaugh łączy wspaniałą prozę z trudnymi tematami macierzyństwa, nielegalnej imigracji i amerykańskiego snu, tworząc sugestywną i proroczą opowieść o rodzinie.

***

Ta powieść pochłonęła mnie już od pierwszych zapierających dech w piersiach stron. Przejęłam się losem tej skrzywdzonej rodziny i wraz z nią miałam nadzieję, że każdy rozdzierający serce, trudny wybór doprowadzi ją w lepsze miejsce.
Lisa Genova, autorka bestsellera „New York Timesa” Motyl

Nie prosiliśmy o skrzydła Vanessy Diffenbaugh opisuje serce matki, która wraz z rodziną poznaje kamienistą ścieżkę do zrozumienia i wybaczenia. Diffenbaugh z zapierającą dech w piersiach plastycznością i liryką przedstawia przemianę Letty z lekkomyślnej młodej matki w odpowiedzialną kobietę, która uczy się stawiać dobro dzieci na pierwszym miejscu, ale także pozwala sobie na miłość. Jej z trudem osiągnięte zwycięstwo przepełni was radością i będziecie żałować, że ta poruszająca, piękna książka się skończyła.
Melanie Benjamin, autorka bestsellera „New York Timesa” Żona lotnika

Vanessa Diffenbaugh jest autorką bestsellerowej powieści “Sekretny język kwiatów”, która została przetłumaczona na ponad czterdzieści języków. Matka czwórki dzieci, mieszka z mężem w Monterey w Kalifornii. Jest żarliwą orędowniczką rodzin zastępczych, zasiada w radzie rzeczników Youth Villages, organizacji, która pomaga najbardziej pokrzywdzonym przez los dzieciom i ich rodzinom.

Vanessa Diffenbaugh
Nie prosiliśmy o skrzydła
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 9 listopada 2016

Nie prosiliśmy o skrzydła


Jeszcze nie było za późno na odwrót. Jadąc we mgle kwadrans po północy, Letty przy wszystkich pojawiających się znienacka znakach zjazdu z autostrady usiłowała zawrócić w stronę, z której przybyła. Za każdym razem wahała się o chwilę za długo. Zjazdy pojawiały się i znikały i tylko ściana mgły i tequila w butelce po wodzie zmuszały ją do dalszej jazdy – poza San Jose, Los Banos i Coalingę, przez kwaśną chmurę Harris Ranch, coraz szybciej, aż nawet te żółte przerywane linie, za którymi jechała przez ponad trzysta kilometrów, zmieniły się w pasmo bieli.
Opuściła swoje dzieci.
Nie z premedytacją, powtarzała sobie, jakby dzięki temu przestępstwo miało się stać mniej poważne. I wszystko wydarzyło się szybko – zbyt szybko, żeby miała czas się zastanowić, obudzić je, zabrać ze sobą. Wróciła do domu i stwierdziła, że jej dwoje dzieci śpi w pustym mieszkaniu, a na kuchennym stole leży pospiesznie nagryzmolony list. Przeczytała go i wpadła w panikę, a wtedy zrobiła jedyne, co przyszło jej do głowy: dopisała swoje imię na dole kartki i wybiegła tak jak stała.
Jej młodsza córka Luna spała po przekątnej ich wspólnego łóżka. Letty wyobraziła ją sobie, szukającą matki w ciemnościach. Dłonie jej zmarzną, splątana kołdra spadnie na podłogę. Po drugiej stronie pokoju w łóżku pod oknem Aleks pewnie cicho pochrapuje albo mówi przez sen – naukowe mamrotanie, które słyszała tylko Letty i w które nie wierzył nikt włącznie z Aleksem.
– Wrócę, zanim się obudzicie – szepnęła Letty, mając nadzieję, że to prawda.
A jednak ciągle jechała, z każdą chwilą się od nich oddalając. U stóp gór Tahachapi wyrzuciła przez okno butelkę po wodzie z resztką tequili i spojrzała w mrok. Gdzieś daleko przed nią autobus Greyhounda sunął ku meksykańskiej granicy. Czuła go tak mocno, jakby jakaś lina łączyła jego zderzak z jej sercem. Niegdyś przecięłaby tę linę i uciekła w przeciwnym kierunku. Ale od tego czasu upłynęło wiele lat. Całe życie pełne błędów, które nauczyło ją tego, w co wierzyli wszyscy z jej otoczenia: że nic nie może, że sama znaczy zbyt mało. Dlatego już dawno powierzyła swoje życie jedynej osobie na świecie zdolnej nad nim zapanować.
Potrzebowała swojej matki.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Materac ugiął się, gdy Alex na nim usiadł. Luna zwinęła się w kłębek, jak zawsze, kiedy chciała udawać, że śpi: powieki miała zbyt mocno zaciśnięte, kąciki ust opuszczone, ponieważ Alex powiedział jej kiedyś, że się uśmiecha, kiedy symuluje sen. Pasma długich czarnych włosów wyśliznęły się z jej warkoczy i zaplątały w złote kolczyki; płatki zaschniętej śliny łuszczyły się na policzku. Zerknęła na Aleksa przez zlepione rzęsy i znowu zacisnęła powieki. Tam gdzie ostatnio wypadły jej dwa przednie zęby, dziąsła miała obrzmiałe i czerwone.
Jak mógł jej powiedzieć?
Miała tylko sześć lat. Sześciolatka, w dodatku taka drobniutka – choć babcia nieustannie gotowała, zdarzały się tygodnie, kiedy Luna chudła zamiast tyć, a nie miała z czego chudnąć. Czym miał ją karmić? Znowu ogarnęła go rozpacz, tak jak wtedy, gdy się obudził i przeczytał list. Nadął policzki i wstrzymywał oddech tak długo, aż minęła. Wszystko się ułoży, pomyślał. Wszystko się bardzo dobrze ułoży. Miał czternaście lat, za miesiąc skończy piętnaście. Na tyle długo przyglądał się babci, żeby wiedzieć, jak to się robi. Ale nie będzie łatwo. Luna nie należała do posłusznych dzieci. Skłonienie jej do czegokolwiek wymagało długich negocjacji, podstępów, a czasem – nawet w przypadku babci – przekupstwa.
Postanowił przejść od razu do tego ostatniego.
– Szkoda, że Luna śpi, bo zamierzam zjeść pączki na śniadanie.
Mała wcisnęła twarz w poduszkę, żeby zdusić pisk i zasłoniła uszy, jakby w ten sposób mogła sprawić, że babcia nie usłyszy. Złamał co najmniej trzy zakazy:
1. Zatrzymywania się w drodze do szkoły.
2. Jedzenia cukru przed południem.
3. Jedzenia pączków gdziekolwiek i kiedykolwiek.
– Nie martw się, jej tu nie ma.
Luna podniosła głowę znad poduszki. Spojrzała na Aleksa brązowymi oczami, szukając wskazówek, jak powinna się czuć w tym nieznanym stanie.
– A gdzie jest?
Alex zmusił się do uśmiechu.
– Mama pojechała z nią po dziadka.
– Znalazły go?
Alex milczał przez chwilę. Potem jakby zatoczył krąg głową; ruch, który Luna mogła zinterpretować jako potwierdzenie, lecz na tyle dwuznaczne, że Alex mógłby nawet u bram niebios przysiąc, iż nie skłamał. Ukrył list babki za słoikiem na napiwki, który matka trzymała w kuchennej szafce (miał nadzieję, że jest pełny, ale zabrała prawie wszystko, zostawiając na dnie tylko cienką warstwę monet), i obliczył czas, jaki zajęłaby im droga do Oro de Hidalgo i z powrotem przy prędkości stu kilometrów na godzinę. Najbardziej optymistyczny scenariusz…
– Wrócą w piątek.
Luna zamilkła i przez chwilę wydawało mu się, że się martwi tak jak on, w jaki sposób matka przewiezie przez granicę swoich rodziców, Marię Elenę i Enrique – i czy w ogóle uda im się wrócić. Ale potem spytała, który to dzień tygodnia.
– Wtorek.
Prześpiewała dni do melodii Clementine i policzyła na palcach.
– Trzy dni.
– Dokładnie. Trzy dni jedzenia, co chcemy, i chodzenia po szkole do kolegów.
Nie mieli kolegów. Luna nie wydawała się przekonana. Uścisnął jej stopy przez koc, usiłując wymyślić coś na pocieszenie.
– Już raz zostaliśmy sami, pamiętasz?
Skinęła głową, po raz pierwszy ze strachem w oczach. Zbyt późno uświadomił sobie, że nie powinien był tego mówić. Oboje pamiętali ból brzucha po niedopieczonych kartoflach i to, jak Luna przepłakała rozpaczliwie całą noc, nie dając się pocieszyć. Wtedy Maria Elena nie zamierzała ich zostawić. Wyjechała z Enrique z miasta i wynajęła opiekunkę do dzieci, ale ta zachorowała i odeszła, i choć w panice zadzwonili do Letty, przyjechała do domu dopiero o szóstej rano.
– Teraz jestem starszy – oznajmił, a potem dodał, ponieważ nie przychodziło mu do głowy nic innego: – Z posypką?
Luna przyjrzała mu się uważnie.
– Naprawdę będziemy jeść pączki?
– Jeśli w końcu się wygrzebiesz z łóżka. – Wyciągnęła ręce, a on podniósł ją i postawił na podłodze. – Pomóc ci?
– Babcia pozwoliła mi włożyć sukienkę w serduszka. Powiedziała, że ją upierze.
– Nie wiem, gdzie jest.
– Ale ona mi pozwoliła!
Dokładnie takie rozmowy potrafiły doprowadzić do wybuchu histerii, z której otrząsaliby się przez połowę ranka.
– Czekaj.
Zajrzał do szafy, w której babcia wieszała wyprasowane ubrania, a potem do kuchennego zlewu, w którym namaczała pranie na noc. W końcu znalazł sukienkę na schodach, rozłożoną na ręczniku.
– Jest mokra – powiedziała Luna.
– Więc włóż mokrą albo coś suchego.
– Ale chcę ją włożyć. I nie chcę, żeby była mokra.
Ujęła sukienkę za rękawy i obróciła się z nią dookoła. Materiał śmignął tuż przed twarzą Aleksa, który chwycił sukienkę.
– Przestań. Chodź. – Wyjął z komody legginsy i podkoszulek z długimi rękawami i ubrał ją w nie, po czym włożył jej przez głowę mokrą sukienkę. – Nie widać, że jest mokra.
Luna zmarszczyła nos.
– A po co w ogóle idziemy do szkoły? Proszę, proszę, proszę, zostańmy w domu i pooglądajmy telewizję.
– Nic z tego. – Byli tak bardzo różni, że czasem się zastanawiał, czy w ogóle są spokrewnieni. No, ale on różnił się od wszystkich znanych sobie osób. Gdy koledzy z ósmej klasy czytali ukryte za podręcznikami zakazane pisemka, a koleżanki malowały sobie paznokcie pod ławką i udawały, że ich nie ma, żeby nie wywołano ich do odpowiedzi, on codziennie zjawiał się w szkole z jakimś nowym faktem, którym szokował lub zadziwiał nauczycieli. Większość tych informacji miał od dziadka, jedynej znanej mu podobnej do niego osoby. Enrique potrafił wymienić w alfabetycznym porządku wszystkie ptaki migrujące przez Pacyfik, czego nauczył się od swojego ojca. Alex potrafił wyrecytować tę litanię, odkąd pamiętał.
Wyjął ubrania z szafy i poszedł do łazienki, żeby się ubrać. Zamknął drzwi na klucz i włożył białą, uprasowaną przez babcię koszulę. Z powodu tych koszul koledzy z Cesar Chavez nadali mu przezwisko Spiker, ale Alex wiedział, że nie wygląda jak pan z telewizji. Przede wszystkim był za chudy, a jego nos urósł wcześniej niż reszta twarzy. Prawdziwym minusem jego wyglądu były jednak włosy: falująca, niemal blond czupryna, którą odziedziczył chyba po ojcu. Alex go nie znał, ale w pudełku pod łóżkiem Letty znajdowała się zaklejona koperta, zaadresowana do Wesa Rileya, 536 Elm Street w Mission Hills w Kalifornii. Kiedy Alex wygooglował to nazwisko na szkolnym komputerze, ujrzał zdjęcie mężczyzny niemal takiego samego jak on – niebieskie oczy, mleczna skóra i kwadratowa szczęka. Mężczyzna na każdym zdjęciu występował w szpitalnym kitlu i miał na rękach inne ciemnoskóre dziecko. Podpisy pod zdjęciami głosiły: „Mumbaj”, „Malawi”, „Gwatemala”. Wes Riley dostał w 2005 roku nagrodę, ale artykuł na ten temat był napisany w jakimś afrykańskim języku, którego Alex nie znał i nie rozumiał. Ze wszystkich informacji, jakie zebrał na temat swojego ojca, najbardziej interesował go tamten adres. Wskazywał miejsce w pobliżu autostrady. Alex od lat wyobrażał sobie, jak mija dom, ojciec rozpoznaje go przez okno i wybiega. Ale nigdy nie udało mu się uciec spod czujnej obserwacji Marii Eleny i dotrzeć tak daleko, a nie potrafił zdobyć się na odwagę i spytać matkę o ojca ani o okoliczności swoich narodzin – głównie dlatego, że nie potrafił zdobyć się na odwagę, żeby spytać matkę o cokolwiek.
Szybko wyszorował zęby. Luna zaczęła się dobijać do drzwi.
– Alex! Ja muszę!

*

Maria Elena przygotowała im posiłki na cały tydzień i ułożyła je na górnej półce lodówki, wszystkie opisane: ALEX: WTOREK, LUNA: WTOREK, a za nimi środy, czwartki i piątki. Za obiadami znajdowały się resztki ze wszystkich posiłków, jakie babcia zrobiła przez ostatnie dwa tygodnie, posegregowane, opatrzone datami i – co Alex mógł sobie wyobrazić, nie zdejmując pokrywek – w wielu wypadkach bliskie spleśnienia. Wyjął wtorkowe paczuszki i włożył je do ich plecaków, przy okazji sprawdzając, czy tenisówki nadal są na dnie, tam gdzie ich miejsce.
Z łazienki dobiegł szum spuszczanej wody i pisk odkręcanego i zakręcanego kranu. Luna stanęła w progu. Woda spłynęła jej na czoło z włosów, których pasma wygładziła i wplotła na nowo w warkocze. Jeśli nawet nauczycielka niczego innego nie zauważy, to nie umknie jej uwadze, że Luna po raz pierwszy w tym roku przyszła nieuczesana. Ale Luna zajmowała ostatnie miejsce na liście problemów nauczycielki – pewnie przez cały dzień pozostanie niezauważona.
Alex wyłowił ze słoja garść dwudziestopięciocentówek i włożył gumiaki. Podał Lunie jej parę – do kolan, w różowe grochy. Stanowiły element ubioru niezbędny do przetrwania na Przystani, jedyny dobrej jakości, jaki kupowała babcia. Luna włożyła buty.
– Nadal jest, widziałeś?
– Co?
Dała mu znak, żeby poszedł za nią. W pokoju dziadków łóżko było pościelone jak zawsze, z porządnie wygładzoną kapą, ale Alex natychmiast zauważył, że coś się zmieniło. Po krzyżu nad łóżkiem został tylko gwóźdź; z błyszczącej od jakiegoś środka do polerowania komody babci zniknęły fotografie. Alex wyobraził sobie, jak babcia się pakuje, przy okazji wycierając kurz. Luna pociągnęła go do warsztatu dziadka pod oknem, na którym nadal spoczywał jego ostatni projekt. Od pół roku dziadek pracował nad mozaiką z piór – pejzażem z meksykańską wioską, z małymi lepiankami, stojącymi w nierównych rzędach, i otuloną chustą kobietą, spoglądającą na księżyc w pełni. Miała twarz odwróconą profilem, była młoda, ale Alex widział, że to babcia. To zawsze była babcia. Mozaiki wykonano tak misternie, że z oddali mogły uchodzić za obraz olejny – każde piórko jak ruch pędzla – ale składały się wyłącznie z piór, osadzonych w grubej warstwie wosku campeche. Jego ciężki zapach wisiał w powietrzu, budząc dojmującą tęsknotę za dziadkiem – za tym, jak klepał się po udach, gdy Alex wchodził do pokoju, nawet kiedy chłopiec stał się już za duży, żeby mu siadać na kolanach, za tym, jak rzucał wszystko, żeby stanąć przy oknie i opowiadać o przyrodzie wnukowi, który zapamiętywał każde jego słowo.
Enrique wyjechał sześć tygodni temu. Wrócił do Meksyku, żeby być z umierającą matką. Teraz zniknęła także Maria Elena i Letty. Alex podszedł do okna i spojrzał na pusty krajobraz.
Byli całkiem sami.
I to wydawało się niedorzeczne, zważywszy że znajdowali się niespełna trzydzieści kilometrów na południe od San Francisco. Na ogół nie zauważał tej izolacji albo starał się myśleć wyłącznie o jej dobrych stronach: ptakach, widoku, wodzie. Ale raz na jakiś czas to do niego docierało. Gdzie jest cywilizacja? Mile Road biegła przez puste trzęsawiska od autostrady 101 na skraj zatoki i kończyła się przy trzech przysadzistych budynkach Przystani Eden: bloku A, pomalowanym na industrialny odcień brzoskwiniowego brązu, bloku B, mającym o pół tonu ciemniejszy odcień tego samego brzydkiego koloru, i bloku C, najbliższym wody i utrzymanym w spłowiałym błękicie jajka drozda. Ogrodzenie z drutu kolczastego oddzielało Przystań od międzynarodowego lotniska San Francisco na północy. Od podupadłej jałowości Bayshore nie oddzielało jej nic oprócz odcinka wiecznie zmiennych bagien. W pobliżu znajdowały się inne miasta, takie ładne, Hillsborough, Burlingame i San Mateo, ale autostrada 101 odcięła Przystań i Bayshore od reszty półwyspu. Z miejsca, w którym stał, Alex widział Mission Hill, najzamożniejszą podmiejską dzielnicę, tuż za autostradą – ale wydawało mu się, że dzieli go od niej cały świat.

 
Wesprzyj nas